poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Podsumowując

0 km, odpoczynek

15 kilometr. Rozstajemy się
Sam się nie mogę nadziwić, z jaką dokładnością udało się zrealizować zakładany plan biegu. Chciałem, by średnie tempo wyniosło 5:30 na kilometr, co by dało czas 3:52:06 na całym dystansie. W rzeczywistości osiągnąłem wynik 3:52:47, czyli o 41 sekund gorszy. Jak nietrudno policzyć, to średnio 1 sekunda więcej na każdym kilometrze trasy. 41 sekund na 42 kilometrach biegu, 0,3% różnicy...
Przypadek? Darek i Piotrek zgodnie twierdzą, że nie. To efekt mozolnych, codziennych przygotowań, przebiegniętych łącznie prawie 1,5 tys. km. Ich rezultatem jest kondycja i wytrzymałość, które zaprocentowały na trasie. Jeśli prześledzić zapis biegu dostępny na stronie internetowej maratonu hamburskiego, przez cały czas miałem równe tempo w okolicy 5:25-5:27 na kilometr. Do samego końca je trzymałem, choć nie da się ukryć, że ostatnie cztery kilometry zdecydowanie poczułem: zaczynały mi się skurcze mięśni i trzeba było biec bardzo ostrożnie, by nie paść jak kawka kilkaset metrów od mety.

Ola na 40. kilometrze
Trzeba przyznać, że bardzo sprzyjała mi pogoda. Była taka, jaka najlepiej mi służy: chłodno, z umiarkowanym wiatrem. Dzięki temu nie przegrzewałem się i nie musiałem pić tyle, co przed rokiem. Prawda: jestem o 14 kg lżejszy, to też miało znaczenie. Dobre warunki nic by jednak nie dały, gdyby nie praca i bardzo dobre przygotowanie. Dzięki temu ubiegłoroczny wynik poprawiłem o godzinę i 24 minuty, czyli o prawie 30 procent!

Bardzo sprawdził się tegoroczny sprzęt. Darek doradził mi bieliznę firmy Brubeck - strzał w dziesiątkę. Spełniła wszystkie wymagania, skutkiem jest całkowity brak otarć w pachwinach. Najmniejszego śladu. Z kolei buty firmy Brooks w połączeniu ze skarpetami biegowymi otrzymanymi rok temu od Piotra stuprocentowo zabezpieczyły mi stopy. Żadnych bąbli, otarć, pęcherzy. Aż się nie chce wierzyć, pamiętając o masakrze rok temu.

Maratońskie menu
Padł kompletnie mit dotyczący żywienia przed maratonem. Nie po to człowiek jechał do Hamburga w gościnę do pani Lili Walkowiak, żeby wciągać jakiś makaron. Pani Lila gotuje przednie i nikt nie śmiałby obrazić jej odmową spożycia tego, co przygotowała z myślą o gościach. Dlatego zamiast "pasta party" był miły wieczór z menu składającym się z: absolutnie rewelacyjnej zupy pomidorowej, indyka pieczonego z pieczarkami, w sosie, w towarzystwie delikatnych ziemniaczków, fasolki szparagowej, modrej kapusty,sałaty z pomidorkami koktajlowymi w sosie balsamicznym, szparagów polanych masełkiem, z deserem z melona, na koniec ciasta. Do tego wszystkiego butelka wina. Moi drodzy, makaron wyrzucić do kibla, przed solidnym biegiem trzeba się solidnie pożywić. Przysięgam: żadnych negatywnych skutków na trasie, a po maratonie z największą przyjemnością została powitana powtórka z tego zestawu. Krótko mówiąc: podstawą sukcesu maratońskiego jest dobra kuchnia. Niestety, nie każdy może gościć u Matki Boskiej Maratońskiej, którą niewątpliwie jest mama Piotra.

Meta: koniec!!!
Głęboko skłonić się chcę przed dwoma patronami tego, co udało mi się wczoraj zrobić. Darek posłużył mi swoim doświadczeniem z 60 przebiegniętych maratonów, które potrafił przekazać tak, że okazało się przydatne nawet dla takiego sceptyka, jak ja. Darek wie, że ma u mnie ogromne poważanie, ale to za mało, by to, co mówi, przyjmować jak Ewangelię. To, co mi mówił, na szczęście dawało się weryfikować i uzasadnić, a więc w efekcie i przyjąć. Rady były proste i przekonujące. No i, jak pokazało życie, skuteczne. Bez nich nie dałbym rady, nie ma wątpliwości.
Drugim autorem sukcesu niewątpliwie był Piotr. Nie pchał się z doradzaniem: "co ja tam wiem, mam ledwie 6 maratonów na koncie, sukces, że żyję" - mawiał. Kiedy go pytałem o radę, kazał mi słuchać Gapińskiego, bo "jak on przebiegł 60 razy, a ja 6, to on wie 10 razy lepiej...". Natomiast Piotr okazał się absolutnym mistrzem wsparcia logistycznego. Nie było sprawy, której by nie załatwił. Nie było problemu, dla którego by nie zaproponował rozwiązania.
Ola z Piotrem na mecie
Absolutnym mistrzostwem świata było to, co zrobił wczoraj i przedwczoraj w Hamburgu z myślą o Oli. Szczególnie wczoraj: biegł ze mną pierwsze 15 km, a kiedy dobiegliśmy do miejsca, gdzie Ola czekała na nas na wózku, przepchnął ją o kilometr w następne miejsce, gdzie mogła nas widzieć na 40 kilometrze biegu. Mało: pobiegł dalej, a od 40 kilometra pchał Olę na wózku przed sobą, aż do samej mety, wzbudzając entuzjazm i podziw (trochę bajerował; kiedy go pytali, czy biegł tak 42 km, odpowiadał: oczywiście!). Krótko mówiąc, Piotr był autorem niepowtarzalnej atmosfery, jaka towarzyszyła wczorajszemu biegowi.

Są jeszcze dwie muzy, o których też pamiętam i chcę napisać. Anetka wierzyła bardziej ode mnie, że uda się zrobić to, co się w końcu udało zrobić. Czułem jej duchowe wsparcie. A Ola? Ze skręconą, fioletową od krwawych wylewów nogą pojechała do Hamburga tylko po to, by siedzieć w wózku kilka godzin na wietrze, kibicować mi i Piotrowi, a na koniec przeżyć to, co było i naszym udziałem: przekroczyć linię mety przy gorącym dopingu kibiców, a na koniec poczuć zawieszenie medalu na szyi i widzieć to, co działo się na mecie...

OK. To w zasadzie koniec projektu. Cel zrealizowany.
Na szczęście, można stawiać sobie cele kolejne. I taki został już wyznaczony. W połowie kwietnia przyszłego roku - maraton w Paryżu. Piękna trasa, od Champs Elysee, przez lasek Vincennes, następnie bulwarami nad Sekwaną przez środek miasta, z finałem w Lasku Bulońskim. Piotr deklaruje, że jedzie. Darka i Anetę namawiam. Zwiedzanie Paryża w trakcie maratonu? Pourquoi pas?

3 komentarze:

  1. Miło się czytało, gratuluję sukcesu, na który mnie samego nie stać.

    Mam nadzieję, nie kończy Pan z pisaniem bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo Czarek! Nie miałem wątpliwości, że uda ci się złamać te 4 h. Mysle, że mogłeś pobieć nawet w granicach 03:45:00, ale rozumiem że pobiegłeś po prostu swoje. Skurcze to najprawdopodobniej skutek odwodnienia. A Piotrek to po prostu....Gość!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie, nie mogłem. To się tak wydaje: skubnę jeszcze 7 minut. Guzik, jeśli nie pomyślisz o tym pół roku wcześniej, prędzej popełnisz harakiri niż przyspieszysz o te 7 minut. Plan był na 3:52, należało go zrealizować, Bogu dziękować, że to się udało. A wystarczyła jedna sraczka po drodze - i po marzeniach.

    OdpowiedzUsuń

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".