wtorek, 4 września 2012

Ale gleba!

13 km

Piotrek namówił mnie na wspólną wyprawę w stronę Góry Lotnika, z nim i jego podopiecznymi. Na jednym z rozstajów kazał mi biec dalej, już tylko z Karoliną. No i w środku lasu potknąłem się o jakiś korzeń czy inne g..., walnąłem z rozmachem o glebę. Na szczęście, mam odruch przewracania się na bok, wtedy jest mniejsze ryzyko zrobienia sobie krzywdy. Jedynym dostrzegalnym na miejscu obrażeniem była rana jednego z palców, krew lała mi się ciurkiem, wyglądało to dość makabrycznie (a ranka była maleńka, psiakrew). Na szczęście miałem ze sobą małą butelkę wody, było czym się opłukać. Z grubsza otrzepałem się z brunatnego pyłu, pobiegliśmy dalej. W umówionym miejscu przekazałem Karolinę pod opiekę Piotra, pobiegłem dalej zwykłą trasą, już dokładnie patrząc pod nogi. Biegło mi się coraz gorzej, teraz wiem dlaczego. Prawy bok coraz mocniej mnie boli, zapewne jutro nabierze kolorów: najpierw fiolet, potem podejdzie on żółtym, na koniec wszystko zamieni się w piękną zieleń. Już tak kiedyś miałem, kiedy na nartach gruchnąłem z rozmachem, ja poleciałem w jedną stronę, prawa narta w swoją, a lewa w jeszcze inną. Dziewczyny mało się nie posikały ze śmiechu, podobno wszystko wyglądało jak katastrofa Challengera w 1986 roku: biały obłok, a z niego wypadam ja, narty i reszta majątku. Dwa dni później znów bractwo parskało ze śmiechu, kiedy widzieli na mnie wszystkie kolory tęczy.

4 godziny później
Niech to cholera... Czuję się, jakby mnie kto obtłukł solidnym kijem. Jutro może być kłopot z biegiem.
Niedawno poszedł Piotrek. Tym razem przyniósł świetne hiszpańskie sherry, klarowne, koniakowo brązowe, z wyraźnym aromatem, nie za słodkie. Szkoda, że butelka nie była większa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".