niedziela, 14 października 2012

Bez rekordu, ale bez wstydu

42,195 km
Wspólne zdjęcie przed startem

4:06:41. Wynik przyzwoity, choć, jak to mówią niektórzy, szału nie było i dupy nie urywało. Praktycznie od początku wiedziałem, że nie mam szans na poprawienie wyniku z Hamburga. Po pierwsze, od początku biegu do końca bolały mnie stopy, na początku czułem też wyraźnie przyczepy obu achillesów. Ból stóp to zapewne efekt zbyt krótkiej przerwy między treningami a startem, a do tego biegania przez ostatnie dni na palcach, nie zaś z pięty.  Był też inny błąd: ustawiliśmy się z Darkiem w tyle stawki, więc zakorkowało nas na starcie i na pierwszych kilometrach, kiedy wszyscy biegli jeszcze jednym stadem, a ulice były dość wąskie. Trudno było wyprzedzać, trudno osiągnąć założony czas biegu. Już około piątego kilometra wiedziałem, że szans na rekord nie ma. Zdecydowałem więc biec spokojnie, rozważnie, nie cisnąc gazu do dechy. Opłaciło się. Nie miałem najmniejszych problemów z utrzymaniem prawidłowego, spokojnego oddechu, z utrzymaniem tętna w normie. Nie było też "ściany" ani nawet śladów załamania sił. Kondycyjnie było świetnie do samego końca.
Za chwilę w drogę
Odżywianie było standardowe. Podstawa - Powerade. Do tego kawałki czekolady. Spróbowałem dwa razy bananów, ale były niedojrzałe, smakowały trawą i bałem się ryzyka kłopotów gastrycznych. Przeszedłem więc na czekoladę i Powerade, którego zabierałem za każdym razem całą butelkę ze stoiska. Obsługa coś tam marudziła, że nie wolno, ale miałem to głęboko. Niech mnie dogonią i zabiorą, pomyślałem. Nie gonili, a ja mogłem spokojnie popijać w drodze. Jak zwykle efekt był magiczny, czułem wyraźny przypływ sił.
Darek chwilę biegł ze Spartanami
Trasa zdecydowanie ciężka. Na końcowym odcinku, od 30 kilometra, jest podbieg o długości kilku kilometrów. Mnie to nie ruszyło, wytrzymałem. Widziałem jednak, jak ta wspinaczka działała na ludzi. Padali jak kawki, zaczynali iść zamiast biec. Równie trudne były ostatnie dwa kilometry, większość nie miała już sił, by biec. Wyprzedziłem wtedy zadziwiająco dużo biegaczy.
30 km zrobione. Odtąd pod górkę
Bieg skończyłem w świetnej formie. Nie miałem żadnych sensacji podobnych do tych z Hamburga, kiedy to przez pół godziny nie byłem w stanie stanąć na nogach. Tym razem było super, tylko ból stóp sprawiał, że chodziłem krokiem robota. Bez najmniejszego problemu siadłem potem za kierownicę i w niecałe trzy godziny wróciłem z Poznania do domu.
Meta, medal, odpoczynek...
Wczoraj z Darkiem przed biegiem nawodniliśmy się porządnie piwkiem i winkiem. Z zazdrością patrzyliśmy na młodzież zajadającą się świetną (wiem, bo jadałem wcześniej) pizzą. My z Darkiem, niestety, tylko makaron i inne lekkostrawne wiktuały. Posiedzieliśmy za to dość długo. Dziś Ola z Michałem i Karolem dzielnie nam kibicowali na trasie, przemieszczając się z punktu do punktu, pozdrawiając i robiąc zdjęcia. 
... i Cola, co to daje siły i gasi pragnienie
Jak zwykle, najlepiej wypadł Robert, choć nie powiódł mu się plan zbicia wyniku poniżej 2:50:00. Krystian Bizunowicz miał wynik na poziomie 3:44, Tomek Oleszek złamał 4 godziny, potem byłem ja, Darek, Mirek Lewandowski, Arek Bęben, Damian Zientek i Heniek Kopcewicz. Wszyscy zatem bieg ukończyli i wyglądali na zadowolonych. Szkoda tylko, że nikt z nas nie wylosował volvo, nie pojedzie do Tokio ani do Lizbony. 







I jeszcze łyk Coli...
... i zdjęcie z najlepszą kibicką :)



Starczy na dziś. Pora spać :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".