środa, 10 października 2012

Niech to...

4 km

Ale dzień! Już rano czułem się nieszczególnie, ale to pikuś. Prawdziwe atrakcje zaczęły się koło południa, kiedy uświadomiłem sobie, że lepiej nie być dalej niż 5 m od toalety. Ostrożność nie była przesadą, w szczegóły nie będę się wdawać. Dość, że dopadło mnie potworne osłabienie, przespałem pół dnia i dopiero pod wieczór zacząłem powoli odzyskiwać świadomość i siły. Zadzwoniła znajoma doktorka, powiedziała mi o epidemii jakiejś niemieckiej, gwałtownej sraczki, jaka przewala się przez Goleniów. Może to i niemiecki Blitzkrieg, a może niestrawność po wieczornej porcji pysznych, świeżutkich włoskich orzechów. Podsumowując: kiedy około 19 poszedłem poruszać się nieco na bieżni, miałem dość po czwartym kilometrze. Wróciłem do domu bez sił. Kąpiel, duża porcja kaszy manny, czuję się już lepiej. Mam trzy dni na doprowadzenie się do stanu pełnej używalności. W niedzielę maraton!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".