7 km
Tłusty czwartek. Z rana wciągnąłem trzy pączki. Pierwszy raz od wielu lat zapłaciłem nie tylko za swoje pączki, ale i żarcie dla całej redakcji. Wszyscy wpieprzali na wyścigi, nikt nie zapytał, ile ma zapłacić. Huk, niech mają. W razie czego mam argumetn: "a pączka to zżarłeś!" ;)
Trzy pączki wrąbane, a z nimi kalorie. Nie chciało mi się dziś biegać, jak rzadko kiedy. Znalazłem sobie nawet usprawiedliwienie: katowane achillesy muszą odpocząć. Ale ostatecznie poczucie obowiązku wzięło górę i wyrwałem się z domowych pieleszy. Stadion. O dziwo, bieżnia w należytym stanie, aż nabrałem ochoty na bieg. Zrobiłem sześć kilometrów, zgodnie z założeniem sprzed biegu, potem jeszcze kilometr, by dogonić gościa, który bardzo nie chciał być wyprzedzony. Nie chciał, ale został, dopiero wtedy zszedłem z bieżni.
Spotkałem Piotrka S., który po ponadrocznych perypetiach zdrowotnych wraca do biegania. Robi rozsądnie: odłożył na bok rady baaaardzo mądrych biegaczy, różne akcenty i minutówki, bo dobrze wie, czym się taka zabawa skończyła. Chce biegać dla przyjemności i kondycji, stosownie do wymagań i możliwości własnego organizmu. Ma rację, mnie przekonywać nie musi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".