piątek, 5 kwietnia 2013

Jak biegać, to tylko we Francji





Druga linijka nad 'liste'!!!
Stoisko Medoc
Kapitalny dzień. W hali Expo, gdzie odbieraliśmy numery startowe, spędziliśmy pół dnia. Formalności załatwiliśmy w parę minut, oczywiście nie obyło się bez uroczystego przystawiania pieczęci (Francuzi to kochają), ale pakiet Piotra wyłudziliśmy bez problemu, kontrola tożsamości była fikcją.
Potem było przyjemniej. Poszliśmy mianowicie do części biznesowej, gdzie handlowano różnymi dobrami, ale też namawiano lud biegający na bieganie w określonych miejscach. I to drugie akurat nam się bardzo spodobało. Bo, proszę drogich czytelników, nie dość, że miejsca do biegania piekielnie atrakcyjne, to namawianie było połączone z rozpasaną (jak to we Francji) konsumpcją. Ale po kolei. 
Tak właśnie było...
Piotr znalazł się na liście 6 tysięcy wybranych
Chrupiące bułeczki...
Na początek zaszliśmy na stoisko francuskiej federacji lekkiej atletyki. Lekkoatleci częstowali się wzajemnie łyskaczem i pastisem (świetną anyżówką). Poczęstowano i nas, nie odmówiliśmy. Następnie szliśmy wolniutko od stoiska do stoiska, słuchając z nieudawanym zainteresowaniem serwowanych nam informacji, a przy okazji zażywając substancji płynnych o różnym składzie, ze wspólnym mianownikiem w postaci etylaka, zakąszając przepisowo lokalnymi specjałami. Odwiedziliśmy więc między innymi stoisko maratonu w Metz, Alzacja (musujący Cremant d'Alsace i wódeczka o sympatycznej nazwie 'mirabelka'), stoisko maratonu w Epernay (Szampania, wiadomo, czym częstowano), maratonu w Burgundii (ciężkie, ale świetne czerwone wytrawne), w Beaujolais (podano beaujolais), po drodze w paru innych miejscach, których nazw nie spamiętałem, ale pamiętam smaki. Była też pełna egzotyka: maraton na wyspie Martinique, na francuskich Karaibach. Drogo jak diabli, ale przecież kiedyś trzeba odbyć podróż życia... 
A to wszystko pod niepozornym szyldem...
Model owszem, ale nie biały
Finałem naszej podróży po krainie francuskich maratonów było stoisko Maratonu w Medoc (czerwone, południowe, wytrawne). Najpierw po kieliszeczku, potem po drugim, a skąd państwo są, a z Polski, a to daleko, no to napijmy się, a czemu nie, chętnie... I tak przez dłuższy czas. Winko nam smakowało, więc jak zobaczyliśmy ofertę, że po 9 euro za flaszkę, to się zainteresowaliśmy. A po ile by za "trójpaka"? A 24. A za dwa "trójpaki"? A 40. A to bierzemy. I wzięliśmy, w tym ja dosłownie, na plecy. Zanim odeszliśmy, oczywiście się napiliśmy, bo winko przecież dobre, panowie sympatyczni, a czasu mieliśmy od metra... 

Wyszliśmy w końcu, bo przecież nie można spędzić całego dnia na spijaniu francuskich specjałów. Pół dnia wystarczy. Trzeba umieć się prowadzić!
Reszta dnia spędzona na leniwym szwendaniu się po Paryżu. Jakieś zakupy, jakieś jedzonko w sympatycznej knajpie w Quartier Latin, wcale nie za wielkie pieniądze. I oczywiście wizyta na Square du Vert Galant, miejscu, którego nigdy nie pominę będąc w Paryżu. 

Kwietniczek przed knajpką w Dzielnicy Łacińskiej

Wiadoma katedra

A to Square, dla mnie miejsce ważne od czasów liceum

Wszechświatowa Składnica Kłódek na Moście Artystów

Od razu widać, że zdjęcie zrobiono w Paryżu

A w Paryżu wiosna!
W katakumbach nie byliśmy, bo po za późno wyszliśmy z Expo, podziemny cmentarz już zamykano. Spróbujemy jutro. Obejrzymy też miejsce startu i mety, trzeba opracować taktykę wyłudzenia koszulki i medalu. Ola musi w niedzielę przebiec linię mety z numerem na piersiach i odebrać należne dobra. Może ktoś się zdziwi, że ma kobita Piotr na imię, ale raczej nie, Francuzom to przecież wisi. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".