niedziela, 7 kwietnia 2013

Zwiedzanie Paryża biegiem




 
Blacha z Paryża
8 rano, jeszcze pustawo
42,195 km

Trasa przepiękna. Start z Champs Elysees, niedaleko l'Arc de Triomphe. Potem koło Luwru, ulicami aż do Lasku Vincennes. Nawrót przy tamtejszym Chateau i powrót do miasta, bieg bulwarem wzdłuż Sekwany, do Lasku Bulońskiego, a stamtąd powrót w kierunku l'Arc, na Avenue Foch, gdzie była meta.
Tak wygląda 50 tys. biegaczy
A teraz mniej bajkowo. Trasa piękna, ale ciężka. Nie wiedziałem, że Paryż leży w górach, teraz wiem. Nie liczyłem podbiegów i zbiegania, było tego od metra. Nawet nad Sekwaną, gdzie spodziewałem się równej trasy, były obniżenia do tuneli, a potem powrót na poziom miasta. Ciężko. W dodatku w wielu miejscach trasa bardzo wąska, co przy 50 tysiącach uczestników powodowało zatory, wyprzedzanie było niemożliwe. Ta trasa przy tak licznej obsadzie stanowczo nie nadaje się do bicia rekordów życiowych.
700 metrów do mety...
Koniec, chwała Bogu
Rozczarowałem się, bo w punktach z piciem serowano tylko wodę Vittel, do tego pioruńsko zimną. Powerade był tylko na półmetku (opiłem się do oporu) i na mecie (olałem). Nie było więc gdzie uzupełnić ubytku elektrolitów, a ja wypociłem z siebie chyba całą sól. Na pewno naruszyłem poważnie równowagę elektrolitów, za co zapłaciłem gwałtownymi skurczami mięśni ud, jakie zaczęły mnie nękać od 22 kilometra. Pewnie dołożyło się do tego przechłodzenie mięśni spowodowane kontaktem z ciuchami kompletnie mokrymi od potu. Powiem tak: było ryzyko, że zejdę z trasy, bo skurcze zaczęły się na 20 km przed metą, trochę daleko. Przystawałem, rozciągałem, masowałem - i dalej. Pomagało na coraz krócej, ostatnia przerwa na masowanie była na pół kilometra przed metą. Najbardziej mnie cieszy, że poradziłem sobie z problemem i wytrzymałem do końca. Czas zdaje się rzędu 4 h i 13 minut, jak na te problemy - i tak nieźle.
Rybne rozpasanie w "La Criee"
Skończone, spadamy do hotelu
Ola sprawiła się idealnie. Robiła za wzorową serwisantkę, czekała w umówionym miejscu, razem przebiegliśmy metę, miała swój udział w radości tego dnia. Na mecie pobraliśmy medale w potrzebnej liczbie, zafasowaliśmy maratońskie koszulki i poncza, po czym nie zwlekając wróciliśmy do hotelu, żebym mógł spłukać z siebie skrystalizowaną sól i odpocząć. Wieczorkiem byliśmy w "La Criee", rybnej restauracji znanej nam z jednego wcześniejszych wyjazdów. Mule, ostrygi, przegrzebki, gambasy, świetne wino - idealne podsumowanie dzisiejszego dnia i całego wyjazdu.
Ostrygi, małże i inne takie
Rozesłałem maile po zaprzyjaźnionych i zainteresowanych. Właśnie dostałem info z Krakowa, gdzie Mateusz (wnuk) zobaczywszy moje zdjęcie z medalem na szyi oznajmił wszystkim, że dziadek wygrał maraton i jest super. Matka małego próbowała mu tłumaczyć, że przecież na zdjęciu i inni ludzie mają medale. Może i mają, ale to dziadek wygrał maraton w Paryżu - twardo trzyma się swojej wersji Mateusz.
I dla takich opinii warto się tłuc 1250 kilometrów i biegać po obcym mieście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".