środa, 23 października 2013

Zachciało mi się, i dobrze

6 km

Miałem dziś nie wychodzić na bieg, czułem się niespecjalnie. Ale tuż przed godziną 19 postawiłem sobie alternatywę: trochę biegu, albo oglądanie "Faktów" w TVN. Jako osoba zdrowa na umyśle i nie dążąca do ruiny mózgu, wybrałem natychmiast: bieg. I to była bardzo dobra decyzja, bo okazało się, że dziś biegło mi się wyjątkowo dobrze i wydajnie. Żadnych dolegliwości, żadnego bólu, żadnego poczucia, że ciągnę za sobą wyładowany wóz. Zrezygnowałem z bieżni, bo wkurza mnie monotonne bieganie jak w kieracie. Zrobiłem półtora okrążenia trasą Mili Niepodległości, wydłużone o Tour de Złodziejowo. Tego ostatniego chyba nie będę praktykował, bo tamtejsi aborygeni wieczorem uprawiają lokalną odmianę recyklingu, czyli przepuszczanie przez komin różnych śmieci, w tym gumy i plastyków. Są prostsze metody na zaczadzenie się, można np. wsadzić głowę do piecyka gazowego, nie trzeba snuć się po złodziejowie.

Zapłaciłem za Półmaraton Mikołajów w Toruniu. W tamtym roku impreza mi się spodobała, w tym roku będzie inna trasa, start na środku nowego mostu na Wiśle. Mam nadzieję, że wrócę z medalem; w tamtym roku nie było to oczywiste, dla ostatnich biegaczy medali zabrakło. Nic dziwnego, ładne były - dzwoneczki z tłustą gębą patrona Coca Coli. 

Parę dni temu byłem w Nowogardzie, pogadałem z tamtejszym wiceburmistrzem, gościem miłym i sympatycznym. Damian powiedział mi, że w Nowogardzie nie ma klimatu dla biegania i biegaczy, że to nadal zjawisko niszowe i z gatunku wydarzeń egzotycznych. Zazdrości, że w Goleniowie nikogo już nie dziwi widok babki czy faceta biegnącego ulicą, lasem czy po bieżni. Faktycznie, coś w tym jest, bo na listach startowych w przeróżnych biegach sporadycznie widać nazwisko kogoś z Nowogardu, zdaje się nawet, że wciąż to samo. Właśnie policzyłem, że po medal od Coca Coli wystartuje w Toruniu (dane z dziś) 7 goleniowian, dwoje kliniszczaków i nie będzie nikogo z Nowogardu. Ciekawe miasto.

Nadal nie ma żadnych informacji nt. epokowego wydarzenia - 25. Mili. Piar w tym przypadku polega na kompletnym milczeniu i budowaniu mrocznej atmosfery tajemniczości. Już miałem dzwonić do Ojca Dyrektora i próbować wycisnąć z niego jakieś nowiny. Spytałem się jednak, patrząc sobie w oczy (w lustrze): 
-A na ch... ci to, Czaruś? Musisz?
-No, nie muszę.
-To sobie daj spokój.
I tak właśnie zrobiłem.

Wybieram się na uroczystą kolację, jaka odbędzie się 10 listopada. Oczywiście, zaproszenia nie otrzymałem, bo na pewno wedle Ojca Dyrektora nie kwalifikuję się do udziału w tym wybitnym wydarzeniu. Pięć lat temu, kiedy wszedłem na imprezę z okazji 20-lecia Mili, Ojciec Dyrektor powitał mnie informacją, że kotlety są policzone, a mnie w obliczeniach nie uwzględniono.  Nie zachowałem się jak należy, bo należało strzelić w papę z liścia. Ciekawe, co będzie w tym roku. Znów na początek news o liczbie schabowych?

Właśnie zostałem wezwany przez Oleńkę do konsultacji w sprawie przygotowywanych przez nią nalewek. Konkretnie: wiśniowej i z czarnej porzeczki. Od późnego lata śliczne owocki pławiły się w spirytusie, potem miały dodatek z cukru, teraz nadszedł czas rozcieńczania wódeczką. I w tym właśnie momencie potrzebna jest konsultacja fachowca, domowego sommeliera - czyli mnie. Uwielbiam tę chwilę, delektuję się truneczkiem in statu nascendi , udaję, że jeszcze smak nierozpoznany, że jeszcze kapkę na język trzeba... I siedzę właśnie z kieliszeczkiem naleweczki czarnoporzeczkowej, o skoncentrowanym smaku. I słucham nagrania idealnie do tej chwili pasującego: Leszek Długosz, "Dzień w kolorze śliwkowym". Jest tam taka piękna fraza: "...próbujemy nalewki, z dzikiej róży, z porzeczki, żeby sprawdzić, czy zimą to wypić się da..." Pewnie większość czytelników za młoda na Długosza (dla jasności: nie o Jana chodzi!), ale piosenka piękna, walczyk typowo francuski, z ładną partią akordeonu. W sam raz na złotą polską jesień. Czemu by nie posłuchać z kieliszeczkiem czegoś dobrego? Polecam: Dzięń w kolorze śliwkowym
BTW, parę osób miało u mnie okazję spróbować podobne rękodzieło w wydaniu francuskim, konkretnie - alzackim. Nieoceniona Bernadette z Metz obdarowała mnie ostatnio m.in. flaszeczką lokalnej, wysokooktanowej specjalności - mirabelle. Tak, to wytrawna wódeczka z mirabelek, które pewien czubek-profesorek z PO wpieprzał ze szczawiem na jakimś nasypie. A Francuzi umieli to uszlachetnić i przetworzyć w rzecz niebanalną... Vive l'Alsace!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".