poniedziałek, 18 listopada 2013

Się wystraszyłem

10 km

Rano nagle coś mnie zakłuło pod lewą łopatką, przemknęła mi myśl: zawał! Na szczęście, żaden tam zawał, a zwykły nerwoból spowodowany przeciągającym się przeziębieniem i pewnie przechłodzeniem pleców, kiedy wczoraj na stadionie słuchałem wykładu z zakresu filozofii fizycznej. Trochę gimnastyki i wygrzanie się usunęło wszystkie objawy, pod wieczór bez trudu byłem w stanie ruszyć w drogę i zrobić codzienną porcję kilometrów.
Trasa przez Helenów, Szkolną, Wojska Polskiego i Przestrzenną. W dobrym tempie, bez żadnych przerw, wydłużonym krokiem. Achillesy, które wczoraj odebrały przyjemność biegu, dziś wyciszone. Ciekawe, że kiedy bieg jest bardziej intensywny, z lekkim przyciśnięciem, problemy z achillesami są mniejsze. Wygląda to tak, jakby bieg bardziej intensywny mniej obciążał ścięgna, niż spokojny. Dziwne, ale taki wniosek z obserwacji nasuwa mi się nie pierwszy raz. Nie odczuwam dolegliwości po żadnym biegu po medal, a przecież wtedy obciążenie organizmu jest zdecydowanie większe, niż na spokojnym, codziennym treningu. 


Wróciła dziś delegacja, która odbijała Konstantynopol z rąk tureckich. Pełen sukces, polska flaga zatknięta w okolicy Błękitnego Meczetu, Turcy przyjęli to ze spokojem, nie zamierzają kolejny raz ruszyć w kierunku Wiednia. I dobrze, bo wiosną Aneta z Darkiem ruszają na Wiedeń, lepiej, żeby Turków tam nie było!
Żeby mi ktoś nie zarzucał, że nie lubię Turków! Kiedy byłem parę lat temu na Cyprze, to najlepsze wspomnienia mam z tureckiej części wyspy, normalnie funkcjonującej, z normalnymi, życzliwymi ludźmi. Szczególnie miłe wspomnienia związane są z turecką armią, która parę razy okazała nam nadzwyczajną życzliwość i daleko idącą pomoc. Natomiast niech mi nikt nie próbuje zachwalać Greków, do nich nikt mnie nie przekona...

Przyjechała ekipa z Krakowa. Jest fajnie, przeważnie bardzo fajnie, chwilami aż zbyt fajnie. Wychodząc na bieg, zostawiałem chałupę w stanie zdatnym do użytku. Kiedy wróciłem, wszystko było przeorane, jakby przejechał zetor z pługiem dwuskibowym. Dwa małe ubawione po pachy, lekko zdziwione, że nie bardzo chcę się włączyć w zabawę pt. "totalna demolka". A ja, kurka, po prostu już jestem za stary na te klocki. Niemniej, znoszę wszystko ze spokojem godnym filozofa, bo przecież wszystko ma swoje granice czasowe, kiedyś bractwo pojedzie demolować Kraków, a może zapamiętają, że dziadek niczego nie zabraniał  (oprócz wpisywania w komputerze hasła 'format c:').


Przyczepiła się do mnie piosenka z filmu, który wczoraj oglądałem. Film oczywiście francuski, doskonale zrobiony pastisz filmów z końca lat '50, z banalną (jak to wtedy) fabułą i szczęśliwym zakończeniem, ale z kapitalną grą aktorów i zrobiony z piekielną dbałością o wszelkie szczegóły, w tym stroje, scenografię, obyczaje (wszyscy palą papierosy!), no i ważna dla mnie zawsze strona muzyczna: stare piosenki, doskonale wkomponowane w film. I tylko ten idiotyczny polski tytuł ("Wspaniała"), nijak mający się do aluzyjnego francuskiego "Populaire". Gorąco polecam, dwie godziny dobrej zabawy i dobrej muzyki. A piosenka jest tu: Tango des illusions

1 komentarz:

  1. Pan to umiesz znaleźć ładny kawałek muzyki. Piosenka ma klimat.

    OdpowiedzUsuń

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".