niedziela, 28 września 2014

Było dobrze

Pinot Noir, na białego
bądź różowego szampana
Dłonie jeszcze trochę opuchnięte od noszenia wiader z winogronami, pchania ciężkiej taczki ze skrzynkami i wrzucania ich na palety. Pobolewają jeszcze stawy i mięśnie, czuję fizyczne znużenie i wyczerpanie. Tak jest zawsze po powrocie z Congy.
Tym razem jestem jednak bardzo zadowolony. Po raz pierwszy nie było żadnych problemów z dyscypliną, panował wzorowy porządek. Starannie dobrana ekipa okazała się „dream team”. Pracowali wzorowo, ani razu szef nie okazał niezadowolenia. Praca była dokładna i bardzo wydajna, choć do zebrania było wyjątkowo dużo winogron, bo rok był świetny. Patron nie mógł się nachwalić, że wreszcie serio jest traktowane polecenie, by czyścić grona z pleśni, co z kolei jest warunkiem otrzymania soku doskonałej jakości, nadającego się do produkcji szampana millesime (wytwarzanego z doskonałego soku z jednego rocznika; tylko on ma na butelce oznaczenie roku produkcji). Chciał czyste – takie dostawał. Nie było też problemu z zapewnieniem regularnych dostaw owoców, by zapewnić ciągłą pracę tłoczni. Jeśli było trzeba, ekipa bez dyskusji zostawała na polu dłużej, niż zwykle.
W tym roku winnice „Ulysse Collin”w Congy opanowali Polacy. Były tylko dwie starsze

kobitki, poza nimi wyłącznie ludzie rekrutowani przeze mnie. Podobnie tłocznia – strategiczne miejsce winobrania: szefem tłoczni był Maciek, jego najważniejszym współpracownikiem – Michał. Do pomocy mieli Francuza i mieszkającego we Francji Gruzina. Najmniejszych zastrzeżeń, w przyszłym roku Maciej ma być oficjalnie szefem tłoczni.
Dzień w Congy wyglądał jak z „Dnia świstaka”. Co rano to samo: pobudka jeszcze w nocy, śniadanie, parę minut na otrzepanie się z resztek snu i do winnicy. Drugie śniadanie około 9, przerwa obiadowa około 13, kolacja zazwyczaj o 20. Potem lulu i nazajutrz znów to samo. I tak aż do dnia ostatniego, kiedy to wieczorem odbywa się le cochelet – uroczysta kolacja na zakończenie winobrania. W
Panorama winnic
pod Congy

tym roku wyjątkowa, bo Olivier postawił parę dużych butelek z limitowanej edycji swojego najlepszego szampana z 2007 roku, wartych po około 300 euro za sztukę. Do tego świetne wina z jego piwnicy, a potem kolejne parę butelek szampana, już mniejszych i tańszych. I przemowa, w której były wyłącznie superlatywy i zaproszenie do przyjazdu za rok. Nie wątpię, że szczere i nie kurtuazyjne; w tym roku po raz pierwszy patron nie miał telefonów w sprawie incydentów, które trzeba było łagodzić, a najbardziej agresywnych Francuzów usuwać z pracy. Był może ze dwa razy, za drugim nawet wyciągnął sekator z kieszeni i przeszedł się po rządkach, by znaleźć pozostawione kiści. Nic nie znalazł, nacieszył banana, pogadał ze mną i pojechał do domu. Przez całe vendanges był wyjątkowo spokojny i zadowolony, bo winogron w bród, sok doskonałej jakości, a praca była doskonale zorganizowana.
Nowym pracownikom, którzy pewnie zdziwili się, że pokoje, w których przez parę dni mają mieszkać, nie są wymalowane na pastelowe kolory i nie ma w nich telewizorów, jak zwykle pokazałem koczowiska, w których mieszkają zbieracze winogron pracujący w innych winnicach: przyczepa kempingowa to tam szczyt luksusu, zazwyczaj śpią w namiotach, w nich też jedzą i gotują sobie zupki chińskie (bo tanio). O toaletach mogą pomarzyć, tojtojka to już jest pewien luksus. Prysznice też raczej nie są standardem. Po takim pokazie wszyscy zaczynają doceniać, że mają swoje łóżka, pokoje są ogrzewane, mają do dyspozycji niezłe zaplecze sanitarne, a wszystkie posiłki gotuje nam zatrudniony na czas winobrania kucharz.
Pod koniec naszego pobytu wybuchła zresztą lokalna afera, opisywana w tamtejszej prasie: żandarmeria zlikwidowała koczowisko, w którym żyło 240 Polaków zatrudnionych do zbierania winogron o parę wiosek dalej, niż Congy. Warunki, w jakich żyli, były po prostu straszne. Do tego zarabiali jakieś marne grosze. Regularny gułag…

Dopisała nam pogoda. Pierwsze kilka dni było bardzo upalne, potem jednodniowe załamanie pogody, pół dnia lało, a po tym znów słońce, choć już dużo chłodniej - co zresztą nie było żadną wadą, upałów każdy miał dość, chłodek był miły.
Południowa sjesta w winnicy Barbonnes

Barbonnes. Cieszę się, że zobaczę ją dopiero za rok...

Wschód słońca widziany w drodze do la Gravelle

Jedno z podwórek. Kwiaty, kwiaty, kwiaty....

Tęcza po krótkiej burzy, jaka przeszła nad Congy

Jean Paul, kucharz, zwany przez nas Janem Pawłem III

Maria z Olą, nienagannie ubrane spożywają śniadanie na trawie

To spora część tego, co chłopcy wypili po pracy. Nie wszystko trafiło na korytarz

Ranek w winnicy. Niekoniecznie miłe doświadczenie

Na skrajach winnic często sadzone są krzaki róż

Wjazd do Congy. Tonie w kwiatach

Inna panorama winnic w Szampanii

Merostwo w Congy. Też w kwiatach

Wiejska uliczka

... i inny jej fragment

"Witaczem" we francuskich wioskach zawsze są kwiaty

Wschodzące słońce za mgłą

Marysia - wulkan optymizmu

Robić? Nie robić? Zlot porterów, czyli po polsku - wiadernych

Pomnik miejscowych żołnierzy, poległych w I wojnie

Przygotowanie do tłoczenia. W kilka minut do prasy chłopaki wrzucali po 4 tony owoców

Kolacja

Oczekiwanie na le cochelet

Marysia z szampanem po 300 euro

Votre sante!

Jean Paul prowadził restaurację, która miała 3 gwiazdki Michelina. A teraz nam polewał

Patron (właściciel winnicy), Olivier Collin

I jego hiszpańska żona, Sandra

Po szampanie, oczekiwanie na ostatnią kolację

Z głodu nie dało się umrzeć


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".