sobota, 27 września 2014

Jestem

Dwa tygodnie w Congy minęły błyskawicznie. Na ten temat będzie osobno, ale nie dziś. Ważne, że udało się zrobić wszystko, co było do zrobienia do czwartku włącznie, zaliczyć uroczystą kolację z dużą ilością świetnego szampana, a w piątek wrócić do Polski, choć na niemieckich drogach był korek za korkiem. Zdążyliśmy na Maraton Puszczy Goleniowskiej.

A dziś MPG. Wielce byłem ciekaw, bo pierwszą edycję znam tylko z opowieści, byłem wówczas w Congy. Zrezygnowałem ze startu, bo w Congy odnowiła mi się kontuzja mięśnia gruszkowatego, pobolewał też prawy achilles, regularnie katowany chodzeniem z wiadrami wyjątkowo pięknych i słodkich w tym roku winogron. Michał nie odpuścił startu, zmniejszył jednak dystans z połówki do ćwiartki.
Na szczęście, mnie nie ujęto w grafiku zadań związanych z maratonem i mogłem spokojnie zająć się robieniem zdjęć tam, gdzie sobie upatrzyłem przed rokiem: na górkach pod koniec pierwszej długiej prostej. W końcu doczekałem się na ścieżce kolorowego tłumu biegaczy, rozciągniętego wzdłuż leśnej ścieżki. Parę zdjęć wygląda naprawdę nieźle, jedno z nich jest obok. Pięknie by wyglądał pionowy baner o podobnym wyglądzie, spróbuję na coś takiego namówić głównych organizatorów dzisiejszego leśnego zamieszania, Anetkę z Darkiem.
Maraton wypadł świetnie. Biegający lud zadowolony, bo było wszystko, co potrzeba biegaczom, nie było za to szwancparady z różnej maści garniturowcami, którzy jeszcze niedawno byli standardem na Ojcowsko-Urzędowej Mili Niepodległości. Nie było też oczywiście milowego namiotu małomiasteczkowych "wipów", gdzie jeszcze niedawno mogli się ochlać i obeżreć tego, na co zawodnicy nawet popatrzeć nie mogli. Z ważniejszych osób pojawił się wiceburmistrz T. Banach, ale w stroju sportowym, pobrał pakiet startowy i pobiegł na dychę, po czym dyskretnie ulotnił się, nie oczekując braw. I nic dziwnego, gość jest na poziomie.
Na trasie biegu było to, co potrzebne: na pierwszym okrążeniu tylko woda, potem pojawiły się substancje potrzebne do przetrzymania długotrwałego wysiłku na leśnej, niełatwej dziś trasie. Po biegu była lekko kwaśna zupa pomidorowa, był pieczony kurczak, kiełbaska, piweńko - wszystko w ilościach absolutnie zaspokajających zapotrzebowanie na energię, wodę i minerały. Nie słyszałem żadnych narzekań, co oznaczało z pewnością akceptację tej propozycji organizatorów. 
Jedyny minus, kompletnie niezależny od organizatorów, to brak liczniejszej publiczności na mecie. O jej brak na trasie maratonu trudno mieć pretensje, w końcu trasa wytyczona jest lasem, a dziś nawet grzybiarzy za wielu nie było, bo i grzybów nie ma. Miło jest jednak, kiedy na mecie witają finiszerów oklaski i okrzyki dowodzące, że ktoś zauważa wysiłek biegających godzinę, dwie, czasem pięć. 
Nie zmienia to jednak faktu, że imprezka była udana, kameralna, wręcz elitarna, z precyzyjnie zrealizowanym programem i bez żadnej wpadki. Parę osób po raz pierwszy w życiu wystartowało w maratonie, byli też debiutanci na krótszych dystansach. Niektórzy z debiutantów w ubiegłym roku pojawili się w Kliniskach jako kibice, w tym roku pobiegli z powodzeniem. Brawo! 

Fotki z biegu są tutaj. Dziś idę spać, odsypiać dwutygodniowe zmęczenie i zarwaną noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".