poniedziałek, 30 czerwca 2014

Rower jak masaż

Trochę rowerka 

Coś tam kapało z nieba, ciśnienie nędzne, nie były to warunki do wielkiego wysiłku. Po piątej wsiadłem jednak na rower, choć pierwszy kontakt z siodełkiem zdecydowanie nie zachęcał do drugiego i kolejnych. Szybko jednak przywykłem, paręnaście kilometrów po mieście i okolicy zrobiłem. Znów zauważyłem, że pracują zupełnie inne grupy mięśni, natomiast jazda na rowerze zdaje się nie najgorzej wpływa na stan tego gruszkowatego ścierwa, co to ostatnio życie mi zatruwa, a i na stan kręgosłupa oddziałuje nie najgorzej. Po jeździe rowerem czułem taką poprawę, jak po dobrym masażu i gimnastyce. 

Dobre wieści z urzędu nt. bieżni. Kolejny ważny krok zrobiony: wygrana bitwa z firmą, która przegrała przetarg i skarżyła się na jego wynik. Firma przegrała, gmina jest górą. Zlecenie dostanie firma ciut droższa, ale mająca doświadczenie w budowie stadionów i kładzeniu Mondo. W przyszłym tygodniu dodatkowa sesja rady miejskiej i zmiana w budżecie (uzupełnienie go o środki na bieżnię), po czym można już podpisywać umowę i wpuszczać wykonawcę na stadion. Przebudowa powinna się zacząć w lipcu.

Obywatel JK znów jest na wczasach, tym razem we Francji. Był tam zresztą miesiąc temu, a wcześniej w Portugalii i Kenii. Z moich rachunków wynika, że więcej jest na wczasach, niż w pracy w 'osirze'. Czas zapytać Ojca Dyrektora o sens utrzymywania etatu zajmowanego przez jego kolegę, którego więcej nie ma w pracy, niż jest. A może zapytam burmistrza? Jutro jest konferencja prasowa, można skorzystać.

niedziela, 29 czerwca 2014

Po autko

15 km

Po wczorajszym wieczorze u Darka i Anety samochód został na tamtejszym parkingu. Przed południem niespecjalnie się nadawałem do siadania za kierownicą, dopiero późnym popołudniem, kiedy już przestało padać, zdecydowałem się wykonać bieg po auto. Klasycznie: lasem do Łęska, a tam w prawo i asfaltem do Klinisk. Parę dni ćwiczeń rozciągających daje efekty, ból jest zdecydowanie mniejszy i nie przeszkadza zanadto w biegu. Efekty zachęcają do dalszej zabawy w ćwiczenia. Obawiałem się, że po wczorajszym kilkugodzinnym siedzeniu w kajaku mogą dziś być problemy. Nie było.
Żadnych kłopotów z achillesami. To cieszy szczególnie!

sobota, 28 czerwca 2014

Wreszcie kajak!

16 km

Zryłem się jak należy. Wprawdzie rano coś tam padało, ale prognozy były dobre i okazały się
Szczecin, port
prawdziwe. Kajak był rozsądnym rozwiązaniem na pierwszą letnią sobotę.

Nie chciało mi się jechać daleko, więc wybór padł na Lubczynę. A skoro jezioro, to lepszy jest długi Kodiak ze stępką od sprytnego Yukona, którym fale potrafią nieźle miotać. Kodiak trzyma się prostej, a jego słaba manewrowość nie przeszkadza na dużej wodzie. Jest za to szybszy i wygodny. 
Jezioro było spokojne, popłynąłem więc w stronę betonowca, potem w kierunku Polic, na tor wodny i nim do Szczecina, a na wysokości Gocławia odbicie w lewo w zarastający powoli piękny kanał Leśniczówka, gdzie życie aż się kłębi: bieliki, dziki, bobry, parę saren - to wszystko jak na dłoni, niespecjalnie bojące się człowieka. A potem przez jezioro, na przełaj w kierunku Lubczyny. Nie powiem, pod koniec ręce omdlewały, bo odwykły od wiosłowania. Dupsko też bolało od siedzenia w jednej pozycji, ale mniej, niż się spodziewałem. 

Mariusz próbował dokonać prowokacji. Podstępnie zamieścił na FB fotografię babeczek dziś przygotowanych przez Magdę, jeszcze podle dodał, że są owocowe... Na prowokację odpowiedziałem stanowczo: fotką miski pełnej świeżutkich, dopiero co usmażonych faworków, które czekają na swoją chwilę... Wygląda na to, że Mariusza zmiażdżyłem, bo już się nie odezwał. Gdyby próbował, mam w pogotowiu fotkę jeszcze jednego specjału!




Bajeczny, wodny ogród na Dąbiu u wylotu Kanału Leśniczówka


Koszmarne wspomnienie wczorajszej wyprawy rowerowej:
zamek Gargamela w Bolechowie. Naprawdę, ktoś to zbudował...

piątek, 27 czerwca 2014

Rowerek

25 km, ale rowerem

Postanowiłem, że dziś dam odpocząć nogom, a zmęczę tyłek. Ostatni raz siedziałem na rowerze jeszcze w ubiegłym roku, więc dobra godzina na siodełku musi poskutkować jutro przykrym poczuciem, że w nocy ktoś skopał dupę. Na razie nie jest źle, nie boli. Ale wysiedzieć pod koniec wycieczki nie było łatwo, co chwilę stawałem na pedałach, by nieco sobie ulżyć.
Wyprawa nie była daleka, raptem 25 km. Jakieś tam Podańsko, Tarnówko, Stawno, Bolechowo i trochę kręcenia się po Goleniowie. Ale to na pierwszy raz, potem dorzucimy nieco do pieca. Minimalna dawka dzienna na rowerze to 40 km, akurat mniej więcej tyle ma trasa Goleniów-Lubczyna-Czarna Łąka-Kliniska-Stawno-Bolechowo-Goleniów. Kiedy zwalałem wagę w 1996 roku, robiłem tę trasę dwa razy dziennie. W efekcie traciłem kilogram tygodniowo.
Rower będzie dobrą alternatywą na czas, kiedy z różnych powodów bieganie nie będzie wskazane czy wręcz możliwe. Akurat ta grupa mięśni, która ostatnio robi mi wbrew, w jeździe rowerem nie ma znaczenia i nie fika. Sprawa prosta: co ma odpocząć, to odpocznie, a co ma się zmęczyć, to się zmęczy z ogólnym pożytkiem.

Jeśli jutro rano pogoda będzie do przyjęcia, wyskoczę na kajak. Stęskniłem się.

czwartek, 26 czerwca 2014

Test

10 km

Drobny test tego, co udało się osiągnąć po kilku dniach domowej terapii małego ścierwa w prawym półdupku. Wynik pozytywny. Pierwsze pół kilometra jeszcze ze znaczącymi ograniczeniami, ale rozciągnięcie na przymusowym przystanku przed torami zdecydowanie pomogło, bieg do wiaduktu nad torami bez żadnej przerwy i w przyzwoitym tempie, bez objawów nasilania się dolegliwości. Pod wiaduktem kolejna tura rozciągania, trzysta metrów odprężającego marszu, potem znów spokojny bieg przez park przemysłowy. Żadnego nasilania się problemów, bieg w równym tempie, na koniec znów sesja rozciągania. Ostatni odcinek, do stadionu, ciut szybciej, ale bez ocierania się o granicę bólu. No rezultat bardzo pozytywny, jest wyraźna poprawa. Najważniejsze, że dupsko przestaje boleć, krok daje się wydłużać, a co najważniejsze, obie nogi są równo obciążane. Dotąd odruchowo chroniłem prawą nogę, co zwiększało obciążenie lewej, a to z kolei przekładało się na nierówne obciążanie kręgosłupa, który - nic dziwnego - naparzał i protestował. Wniosek oczywisty: dalej będą ćwiczenia rozciągające, kilka razy dziennie, do skutku. 
Cieszy mnie, że kompletnie znikł temat problemów z achillesami. Lewy jest w absolutnie wzorowej kondycji, prawy od czasu do czasu daje dyskretnie znać, że jest. Dyskretnie, to znaczy, że nie boli i nie blokuje możliwości biegu, a jedynie czasem lekko ćmi. To jest nic w zestawieniu z problemami sprzed paru miesięcy. Naprawdę, wolę bolący półdupek niż napieprzające achillesy. Obecne problemy to pikuś w porównaniu z tym, co męczyło jeszcze niedawno.

Dziś lekko mnie zaskoczyła czujność działu marketingu producenta porterka Amber Grand Imperial. Miły komentarz, zachęca do napicia się za powodzenie browaru Amber. Zwłaszcza, że porterek jest naprawdę niezły. Jak kto lubi ten rodzaj mocnego, ciemnego piwa, to podaję, gdzie kupić: Kaufland, ulica Wolińska.

wtorek, 24 czerwca 2014

To działa

10 km

Dyszka, ale marszem. Dość energicznym, ale nie urywającym tyłka, za to uprawniającym do wypicia porterka, którym wczoraj obdarowany zostałem przez Michała w ramach obchodów Dnia Ojca. Dziecię postawiło mi na biurku trzy portery, które zdecydowanie lubię (typ 'baltic stout', najbardziej mi odpowiadający). Amber Grand Imperial, Okocim Porter i Żywiec Porter. Dobry jest jeszcze Porter Łódzki, ale u nas od lat go nie widziałem. Właśnie rozpracowuję okocimski wyrób, jest jak najbardziej godny polecenia. Ostatnio najbardziej mi jednak smakuje Amber, może dlatego, że to nowy smak, a bardzo dobrze skomponowany. Sentyment mam jednak do portera żywieckiego, który znam od 1981 roku, kiedy to pierwszy raz spróbowałem go w restauracji na rynku w Żywcu. Nawet pamiętam, że na obiedzie byłem z Piotrkiem Mojsiewiczem, a jedliśmy pstrąga z wody. Piotrek przykrył łeb pstrąga serwetką, zapytałem - po co? "-Nie mogę go jeść, kiedy on tak na mnie patrzy..." - wyznał Piotrek, wyraźnie już pod urokiem portera...

A dziś samopoczucie na dobrym poziomie. Od rana zaliczyłem kilka sesji rozciągania i ćwiczeń. Poprawa radykalna. Żadnych dolegliwości, dupsko nie bolało, a przy tym poczucie świetnej sprawności organizmu. Ćwiczenie na rozciąganie tego gruszkowatego gada w półdupku jest rewelacyjne. Teraz wiem, gdzie "toto" siedzi i że faktycznie jest dziwnie spięty. Po każdej sesji rozciągania skokowa poprawa, trwająca parę godzin. To zachęca do ćwiczeń. Ale dla pewności wpadnę jeszcze do przemiłej pani doktor na "Fali", niech mi zasunie parę magicznych zabiegów w swojej poradni. 

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Zespół mięśnia gruszkowatego

Warto czasem spotkać kolegę. Padło na Mariusza, który na schodach starostwa wspomniał o swoich niegdysiejszych problemach z mięśniem gruszkowatym - małym gnojkiem w pośladku, który ma jedną ważną właściwość: kiedy jest w stanie przykurczu - naciska na nerw kulszowy, a efektem jest ból. Wypisz, wymaluj - moje dolegliwości! Dokładnie, jak w mądrej książce i w internecie. 
Zaraz zerknąłem na rokowania. Nie jest źle, sytuacja jest odwracalna, a remedium to przerwa w bieganiu i duża ilość ćwiczeń rozciągających wszystkie partie anatomiczne, przez które biegnie nerw kulszowy, w tym przede wszystkim ów nieznany mi dotąd mięsień gruszkowaty, którego przeznaczenia i roli w organizmie mądre książki nie podają. Najwidoczniej jest po to, żeby dupa mogła poboleć. 
Zasunąłem sobie pierwszą porcję ćwiczeń, natychmiast poczułem poprawę. Jasne, to efekt w ogóle rozciągania, efekt zdiagnozowania problemu i chęci do poczucia, że jest lepiej. Ale przynajmniej wiem, co mi dolega i co robić, żeby było lepiej. 

A wczoraj w Lęborku PMT odhaczyło kolejny sukcesik, Leszek Kita pobiegł na trudnej, górskiej trasie rewelacyjnie, miał czas 3:36:39. Super. Ciekawe, kiedy ów sukces podlejemy tym i owym? 

Jeszcze filmik z Suchego Lasu. Oryginalna "premia górska" w połowie trasy i połowie filmu (1:20) :)


niedziela, 22 czerwca 2014

Suchy Las

10 km

Suchy Las miał być bardzo mokrym lasem, na szczęście skończyło się na postraszeniu mocnym, ale
Michał na 200 m przed metą
krótkim deszczem i ostrym wiatrem tuż przed startem. Kiedy grupa ruszyła, pogoda się poprawiła i nie mieszała szyków. Można się było skupić na biegu, który był dość zaskakujący. Otóż, nie przypuszczałem, że Suchy Las leży w górach. Jakoś z kilometr od startu zaczął się zbieg w dół, było to dość przyjemne do momentu, kiedy przypomniałem sobie, że start i meta są obok siebie, a do mety mam dwie pętle. Proste: jeśli zbiegasz w dół, będziesz też biec pod górę. Ba, żeby to raz! Podbieg mieszał się ze zbiegiem dość często, a górki miały dość konkretny profil. Dwukrotnie na jednej pętli trzeba było daleko zbiec, a potem równie daleko podbiec. Gdzieś ze 2 km od startu odezwał mi się ostry ból w prawym
Szczęśliwy koniec górskiego biegu
pośladku, od tego momentu każdemu wyrzuceniu do przodu prawej nogi towarzyszyło coś, co da się porównać do ostrego kopa w dupę. Lekko licząc, do mety przyjąłem około 4 tysiące takich kopów. Tyłek ma prawo boleć i boli. Jutro nawet nie pomyślę o bieganiu, zresztą - na pomyśleniu by się skończyło. 
Na trasie były oczywiście nasze kibicki, Ola i Patrycja, wyposażone w sprzęt do robienia hałasu. Ola nie żałowała też gardła, Patrycja do krzyczenia przyłączała się na razie nieśmiało, ale się nauczy. Musi zobaczyć w akcji Anetkę & Co...
Wyniki nie powalają, mój to bodajże 54:41, Michała 58:42, ale obaj jesteśmy zadowoleni. Każdy krok pod górę bolał jak cholera, a kroków pod górę była równa połowa. No i trasa zdecydowanie górska, spokojnie tam można było rozdawać punkty za górskie premie... 
Na koniec ładny medal, inny dla tych, co biegli dychę, inny dla biegnących "piątkę". Na mecie była grochówa dla wszystkich zawodników, butelka wody. W pakiecie startowym jakiś napój mleczny w puszcze (Michu mówi, że musujący - pewnie kumys) i batonik. Nic wielkiego, a proszę państwa, wystartowało około 700 osób! To była dopiero druga edycja Sucholeskiej Dziesiątki Fightera. Frekwencja więc rewelacyjna, spece od Goleniowskiej Mili Niepodległości dobili się takiej po 25 latach. W Suchym Lesie nie ma 'osiru', może w tym tkwi tajemnica sukcesu? Pal zresztą licho różne 'osiry', w Suchym Lesie było po prostu sympatycznie: sprawne biuro zawodów, kupa kompetentnych wolontariuszy, gorąca kawa (z ekspresu!) za darmo dla wszystkich chętnych, dobrze oznakowana trasa, ładne medale, na mecie porządek, grochóweczka czekała w kuchniach polowych... Gorąco polecam w przyszłym roku bieg organizowany w wiejskiej gminie na granicy Poznania.


"Chatkę Babuni" - polecamy!
A po biegu oczywiście biesiada w rodzinnym gronie. Tym razem "Chatka Babuni" na rogu Wrocławskiej i Jaskółczej, blisko Rynku. Świetne pierogi, świetne kasze z dodatkami, niezły wybór piw, dobra kawa, no i miłe pomysły promocyjne. Na większe jedzonko warto zabrać jakiegoś studenta, dają 11% rabatu w całym rachunku. I student się naje, i my zaoszczędzimy. My studentów oczywiście wzięliśmy, nawet dwoje. Niestety, rabat tylko jeden :(. A, ważne dla tych, co niedowidzą i mają problem z rozczytaniem czegokolwiek napisanego czcionką nie tylko małą, ale i normalną: w "Chatce Babuni" do karty podają dużą lupę, która z powodzeniem zastąpi zostawione w domu okulary. Tak się buduje opinię o lokalu, drodzy państwo...


piątek, 20 czerwca 2014

Kupa dobrych wieści

Odpoczynek

Dziś odpoczynek, dzień bez biegania. Jutro przed południem wyjazd do Poznania. Niestety lekko opóźniony, wykruszył mi się ząb i rano konieczna jest wizyta u pana doktora Pawła M. Jeśli będzie mi się chciało wstać z samego rana, to może zrobię jakąś piątkę na rozciągnięcie się. Jeśli spać się będzie dobrze, to przecież można się przebiec w Poznaniu.

Zajrzałem dziś na internetową stronę 'osiru', a tam same rewelacyjne wieści. Na przykład z Lubczyny, że w ramach przygotowania do sezonu odwrócono piach na plaży o 120 stopni (nie podano: w lewo, czy prawo), a - tu cytat - "wierzchnia warstwa została wyrównana przez bronowanie i wyrównana". Piasek zareagował na to pozytywnie i jest pulchny, jak donoszą z 'osiru'. Woda też jest podobno  przygotowana do sezonu, nie ma informacji w jaki sposób.
To są kółka, do których
"osir" stworzył instrukcję
obsługi...
Warty poczytania jest też regulamin korzystania z siłowni plenerowej, bo u Ojca D. regulamin przecież musi być na każdą okazję. Oryginalna stylistyka, niebanalna ortografia, generalnie - głęboka dysleksja i dysortografia autora. W regulaminie jest dużo rad, jak korzystać z urządzeń. Mnie najbardziej przypadła instrukcja obsługi kółka małego i kółka dużego. Rady są precyzyjne, najbardziej tępy użytkownik z kółkami sobie poradzi po tej lekturze. 'Osir' sugeruje: 
Sposób używania:
1. Złap małe koła oburącz i obracaj w lewo w prawo.
2. Złap duże koło jednorącz i obracaj w lewo lub w prawo.
Zmieniaj prędkość ruchu.

Nie wpadłbym.



Ciekawy dziś był zachód słońca:

Druga dwunastka

12 km

Pogoda się poprawiła na zdecydowanie biegową. Znów więc wyprawa w las, za Górę Lotnika, półtorej godziny truchtu na odpokutowanie obiadu. W połowie drogi usłyszałem za sobą jakiś dziecięcy głos, na chwilę się obróciłem, zobaczyłem dwie osoby, w tym jedną niewymiarową. Parę minut później dogonili mnie Mariusz z Szymkiem, po leśnych ścieżkach ujeżdżający rowery, a Szymek w dodatku rozglądał się za wodą - jakimś jeziorem. Znak niechybny, że coś knują w kierunku triathlonu. Oficjalnie Mariusz zaprzeczył, ale nie byłby pierwszy, któremu taka myśl się by zalęgła. Ostatnio w Hanzie zrobiła się moda na bieganie połączone z rowerem i pływaniem, nawet Piotrek Walkowiak przymierza się do jakiegoś startu w tej konkurencji. Jeśli dobrze sobie przypominam, to i Prezes coś kiedyś wspominał o triathlonie, a Anetce, której czasem zdarza się wracać biegiem z pracy w Szczecinie (a pracuje na Wojska Polskiego, koło kortów) sam radziłem, żeby wzbogaciła trening o elementy triathlonu: biegiem z Wojska Polskiego na Wały Chrobrego, tam wskok do wody, Odra wpław, przepłynięcie na jezioro Dąbie, nim na plażę w Czarnej Łące, a stamtąd do domu rowerem...
Wracając do dnia dzisiejszego: zostawiłem M&S w okolicy Góry Lotnika, sam przebiegłem się jeszcze z kilometr za nią i dużym łukiem wróciłem do Goleniowa drogą przy jeziorku. Jeszcze przed torami natknąłem się na grupkę czterech bardzo dorodnych jeleni, spokojnie pasących się na skraju lasu. Dość długo stałem patrząc na piękne zwierzaki, one długo mnie nie dostrzegały, zdaje się, że wzrok mają nienajlepszy. A kiedy zobaczyły, niespecjalnie spieszyło im się do lasu, wyraźnie mnie lekceważyły.
Przypomniałem dziś sobie o filmikach nakręconych w sobotę w Stargardzie. Jutro przytnę je do rozsądnej wielkości i wrzucę na YouTube.

środa, 18 czerwca 2014

12 na poprawę nastroju

12 km

Lekka przebieżka po lesie, bo mam wrażenie, że coś ostatnio przybrałem na wadze, trzeba z tym walczyć. Piotrek wprawdzie daje do zrozumienia, że lepiej odpuścić bieganie i doleczyć kontuzję, ale nie jestem w stanie wysiedzieć w domu bezczynnie. Zresztą, przy tak znikomej intensywności, jak dziś, nie było ryzyka pogłębienia dolegliwości. A samopoczucie po wizycie w lesie od razu lepsze.

Tak, jak przewidywałem - zapowiedź zmian w finansowaniu sportu nie wywołała wzruszenia wśród zainteresowanych. Jasne jest, że tort nie będzie większy, a dowcip będzie polegał na pogonieniu tych, którzy dotąd dostawali z niego maleńkie kawałeczki oraz zablokowanie dostępu nowym, którzy też by coś chcieli uszczknąć. Więcej dostaliby ci, którzy i tak dostają sporo. Dlatego trzeba będzie bacznie się przyglądać wszystkiemu, co się jesienią będzie działo wokół pieniędzy na sport. 

wtorek, 17 czerwca 2014

Zmienią sposób finansowania sportu

10 km

Kichowaty dzień, przez pół treningu ledwie się wlokłem przez las, prawa połowa dupy bolała, ból był wkurzający, ale i zaciekawiał, bo snuł się od miejsca do miejsca, stopniowo coraz mniejszy, w końcu osiadł w pachwinie. W drodze powrotnej zza Góry Lotnika było już całkiem dobrze, trucht zaczął wreszcie mieć coś z biegu. Pod koniec było już całkiem przyjemnie, ale niestety - czas było kończyć. W domu dobrze się porozciągałem, teraz nic mnie nie boli, jest w porządeczku. Oczywiście, to nie przesądza, że równie sympatycznie będzie jutro.

Dobre dwie godziny przesiedziałem na komisji radnych, która pochyliła się nad funkcjonowaniem sportu w gminie. Jak można się było spodziewać, część radnych kompletnie nie miała pojęcia, o czym mowa. Niektórzy jednak pojęcie mieli, największe (to mnie nie zdziwiło) Wojtek Maciejewski. Krzysiu Zajko pochwalił się nawet, że ma jakieś zaświadczenie o posiadaniu pojęcia o sporcie. Kwitu nt pojęcia nie pokazał, ale wierzę, że ma (ten kwit).
Generalnie, niczego nowego się nie dowiedziałem. Najciekawsze były dwie ostatnie minuty, kiedy Banach poinformował radnych, że pod koniec roku trzeba będzie na nowo przedyskutować i uchwalić zasady finansowania sportu w gminie, wywracając do góry nogami dzisiejszy porządek. Domyślam się nawet, w którą stronę rewolucja może pójść: w stronę radykalnego ograniczenia finansowania klubów, w których nie ma wielkich sukcesów, w stronę ograniczenia liczby dyscyplin sportowych, które dostaną wsparcie finansowe, a przede wszystkim w kierunku finansowania działań "promujących gminę Goleniów". Nie bez powodu ten cudzysłów, bo moim zdaniem wydawanie gminnych pieniędzy na utrzymywanie sportowców, nawet świetnych, w żaden sposób nie promuje gminy, to propagandowa ściema (prosty i szybki test: jaką gminę promuje Justyna Kowalczyk? Żadną, a mieszka w gminie Mszana Dolna, o czym pewnie nikt z czytających nie wiedział). Poczekajmy jednak do jesieni, kiedy rozpocznie się dyskusja o ewentualnych zmianach w uchwale o finansowaniu sportu. Ci, którzy liczą na jakieś pieniądze z gminy w przyszłym roku niech się jednak wstrzymają z planowaniem wydatków, a zabiorą za gromadzenie argumentów do gorącej dyskusji, jaka niewątpliwie się odbędzie...

niedziela, 15 czerwca 2014

Relaks w Stargardzie

10 km

Na samym dole postu jest link do kompletu moich zdjęć ze Stargardu, do swobodnego użytku.

Przesympatyczny sobotni wieczór. W Stargardzie pobiegło ponad osiemset osób, na liście finiszerów jest 825 nazwisk, wśród nich wiele osób z Goleniowa, Maszewa i okolic, nawet z Nowogardu (tych najmniej). Najlepiej widoczną i chyba najgłośniejszą ekipą było chyba PMT. Żółte koszulki z wyraźnym logo, plus mała, ale głośna drużyna dopingująca - nie dało się nie dostrzec i nie dosłyszeć. 
Dzień drobnych sukcesów PMT. Najlepiej poszło Olkowi Gapińskiemu, który z wynikiem 39:27 zajął 81 miejsce w klasyfikacji ogólnej i trzecie w swojej grupie wiekowej. Nie było widać wielkiego wzruszenia na olkowej twarzy, generalnie przyjął to jako oczywistą oczywistość. Ot, przebiegł się z wieczora - i tyle, o czym tu mówić. Do Roberta brakło mu 38 sekund, a o ponad minutę był przed Mariuszem, który z czasem 40:26 machnął swoją kolejną życiówkę, jak na każdym biegu zresztą... Pierwszą dychę zaliczyła Magda z Melą, mają więc na koncie rekordy życiowe na tej trasie. 
A ja zadowolony jestem, że wreszcie kończą się moje problemy zdrowotne. Tym razem żadnych kłopotów z achillesami, które chyba wróciły do prawidłowego stanu. W czasie biegu nie dokuczał mi specjalnie ból z tyłu prawego uda, choć czułem, że ostre przygazowanie mogło się źle skończyć. Przebiegłem sobie spokojnie, bez zmęczenia, w czasie bodajże 52:04, a więc żaden tam rezultat, ale najważniejsze, że bez kontuzji. Za tydzień Suchy Las, tam też powinno być dobrze. Jeśli dupa nie będzie boleć, to może spróbuję przycisnąć.

Przy okazji: wygląda na to, że tajemnicą sukcesów biegowych PMT są babeczki Magdy. Tym razem były ich dwie torby, pierwsza została zmieciona w pięć minut po przyjeździe do Stargardu, druga tuż przed biegiem. Rezultat opisany wyżej: wszyscy zadowoleni z wyniku, a że magiczne babeczki spożyli też Adrianna i Marcin, to i oni zaliczyli po życiówce. 
Ciekawe tylko, czego się najadł Olek G., bo na babeczkę od Magdy się nie załapał.
A w Grodzisku my z Leszkiem babeczek nie mieliśmy, więc cieszymy się, że w ogóle żyjemy... :)
Legendarny Henio "Dwa żubry" Kopcewicz wrócił na trasę!

Mówiłem ci Marcin, zjedz drugą babeczkę, czas będzie poniżej 30...

Takich trzech jak one dwie, to nie ma ani jednej!
Mały wepchnął się na 3/4 zdjęć. W życiu sobie poradzi.
Tu też się załapał...

I tu też, bo czemu nie?

W Goleniowskiej napiszemy, że Olo przebiegł dychę z nudów i
od niechcenia machnął 39 z paroma sekundami. Niżej mu się nie chciało. :)

Fotki ze Stargardu: Stargard, dycha 14-06-2014
A tu zdjęciami częstuje Mariusz: https://onedrive.live.com/?cid=8cbeb7218b24bedc&id=8CBEB7218B24BEDC!696&ithint=folder,.JPG&authkey=!ADuBdqESYjBMouM 

sobota, 14 czerwca 2014

Truskawkowe pasta party

Piątek - 11 km

Połowa trasy szybkim marszem, druga zaś biegiem. Nie chciałem się szarpać przed sobotnim wieczorem w Stargardzie, ale nie miałem też zamiaru siedzieć w domu i obrastać w tłuste. Dwie godziny miłego szwendania się po lesie, zakłóconego dwa razy przelotnym, ale dość konkretnym deszczem. Przemoczyło, ale szybko wyschło, zawsze to lepsze od lejącego się z nieba żaru.

A dziś pasta party przed Stargardem. Nietypowe, bo truskawkowe. Zrobiłem sobie odpust: wrąbałem dwa talerze makaronu z sosem truskawkowym, więc na brak energii nie powinienem narzekać. Mam nadzieję, że rwa kulszowa się dziś nie odezwie i stargardzką dyszkę zaliczę w spokoju.

We wtorek radni gminni będą obradować nad "funkcjonowaniem sportu w gminie Goleniów oraz realizacji uchwał Rady Miejskiej w tym temacie". Posiedzenia komisji Rady Miejskiej są jawne, przyjść może każdy zaciekawiony tematem, a za zgodą prowadzącego obrady swoje zdanie może wyrazić każdy z obecnych. Jako, że temat od czasu do czasu budzi niemałe emocje - warto będzie posłuchać, co też będą mieli do powiedzenia miejscowi menedżerowie sportu. Ciekawe by było jednak posłuchać także tych, którzy do miejscowego "sportowego układu" mają sporo uwag i nie są to bynajmniej pochwały. Świetna okazja, by to i owo powiedzieć publicznie. Początek posiedzenia o 15.40 w sali 117 UGiM.

Próbowałem się skontaktować z Młodym, dziś ma urodziny. Nie odzywa się na FB, bo ostro w pracy. Wczoraj robił przy nagłośnieniu koncertu w Warszawie, dziś robi za wiceakustyka na koncercie Dżemu w Aleksandrowie Łódzkim. Nie bardzo rozumiem, co widzi w tej zabawie, ale on pewnie wie, w końcu studiuje reżyserię dźwięku...

czwartek, 12 czerwca 2014

Bieg podwójnie kulturalny

10 + 7 km

Rozkosznie gorąco, aż się nóżki same rwą do biegania. We wtorek zrobiłem dychę, coś sobie, psiakrew nadszarpnąłem, wczoraj prawa noga wlokła się za mną jak smród za wojskiem, trudno to biegiem nazwać. Dziś więc sobie odpuszczę, przebiec się przecież można i jutro. W sobotę wieczorne bieganie w Stargardzie, starto o 21, więc nawet jeśli za dnia przygrzeje, to do wieczora temperatura spadnie. Patrzę właśnie w prognozę, piszą, że będzie jakieś 15. I tak by było dobrze.

Wczorajszy, skrócony bieg miał dwa akcenty kulturalne. Pierwszym był zarośnięty średniej czystości jegomość "pod mocnym aniołem", który ścieżką nad Iną ciągnął wózek z jakimś badziewiem. Widząc mnie nadbiegającego stanął, uchylił czapkę i grzecznie pozdrowił. Odkłoniłem się, mocno zaskoczony, bo co tu kryć - nie spodziewałem się. Chwilę pogadaliśmy, ciekaw byłem, czy zagadnie mnie o pożyczenie złotówki na chleb. Nie zagadnął.
Biegnę dalej, po dłuższej chwili kolejny akcent kulturalny, z innej paczki: nad Iną stoi chłopak i gra na puzonie. Widok lekko surrealistyczny, bo przy nim stał piękny husky, zasłuchany w grę. Słusznie przypuszczałem, że to ktoś z orkiestry W&BB. Chłopak powiedział, że mieszka w bloku, a sąsiedzi niekoniecznie są szczęśliwi słuchając jego etiud. Dlatego chadza nad Inę z wiernym słuchaczem.


Na stadionie cztery nowe urządzenia w plenerowej siłowni, teraz właściwie jest tam już wszystko, co potrzebne. Napisałem o tym na portalu GG. Zaraz jakiś czciciel Ojca D. napisał komentarz, że to jego zasługa i należało paść na kolana pisząc to info i uczcić dyrektorską zasługę. Wypomniał też, że nie zaznaczyłem, że stadionem opiekuje się 'osir'.
Boże drogi, ileż to faux pas człowiek może popełnić w kilku krótkich zdaniach!...


W necie wygrzebałem parę zdjęć z Grodziska. Ładnie oddają atmosferę biegu, w tym jego temperaturę.




niedziela, 8 czerwca 2014

Rzeźnia

21 km

"Grodzisk gorąco wita biegaczy" - taki slogan spokojnie można zapisać na materiałach reklamowych Półmaratonu Słowaka. Gorąco - to znaczy upałem na poziomie 32 stopni w cieniu. Na słońcu było zdecydowanie cieplej. Nie wiedzieć czemu, trasa w 98 procentach była na słońcu.
Życie brutalnie zweryfikowało większość ambitnych planów biegowych. Od połowy dystansu,
czasem nieco dalej, była to walka o przetrwanie na trasie. Z goleniowskiej czwórki najlepszy wynik miał Leszek Kita, 1:56:09, potem Tomek Oleszek z 1:57:29, ja 2:11:40, Mirek 2:20:33. Pal licho wyniki, one nie mają nic wspólnego z prawdziwymi możliwościami całej czwórki. Jeśli czegoś dowodzą, to faktu, że warunki do biegania były ekstremalne. To one sprawiły, że od mniej więcej 10 kilometra priorytetem dla mnie było utrzymanie właściwej temperatury ciała oraz niedopuszczenie do przegrzania i wszystkich groźnych konsekwencji tego faktu. A zaczynało być źle, bo czułem już mrowienie w rękach, u mnie jasny dowód na kłopoty z termoregulacją. Choć biegło się dobrze, w granicach 5:15 na kilometr, trzeba było zdecydowanie zdjąć nogę z gazu, schłodzić się i pilnować, by nie przesadzić.
Na metę dotarłem w niezłej kondycji, żadnej pomocy nie potrzebowałem. Dobre pół godziny trwało, zanim organizm zaczął wracać do normalnego funkcjonowania, nim przestałem się pocić (po drodze wypiłem ze cztery flaszki Oshee po 0,75, więc było co wypacać. Leszek już ochłonął, po paru minutach dotarł Lewando, jak i ja zadowolony z faktu, że żyje. Zadowolonych z tego prostego faktu było bardzo wielu. Koło nas usiadł jakiś gość, na oko z 10 lat młodszy ode mnie. Ledwie żył, jemu też życie zweryfikowało ambitne plany. Chciał zrobić 1:45. Wyszło mu 2:25. Bywa.
Mimo wszystko, bieg będę wspominał dobrze. Jak zwykle, dzieciaki z liceum sprawiły się
świetnie, chyba całe grodziskie liceum brało udział w opiece nad biegaczami. Krótko mówiąc, nie ma do ich pracy najmniejszych zastrzeżeń, byli wszędzie, gdzie trzeba, mili, sympatyczni, uśmiechnięci, kompetentni. Wodopoje, które były dziś punktami strategicznymi, były obsłużone wzorowo, niczego nie zabrakło, kubki zawsze były pełne, nikt nie protestował, kiedy z punktu brałem pełną butlę izo. Warto by było, żeby z goleniowskiego 'osiru' ktoś pojechał i zobaczył, jak się fachowo organizuje bieg oceniany jako najlepiej zorganizowany w Polsce. Nikt oczywiście nie pojechał, bo 'osirowe' towarzystwo uważa, że wie wszystko najlepiej na świecie od chwili urodzin, a ponieważ swoją milę organizuje już 25 lat, to ma patent na nieomylność i wszechwiedzę organizacyjną. Jeśli w Grodzisku po siedmiu latach organizują bieg dla 2,5 tysiąca ludzi, to najprawdopodobniej jest to zwyczajna niesprawiedliwość, bo niby jakim prawem idzie im lepiej, niż wybitnym menedżerom sportu od Ojca Dyrektora...

Były chwile zdecydowanie miłe. Koszulka ProGDar MT staje się rozpoznawalnym znakiem. Zaczepiła nas jakaś kobieta, okazało się - ze Świnoujścia, która znak PMT zna i lubi. Sympatyczne było też dwukrotne spotkanie z Robertem Szychem, który wyłapał nas przed biegiem, a i po biegu podszedł pogadać. O 'osir' Robert nie pytał.

Dziś się okazało, że maraton Szczecin-Kołobrzeg ukończył również Rafał Figiel. Wprawdzie za Maszewem oświadczył, że rezygnuje, ale po trzech godzinach odpoczynku ruszył w dalszą drogę, już jako piechur. Z przebojami (udział w jakiejś imprezie 'osiemnastkowej'), z plecakiem otrzymanym od uczestniczki, która padła na trasie, zameldował się dziś w Kołobrzegu dotrzymując terminu 48 h. Mocny gość.

sobota, 7 czerwca 2014

Została tylko kobieta...

10 km

Kurka, wstyd w ogóle wspominać o tej mojej dyszce, gdy Anetka wciąż walczy na trasie maratonu Szczecin-Kołobrzeg i jest teraz gdzieś w okolicy Brojców (rejon Gryfic). Do Kołobrzegu
Mniej więcej 28 kilometr, przed Sownem
zostało jej już niecałe 40 km, mniej niż maraton. Problem w tym, że to już czwarty maraton w ciągu doby.

Darek zrezygnował w Nowogardzie, Rafał Figiel jeszcze wcześniej, krótko za Maszewem. Aneta trwa, choć nie ma już szans na dotarcie do Kołobrzegu w limicie czasu przeznaczonym dla biegaczy, tj. 24 h. Chce jednak na własnych nogach dotrzeć do celu. Towarzyszy jej Darek, ale już nie jako zawodnik maratonu. 
A jeszcze w Sownie, na 32 kilometrze maratonu, wszystko wydawało się pod kontrolą. Widać było lekkie zmęczenie, ale po odpoczynku wszyscy ruszyli w drogę w dobrych nastrojach. Nieco gorzej wyglądało to już w Maszewie, po kolejnych 20 kilometrach. Zmęczenie było wyraźne, odpoczynek dłuższy. Co było dalej, wiem już tylko ze szczątkowych relacji, bo zabrałem Mariusza i około 2 w nocy wróciliśmy do Goleniowa. 
Warunki są ciężkie, upał, robale, pragnienie. Na razie na metę dotarło 17 osób, czyli 10% tych, co wystartowali. Najlepszy zawodnik miał czas 13,5 godziny. Jeśli na metę dotrze połowa - to i tak będzie ogromny sukces.
Santo subito!

Jest godzina 18, więc nie ma mowy, by Anetka znalazła się na liście biegaczy. Wyrusza właśnie z Byszewa, wioski odległej od Kołobrzegu o jakieś 17 km, Darek pisze, że to już ostatni etap. Na moje oko gdzieś około godz. 21 powinni być na miejscu.
Nie ma wątpliwości, że mimo niespodzianek na trasie, to będzie piękny wyczyn Anety. Ogromnym sukcesem jest samo dotarcie na metę w dzisiejszych warunkach, a nie było to dane ani Darkowi, ani Rafałowi, ani kilkudziesięciu innym uczestnikom biegu, od których Aneta była wytrzymalsza i silniejsza. 


A mnie cieszy zdjęcie zrobione w Darżu około 1 w nocy. Aureola otaczająca głowę Mariusza to nie jest dzieło Photoshopa, fotka jest nieobrabiana, jedynie skadrowana. Mina też jest autentyczna. Wniosek: bieganie uświęca. Amen.

Godz. 20.30 Anetka jest na przedmieściach Kołobrzegu. Za kilometr dotrze do miasta, do celu zostało jej jeszcze 5-6 km. 

Godzina 22.00. Dotarła. Nieprawdopodobna babka...

piątek, 6 czerwca 2014

Zadowolony

Wczoraj 10 km

Wreszcie bieg bez żadnych komplikacji, bez bólu, z przyzwoitą wydajnością. Dyszka tradycyjną drogą przez las, za tory, do wiaduktu, a potem powrót przez park przemysłowy i szosę lubczyńską. Średnie tempo na poziomie 5:15, ale najbardziej mnie cieszy, że wreszcie się podkurowałem, po raz pierwszy od paru miesięcy nic mnie nie ograniczało, poza rozsądkiem sugerującym, by się nie szarpać.

Godzinka biegu to kapitalne odprężenie po dniu spędzonym w redakcji na przygotowywaniu numeru Goleniowskiej. W środę była, jak to się w języku dyplomatycznym nazywa, "szczera rozmowa". Łatwo zrozumiałym językiem, prostymi, żołnierskimi słowami powiedziałem, co myślę o poziomie gazety i przyczynach tego stanu. Wczoraj przygotowany byłem na zrobienie gazety wyłącznie w oparciu o własne teksty. Ale przeżyłem ogromne zaskoczenie, bo wszyscy się sprężyli, a najbardziej kolega, który we wtorek jeszcze nie łapał kontaktu z rzeczywistością. Kiedy zorientowałem się, jaki mam zasób niezłych tekstów, zamiast 24, zarządziłem 28 stron. I wszystkie zapełniliśmy przyzwoitą treścią, bez rozciągania zdjęć, bez powiększania czcionki, bez sięgania po evergreeny-zapchajdziury. Na dodatek, choć padł główny komputer składaczy, choć jeden z nich jest na urlopie - cała robota przebiegła sprawnie, spokojnie, był czas na napisanie komentarza, a pracę zakończyliśmy o 16, kompletnie wypruci z sił, ale zadowoleni z efektu. Ten ostatni psuje jedynie felieton na ostatniej stronie, który jest co najmniej dziwaczny. Ale na to nie miałem żadnego wpływu. Na szczęście, nie ja go pisałem...

A dziś pod wieczór akcja "147ultra". Podjadę na trasę, popstrykam nieco, a potem postaram się spotkać z naszymi w Sownie i Maszewie.

środa, 4 czerwca 2014

Nastroje dobre

10 km

W Kliniskach nastroje dobre, wręcz bardzo dobre. Precyzując, mowa o nastroju Anety, której z tropu nie zbijają moje podgadywania o dołach z wapnem czekających pod Nowogardem na tych, co z sił opadną. Darek milczy. W każdym razie, póki co obowiązuje opcja, że bieg zakończy się sukcesem. Natomiast, jak można wyczytać w komentarzu, jaki Anetka zamieściła pod wczorajszym postem, o rybce nad morzem nie marzy. Nie wiem, co jest w stanie przyjąć organizm po 150 km i 24 godzinach biegu, ale pewnie nie rybę w panierce, wysmażoną na starym oleju, pamiętającym jeszcze zeszłe lato. Domyślam się, że pawia można puścić na samą myśl o takiej strawie...
Przyznać muszę, że z Mariuszka G. cwaniak sporego formatu. Jakiś czas temu mówił mi, że ma zamiar przebiec się z ekipą z Klinisk ze Szczecina do Maszewa. No i wczoraj się zdradził nieostrożnie, że ów Szczecin - to okolice przejazdu w Dąbiu, na wysokości Kniewskiej. Szczecin, jak najbardziej. Tyle, że 20 metrów dalej jest tabliczka z napisem "Szczecin" przekreślonym na czerwono. No i jest tak, że nic Mariuszkowi zarzucić nie można, będzie biegł ze Szczecina, ale zaoszczędzi z 15 kilometrów tuptania, do Maszewa dobiegnie wypoczęty, zrelaksowany... 
Oczywiście, na wszystko jest wytłumaczenie: w piątek po południu w przedszkolu jest impreza, na której Mariusz koniecznie, absolutnie koniecznie, być musi. I nie ma wyjścia, nie zdąży na zamek, choć bardzo by chciał... ;)
Ale mu wybaczam, bo w końcu ja sam ani kilometra w piątek; jak nie liczyć - Mariusz lepszy. Dlatego pojadę nocą do rodzinnego Maszewa, odbiorę go i dostarczę Magdzie. Jak to mówił Maksio w "Seksmisji" - w końcu chłop!...

A w niedzielę wyjazd do Grodziska Wlkp. o 6.45. Dojedziemy z Leszkiem na luzie, kawkę spijemy po drodze, śpieszyć się nie będziemy. Prognozy na razie nieznane, ale nie ma złudzeń, Grodzisk przypiecze boczków jak co roku.

Coś mnie dziś wzięło na sentymenty. Słucham starych piosenek, francuskich oczywiście. Na przykład takich rzeczy słuchało się dokładnie 50 lat temu. France Gall, Jazz a Gogo, perfekcyjne wykonanie przez dziewczę, które miało wtedy 17 lat: Jazz a Gogo 
Ta sama dziewczyna rok później wygrała konkurs Eurowizji w Neapolu, reprezentując Luksemburg. Takich piosenek wtedy się słuchało. Nie powiem, sposób, w jaki France Gall przygryzała wargi, wywołuje ciarki... Ale nawet bez tego dałbym jej 100% punktów, a pani Kiełbasie kopa z musztardą. Posłuchajcie: Poupee de cire.. 

wtorek, 3 czerwca 2014

Relaks

Taki sobie relaks, bo pojutrze ja odpowiadam za bieżący numer Goleniowskiej, wygląda na to, że mogę liczyć tylko na siebie. Właściciel i redaktor naczelny wyjechał gdzieś, oczywiście nic na piśmie nie zostawił. Inny redaktor siedział w redakcji dziś na spiralnym kacu, tępo patrząc w monitor; zapytany, co przygotował do numeru odparł, że właściwie to jeszcze o tym nie myślał. "Ahaa..." - odpowiedziałem niespecjalnie zdziwiony. A to już nie był czas na myślenie, tylko na ostre pisanie.
Wniosek był prosty: licz na siebie. Więc mam już 12 tekstów, rozmowę na ciekawy temat, sporo fotografii. I bardzo jestem ciekawy, z czego zmontuję resztę numeru. Skacowany kolega jutro może nieco się otrzepie, ale tematów przecież nie wysra. Zdjęć też nie. Czuję, że zaproponuje mi, żeby puścić dwustronicowy materiał o statkach noszących imię "Ina". Raczej odmówię. Niemniej, czwartek będzie nerwowy.
Dziś wyszedł kolejny numer gadzinówki Anonimowego Literata, czyli pana AL. Pan AL starym zwyczajem napisał list sam do siebie, w którym znów mnie zaczepia. Niewątpliwy objaw schizofrenii, na którą AL choruje od lat. Ciekawe jednak, że niejaki Zawadzki, dzielnie występujący w roli naczelnego redaktora w gazetce pana AL, uparcie pcha palce między drzwi i prosi się o procesik. Będzie, będzie, spokojnie, a zarzut będzie dotyczył czynu ciągłego, co zwiększa odpowiedzialność i karę.
Dziś spotkałem się z panem mecenasem, wszystko jest już uzgodnione, zaczynamy walca. 


A weekend zapowiada się mocno biegowo. Aneta, Darek i Rafał biegną ze Szczecina do Kołobrzegu, start w piątek o 18. Gdzieś przed 22 powinni być w Sownie, a około północy w Maszewie. Nowogard planowany jest na 4-5, czyli już o świcie. W Kołobrzegu muszą się zameldować przed 18, żeby wyprawę mieć zaliczoną jako bieg.
Próbowałem zmotywować Anetkę myślą o świeżej kołobrzeskiej rybce i o jodzie, którego się na mecie nawdycha. Odpisała mi, że o rybce pewnie nawet nie będzie miała ochoty myśleć, na jod się pisze.
Może zaproponować jej rybkę w jodynie?


A, jeszcze jedno. Musiałem wprowadzić moderowanie komentarzy. Uczepiła się mnie jakaś gnida, uparcie próbująca się tu wypróżnić. Nie mam na to ochoty, dlatego filtr, który może nieco opóźnić ukazywanie się komentarzy. Z wyjątkiem tekstów tego jednego osobnika, wszystkie zostaną zamieszczone.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Ścieżka

10 km

Będzie bezpieczniej. Zaczęła się wreszcie budowa ścieżki rowerowej wzdłuż drogi do Lubczyny, pod koniec wakacji ma być gotowa. Jesienią będzie można się przebiec do GPP
nawet po zmroku bez obawy o życie i zdrowie. Na razie jednak, na czas budowy, lepiej się przygotować na pogorszenie bezpieczeństwa. Wprowadzenie na odcinku Goleniów-GPP ograniczenia do 40 km/h właśnie z tym ma związek.
Spróbowałem trzeci dzień pod rząd się przebiec, poobserwować reakcję organizmu. Jest dobrze. Kondycja poprawia się z dnia na dzień, bóle coraz mniejsze, tempo biegu za to się zwiększa. Jutro zrobię przerwę, potem dwa dni z treningiem, piątek wolne, w sobotę parę kilometrów dla odprężenia. Najbardziej mnie cieszy, że achillesy wreszcie nie dają o sobie znać, co oznacza wyraźną poprawę ich stanu. 
Poczytałem dziś tekst jegomościa, który twierdzi, że za podobno liczne ostatnio kontuzje biegaczy odpowiedzialne jest bieganie w wolnym tempie, które określił jako "klepanie" kilometrów, w domyśle - dość licznych. Trudno nie zgodzić się z tezą, że ryzyko kontuzji rośnie z liczbą przebieganych kilometrów. Nie rozumiem tylko, dlaczego bieganie w spokojnym tempie ma być bardziej urazowe, od biegania ostrego i dynamicznego. Na mój rozum powinno być odwrotnie. Prawda, że ja nie biegam szybko, ale też moje problemy nie wynikły ze stylu biegania, a z codziennych treningów, nieprzedzielonych dniami odpoczynku. Wystarczyło trochę odpuścić, by wszystko zaczęło wracać do normy. No, może z wyjątkiem wagi, bo coś mi się zdaje, że po maratonie w Krakowie nieco mi przybyło w pasie. Dlatego tym chętniej wracam do biegania, by z tematem wagi sobie poradzić.

niedziela, 1 czerwca 2014

12 i pół

12,5 km

Generalnie - po lesie. Ciekawe, że achillesy po okresie względnego odpoczynku przestały się buntować przy biegu terenowym, nie robią problemu z biegu po piasku czy po nierównościach. Widocznie tego im trzeba było: relaksu. 
Zmniejszają się problemy z dwugłowym, pomaga systematyczne rozciąganie go parę razy dziennie, masowanie i oszczędzanie podczas biegu. Dziś nie przekraczałem tempa 5:15, dwugłowy odwdzięczył się za to dobrą sprawnością i niedokuczaniem. 
Parę dni temu po cichu zastanawiałem się, czy nie odpuścić sobie Grodziska, żeby dokurować się w spokoju, pobiec sobie w Stargardzie, a tydzień potem w Suchym Lesie. Chyba jednak nie ma potrzeby rezygnacji z jednego z bardziej sympatycznych biegów w kraju, przebiegnę i Grodzisk, i Suchy Las, a chyba i o Stargard zahaczę. I na tym póki co poprzestanę, żeby faktycznie do końca się pozbierać przed Gryfem i Kliniskami.
Michał zdecydowanie startuje w Poznań Marathon. Tym razem odpuszczę, pamiętając o Nicei 9 listopada i pomny przykrych doświadczeń majowych. Potowarzyszę Michowi na początku, a potem pod koniec maratonu, gdzieś od 25 kilometra - na najtrudniejszym odcinku biegu.