środa, 29 lipca 2015

Ni w pipę, ni w oko

10 km

Wkurza mnie ta pogoda. Takie sranie po ścianie. Ni w pipę, ni w oko. Ani lato, ani zima. Ani ciepło, ani zimno. Po południu popadało, rower wykluczony, bo nie będę do rasowego rowerka montował błotników. No to pod wieczór się przebiegłem, taka niezobowiązująca do niczego dyszka po lesie. Lekko, bezproblemowo, bez dolegliwości, tylko lekkie ćmienie w prawej pięcie. A na domiar szczęścia głęboko w lesie na ścieżce znalazłem 5 zł. Jako rasowy Polak z dolewem krwi ukraińskiej i jakimś procentem francuskiej (tak, w rodzinie zaplątał się pewien żołnierz napoleoński, który uznał, że do domu ma za daleko i został na Kujawach) postanowiłem niespodziewany zarobek przepić - wszak wszystkie trzy składowe nacje napojem alkoholowym się nie brzydzą ;) W drodze powrotnej zakupiłem więc zimnego portera żywieckiego, którego z przyjemnością spożyłem przy kolacji.
Do żywieckiego portera mam sentyment szczególny. Doskonale pamiętam, że pierwszy raz skosztowałem go jak należy, w Żywcu, w jakiejś restauracji na rynku w 1981 roku. Z Piotrkiem Mojsiewiczem siedzimy w restauracji, zajadamy pstrąga z wody i popijamy do tego porterka... Od razu mi zasmakował, pokochałem nie wiedząc jeszcze, że to bałtycki stout. Lata minęły, legendę Żywca szlag trafił, robią tam teraz eurogówno w płynie, smakiem nie różniące się od tyskiego, żubra, lecha czy innego pseudopiwnego dziadostwa. Ale porter nadal jest produkowany w Żywcu (i nic więcej tam nie robią :)  ), nadal w tradycyjnej technologii. Innych produktów marki Żywiec do ust nie biorę, porter jest świetny. Próbowałem innych, ostatnio niezły porter robi Okocim, onegdaj świetny wyrób tej klasy miał browar w Łodzi. Porter żywiecki nadal u mnie jest na topie.

Na sobotę zapowiada się dobra pogoda. OK, bo z ob. Gessem wyruszamy kajakami na Dąbie z nadzieją, że nimi wrócimy za kilka godzin. Uczciwie uprzedziłem Mariusza, że nie wszyscy wracają... 

Dom nadal opanowany przez krakowską brygadę. Nad podziw spokojnie, jak nigdy dotąd. W niedzielę była wycieczka do Maszewa, miasto nie wzbudziło entuzjazmu u młodzieży. Najbardziej podobały im się lody, po których szczawie zarządziły odwrót z tej zapadłej dziury. Po powrocie do Goleniowa zaatakowały kolejną lodziarnię, tym razem zaprzyjaźnioną Ambrozję. Goleniów łepkom bardziej się podoba. Dziś zaliczyły wyprawę do Zatoni Dolnej i do tamtejszej Doliny Miłości. Nie wiedzieć czemu wyobrażały sobie, że tam czekać będzie na nich aquapark. Wróciły lekko zawiedzione. Teraz rżną na kmputerze. Humory wróciły ;)

Na bieżni postępy, ekipa wychodzi powoli z łuku. Chłopaki robią na mnie wrażenie, tandety nie odstawiają. Kiedy pogoda nieodpowiednia, nie kleją wykładziny. Kiedy pogoda OK, zasuwają jak małe motorki. Robota jest robiona świetnie, widziałem dotąd jedną małą kałużę na bieżni po deszczu. To pikuś, o którym nawet nie ma co wspominać. Jak na razie - artystyczna robota.

Parę migawek z wyprawy do Maszewa:
Takie ciekawe miejsce tam mają...

Mina małej tłumaczy się mniej więcej tak: a czemu Mati pierwszy?

Ale kiedy buja się Plinka, jest już OK

Najbardziej depresyjny plac zabaw na tej planecie

Totalny smutek nadjeziorny...

Ścieżka nad Leśnicą, ogólnie fajna, została zrobiona tandetnie



Odkrywka sensu stricto :) Cholera wie po co...

A to ciekawostka, o której mało kto wie: w tym domu dość długo
miał swoją kwaterę marszałek Żukow. Aż do zdobycia Berlina.

A tu jest przedszkole, które wspominam jako koszmar.
Moją wychowawczynią była jakaś sadystka, która uwielbiała tłuc
dzieciaki, a ubierała się jak gestapówa. Do dziś nie cierpię blondynek
zaczesanych w kok, ubranych w szare kostiumy korporacyjne.
Przypominają mi panią z przedszkolnego gestapo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".