czwartek, 26 listopada 2015

Najzabawniejszy maraton we Francji

42,2
Meta. medal i wypełniacz

Byłem jednym z czworga Polaków biegnących w Marathon International du Beaujolais 2015. W kategorii "Polak" byłem czwarty. Nieźle.
Pewnie mało kto biegł z Fleurie do Villefranche. A szkoda. Warto.
Bieg nietypowy pod każdym względem. Informacji o nim było mnóstwo, ale niewiadomych drugie tyle. Na przykład wiadomo było, że trasa będzie bardzo rustykalna, że wieść będzie przez winnice i 'caves', czyli winiarnie. Ale nigdzie nie można było znaleźć profilu trasy, teraz wiem dlaczego - o tym za moment. Z opisu, na podstawie polskich doświadczeń, można było wnioskować, że organizacja biegu będzie w sporej mierze improwizacją i zdaniem się na los. Nic bardziej mylnego, bieg był przygotowany perfekcyjnie i nie było się o co przyczepić, tylko bić brawo i dziękować.
Jedynym mankamentem był fakt, że baza i biuro zawodów znajdowało się w mieście Villefranche, około 40 km na północ od Lyonu, gdzie mieliśmy bazę. Trzeba było dwukrotnie dojechać do Villefranche - nie problem o tyle, żeśmy sobie wynajęli samochód, byliśmy więc niezależni od komunikacji publicznej. Ale za to uwiązani do samochodu, niestety, co miało swoje duże minusy. 

Biuro zawodów otwarto w piątek o godz. 13. Jak zwykle najważniejszym dokumentem,

Alzacja wabi skutecznie
którego brak eliminowałby z biegu, był 'certificat medical', w którym moja ulubiona pani doktor Brygidka (znajoma jeszcze z podstawówki) potwierdziła, że jestem zdrów i mogę biegać po winnicach. Zdałem certyfikat, dostałem małą karteczkę z ogromną pieczęcią, a dzięki tej ostatniej numer startowy, ładną koszulkę i worek na depozyt. Z tym zestawem gadżetów przeszliśmy do części handlowo-konsumpcyjnej, czyli tzw. expo. Jako kierowca nie mogłem przyjąć proponowanych co krok płynów marki beaujolais, bordeaux, gewurtztraminer i innych, znakomicie reklamujących maratony w różnych regionach przyjaznej Francji. Ola z Agnieszką, wolne od obowiązku kierowania czymkolwiek, przyjmowały winka z przyjemnością. Zakąski były niebanalne, przeważnie sery i lokalne wędliny. Bezkonkurencyjna była Alzacja, częstująca
Plakat zachęca, prawda?
stekami zrobionymi na 'bleu' z delikatnej nieziemsko wołowiny charolais... Umie ktoś sobie wyobrazić prawie surowe mięso rozpływające się w ustach? Jeśli nie, powinien spróbować. Nie jestem miłośnikiem prawie surowych steków, ale tego zjadłbym bez mrugnięcia...

Po dłuższym czasie obie panie, lekko już rozweselone, dały się ewakuować z gościnnego expo. A było ryzyko, że zrobią jeszcze jedną rundkę.

Następnego dnia z Lyonu wyjechaliśmy około 6, ciemno jak w murzyńskiej d... Plus taki, że drogi puste, a na parkingu miejsca w bród. Ale już pół godziny później ogromny parking zapełniony po brzegi, następni szukali miejsca w okolicy, parkując na pałę i nie bacząc na przepisy. Policja przymykała oko na wszystko.
I zaczyna się rewelacyjna część - opis kapitalnej, wzorowej organizacji dużego maratonu. Proszę czytać uważnie :)
Napisane było, że od 7.15 będą kursować autobusy z Villefranche do Fleurie, podwożące
7 rano. Czas w drogę
maratończyków na start. Miałem wizję dwóch busików gnających na złamanie karku, wyrzucania biegaczy gdzieś na wsi i czekania dwie godziny do chwili startu. A w praktyce było tak: 

Punktualnie o 7.15 odjechał pierwszy autobus, potem co parę minut jechał następny. Ostatni, zgodnie z zapowiedzią, pojechał o 8.15. Podróż trwała prawie godzinę, bo droga kręta i stroma. Dojechaliśmy do Fleurie, a tam czekał komitet powitalny (dzieciaki z flagami, była i polska), paręset metrów przejścia do hali sporotwej, a w niej gościna: kawa, herbata, wino, ciasta, sery, kiełbasa regionalna, dla szczególnie wymagających - nawet woda! Wesoło, ciasno, przaśnie. Od razu mi się spodobało. A na zewnątrz nieprzyjemnie zimno, wieje, chwilami zacina deszcz... Miło siedzieć w środku :)
Start punktualnie o 10, w centrum wsi. Sporo kibiców, zimno, siąpi. Na starcie ok. 2,5 tysiąca ludzi, pierwsze kilometry po ciasnych wiejskich drogach. Nie nastawiałem się na żaden wielki wynik, ale od razu widać, że nie ma do niego warunków. Postanawiam więc biec rekreacyjnie, towarzysko. Sprzyja temu poprzebierane towarzystwo tuptające wokół mnie.
Moi dwaj 'szkoci', towarzysze
maratońskiej drogi
Przebrania fantazyjne, czasem bardzo. Już na starcie zaprzyjaźniam się z dwoma "szkotami", z którymi będę co chwila się mijał przez 42 km, ostatecznie wyprzedzając ich na paręset metrów przed metą. No i porąbane kółko miłośników piwa, pchające przed sobą coś w rodzaju baru piwnego na kółkach. Ich też wyprzedzę, już na ostatniej prostej.

Z planu biegu wynikało, że co 5 km będzie jedzenie i napoje. Miał być izotonik. Na pierwszym punkcie izotonika nie było, ale to nie wzbudziło moich podejrzeń: bez przesady, po cholerę izo po 5 km. Ale po dyszce izo również nie było. Biegnąc zacząłem się zastanawiać, o co chodzi? No i, kurka, szybko się domyśliłem. Dowcipni Francuzi pod mianem izotonika rozumieli miejscowe wino, beaujolais. I faktycznie, tego ostatniego było w bród, rzec można, że o wino chwilami było łatwiej, niż o wodę, o izo nawet nie wspominając (pojawiło się raz, niemiłosiernie rozwodnione). 
Narzekać nie można było na jedzenie. W bród bananów, pomarańczy, brzoskwiń, suszonych owoców, czekolady, kostek cukru oraz tradycyjnego jedzenia (sery, kiełbasa, w paru miejscach, nawet na kilometr przed metą - steki z charolais!). I nie tylko na ustalonych regulaminem punktach, ale i częściej, w doraźnych punktach odżywiania organizowanych spontanicznie przez mieszkańców regionu :)
To wszystko to jednak pikuś (mały pikuś) przy samej trasie. Poprowadzona zajebiście. A to w dół, a to w górę - nic dziwnego, że nie podano jej profilu: po cholerę ludzi straszyć? Przeważnie asfalt, ale i szutr, łąka, kompletne bezdroże. W pewnym momencie trasa
Połowa biegaczy była
fantazyjnie poprzebierana
prowadzi na prywatną posesją. Myślę sobie: chcą nam pokazać jakieś 'chateau'. Wbiegamy na podwórko, podbiegamy do jakichś drzwi, a za nimi schody. W dół. Prosto do ogromnej, długiej piwnicy wypełnionej beczkami z beaujolais. A w przejściu między beczkami zastawione stoły, jedzenie, picie, głównie wino. Wstyd nie stanąć i nie wypić łyczka, nie zakąsić. Wypijam, zakąszam, rozmawiam z niebywale przyjaznymi ludźmi, którzy to przyjęcie przygotowali. Bo kiedy znów będę miał okazję znaleźć się w piwnicy takiego chateau?
Wypiwszy, zakąsiwszy i odpocząwszy (proszę zwrócić uwagę na moją wprawę w posługiwaniu się imiesłowami) ruszam w dalszy bieg. Ale po paru kilometrach podobna atrakcja, znów piwnica, gościna, wino z zakąseczką, jakże nie stanąć, nie zadzierzgnąć więzi międzyludzkiej? Staję, zadzierzgam, już bez wyrzutów sumienia. W cholerę z czasem, kiedyś tam się dobiegnie. Żyj, człowieku, chwilą.

Rodzinne wsparcie. Hałasu
robiły na pół miasta
Szczytem jednak była wizyta w zamku leżącym mniej więcej w połowie trasy. Znów wbiegamy na posesję, znów wizyta w piwnicy - myślę. Mylę się, tym razem trasa prowadzi do głównego wejścia do zamku. Wbiegam do sieni, tam rozłożony zielony szeroki chodnik wytyczający drogę biegaczom. Idę dalej, wchodzę... do ogromnego salonu. Tak, do reprezentacyjnego pomieszczenia zamku, pełnego starych mebli, jakichś obrazów. Na środku salonu stół, kieliszki, butelki wina, coś do jedzenia. Jacyś starsi państwo, elegancko ubrani, częstują biegaczy tegorocznym beaujolais. No nie, kurka, stawaj Czaruś, drugi raz cię tu nie zaproszą - myślę. Parę łyków wina, parę okrągłych słów z bardzo miłymi gospodarzami, dziękuję im za gościnę i sam pomysł wpuszczenia dzikiej bandy (2,5 tysiąca ludzi!) do pałacu. Jeszcze łyczek, wybiegam na werandę, z niej do ogrodu, a z ogrodu na drogę - i dalej!
Na 30 kilometrze do tłumu mocno już podmęczonych maratończyków dołączają biegnący w półmaratonie, a potem w biegu na 12 km. Wkurzające, kiedy ty jesteś już zryty jak droga do młyna, a obok ciebie przebiegają prawie świeży, biegnący na krótsze dystanse. Ty już przemieszczasz się z gracją robota R2-D2, no może jego pozłacanego dwunożnego kumpla - a obok hasają wypoczęte panienki, mające za sobą 5 km...
Prawdziwe problemy zaczęły się na 34 kilometrze. Nagłe fale skurczów obu łydek natychmiast zmusiły mnie do zatrzymania się, a potem przejścia do marszu. Następnie skurcze mięśni udowych, już nie tak bolesne, ale ostrzegające przed poważniejszym wysiłkiem. A niby jaki ma być na parę kilometrów przed metą?! Idę więc szybkim marszem, starając się doprowadzić mięśnie do stanu używalności. Udaje to się na 39 kilometrze, przechodzę do
Nadbiegają czciciele piwa
ostrożnego truchtu, a kiedy mięśnie nie reagują skurczami - trochę przyspieszam. Po paruset metrach wiem, że da się dobiec do mety. Kilkaset metrów przed bramą końcową mijam moich dwóch 'szkotów', a krótko przed metą bandę piwoszy, nadal pchających przed sobą bar piwny. Widać, że są nieźle podgotowani, zdaje się, pomieszali piwko z beaujolais nouveau :)
Meta, ulga, wyłączam zegarek. 5:14, żaden wynik, ale co przeżyłem, to moje. Na mecie jeszcze oryginalny medal w kształcie naczyńka do testowania wina i oczywiście butelka tegorocznego beaujolais nouveau, by medal okazał się użyteczny. I dwa kilometry powrotu na parking, do samochodu. Nogi sztywnieją, robi mi się zimno. Nic dziwnego, z wczorajszych 20 stopni zostało raptem 5, wieje i jest w ogóle nieprzyjemnie. Ale cieszy perspektywa wygodnego fotela w samochodzie i miłego ciepełka wewnątrz. Prawie godzinę wyjeżdżamy z totalnie zapchanego samochodami parkingu. Po drugiej godzinie jesteśmy w domu, w Lyonie na ul. Josephin Soulary 9, w Atelier des Canuts. Kto się wybiera do Lyonu, niech zapamięta tę nazwę, kwatera jest rewelacyjna i kosztuje jedynie 120 euro za dobę. Pięć osób mieszka w luksusie, polecam.
Wieczorem z największą przyjemnością otwieram otrzymane na mecie winko, rozpijamy, chwalimy - jest naprawdę niezłe! A skoro niezłe, to zaraz potem rozpracowujemy drugie. :)

A dziś 10 km po ulicach Goleniowa. Rundka przez Złodziejewo, Helenów, Szkolną. Dwa razy przebiegałem w pobliżu chatki Gessów, miałem nadzieję, że będą czekać z winem. Nie czekali. :(



No popijało się, popijało...

Mapa z trasą biegu. Profil trasy utajniono :)

Częstowano, więc popijano ;)


Kościół w centrum Villefranche, w którym można się
było ogrzać, pomodlić, napić grzanego wina.

To zdaje się jacyś zbiegowie z Alcatraz

Już w domu. Widać, że zmęczony



Sił ledwo starczało na podniesienie kieliszka...


2 komentarze:

  1. Jak na Francję za daleko na maraton.Ja podobny maraton wina i miodu biegłem w Zielonej Górze ..Atmosfera na trasie niesamowita.Na punktach odżywczych wino polane w kubkach.Czołówka biegu oczywiście nie pije.Ostatni kilometr pod górę po piachu i meta w winnicy.Ten wyjątkowy maraton zapamiętam najbardziej bo go wygrałem.

    OdpowiedzUsuń

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".