Tak koszmarnej pogody nigdy dotąd nie było. Słońce i pogoda przez pierwsze dwa dni i połowę trzeciego, potem ulewy na przemian z burzami, skończyło się to dopiero w sobotę, ostatniego dnia.
Mimo wrednej pogody - pełen sukces (taki prawdziwy, nie jak w Pekinie). Po pierwsze, ekipa prawie stuprocentowo polska pracowała jak w zegarku: równo, wydajnie, precyzyjnie. Codziennie, mimo pogody niesprzyjającej pracy tłocznia miała zapewnione dostawy owoców na poziomie 11-12 ton dziennie. Właściciela najbardziej jednak cieszyła jakość owoców: zawartość cukru (od nas niezależna) i staranna, jak nigdy dotąd selekcja owoców. Prawie 100% zanieczyszczeń było oddzielanych i nie trafiało pod prasę psując jakość soku. Głośno tego nie mówił, ale w rozmowie ze mną nie ukrywał, że jest "top of the top". Najlepszym dowodem zadowolenia była jego nieobecność w winnicach, chyba tylko ze dwa razy wpadł zamienić ze mną parę słów, zupełnie niezwiązanych ze spokojnie pracującą ekipą. Na koniec, przy uroczystej kolacji, pochwalił jednak wszystkich, którzy pracowali i zaprosił wszystkich do przyjazdu za rok.
Mnie najbardziej cieszyło, że zespół jest wyrównany, nie było w końcu nikogo, kto by kwasił atmosferę, kto by się opieprzał w pracy lub po prostu nie pasował do reszty. Młodzi, sympatyczni i dowcipni ludzie, z którymi miło się pracowało nawet w tę fatalną niepogodę.
Na koniec uroczysta kolacja, na której nie brakowało szampana Ulysse Collin (od przyszłego roku będzie dostępny w Polsce, na pewno po kosmicznej cenie, bo najtańsza butelka w samej winnicy kosztuje 50 €). Były też inne, wybitne wina, które niekoniecznie smakowały części ludzi przyzwyczajonych do tego, czym się handluje i co się pija w Polsce. Dlatego z przyjemnością zachomikowałem przy sobie butelkę świetnego Chateauneuf du Pape. I oczywiście opiekowałem się jedną z dużych butli Ulysse Collin, czuwając, by zostało w niej coś dla siedzących wraz ze mną.
Mięśnie twarde, kręgosłup nie boli, trzy kilo mniej. Same plusy. Wiem już, jaka będzie minimalna zapłata - są powody do zadowolenia. Mówiąc precyzyjniej - zadowolenie 'patrona', czyli właściciela, przełoży się na nasze. I o to chodziło.
Szkoda, że w tzw. międzyczasie odbyło się otwarcie bieżni i to mnie ominęło. Przejrzałem relację na stronie OSiR: wynika z niej, że najważniejszą częścią imprezy był "Bieg przyjaciół wicemistrza". Domyślam się, kto to pisał: nietrudno zgadnąć.
A bieżnia działa od dzisiaj, bo przez dwa dni po otwarciu wisiała podobno kartka, że zamknięte i się zakazuje. Dziś po południu i wieczorem ruch jak na Szczecińskiej. I po to właśnie ta bieżnia :) Co prawda 'trener tysiąclecia' urządzał gonitwy chartów jeszcze w czasie, kiedy bieżnia miała być do dyspozycji zwykłych ludków, ale jeśli dobrze rozumiem, nie będzie warczał na ludzi, którzy przyjdą pobiegać w godzinach niby zarezerwowanych dla klubów (w praktyce tego jedynie słusznego).
Tu pracowaliśmy: szampański pejzaż z Congy w tle |
Pinot Noir, wbrew pozorom na białe wino. No i na różowe |
Chardonnay, w tym roku słodkie jak syrop |
Ob. Mariusz Gess na tle winnicy La Gravelle |
Zwłoki Tomacha i Czarka, czas poobiednej sjesty |
Inne ujęcie tego samego tematu |
I jeszcze cadavre de Michel |
Maciuś utrzymywał stałą łączność z centralą. Młody małżonek i od roku tata :) |
Jak widać, Michel zmartwychwstał |
A to już 'le cochelet' - uroczysta kolacja na koniec winobrania W tle Olivier i jego żona, Sandra |
Olivier (czyli 'patron') pokazuje nasze wyniki i je chwali... |
... no i pewnie pyta, czy nie moglibyśmy za rok pracować jeszcze szybciej?... |
Jak widać, jadaliśmy w przyzwoitych warunkach |
Na pierwszym planie Ulysse Collin 2006, Magnum |
Koło Mariusza zawsze była jakaś dziewczyna. Od Tomacha się odsuwał :) |
Fajne pożegnanie wakacji : ) Ja spłynąłem Pilicą z Nadpilice, też jestem całkiem zadowolony.
OdpowiedzUsuńFajne pożegnanie wakacji : ) Ja spłynąłem Pilicą z Nadpilice, też jestem całkiem zadowolony.
OdpowiedzUsuń