21 km
Czwarta wizyta w Jastrowiu zaliczona. Połóweczka, zgodnie z założeniem. Nie szarpałem się na pełen dystans, za krótko do Paryża.
Wyprawa w męskim gronie, panie omal w ostatniej chwili powiedziały, że nie jadą z bardzo ważnych powodów. Załadowaliśmy się więc w jedno autko i o siódmej wystartowaliśmy. Pół godziny przed czasem dotarliśmy na miejsce, spokojnie zapisaliśmy się, pobraliśmy numery, chwila rozgrzewki, a punktualnie o 10 w drogę. Trasę dobrze znam, biegało się w różnych warunkach. Masakra była dwa lata temu, kiedy to przyszło nam biegać w zimę, w trzaskający mróz i zawieję. Dziś lajcik, jakieś +6, lekki wiaterek. Był dylemat jak się ubrać. Zdecydowałem, że na pierwsze kółko strój zimowy, potem się zobaczy. I faktycznie, po pierwszej połowie trzeba było zrobić przerwę, zdjąć ciepłą bluzę i pozostałe 10 km przebiec w dwóch koszulkach.
Najgorszy był początek, wejście w rytm. Z każdym kilometrem biegło się coraz lepiej, coraz sprawniej. Ostatnie 5 km nie męczyło, było wręcz relaksem. Bieg skończony w świetnej kondycji, bez sponiewierania, z dobrym samopoczuciem. Potem kąpiel i powrót na linię startu i mety, żeby chłopakom porobić zdjęcia. Mariusz skończył bieg po trzech kółkach, kłopot z kolanem. Kiedy dobiegli Robert a potem Leszek, poszliśmy z Mariuszem na kluczową część imprezy, czyli konsumpcję sławnego jastrowskiego kotleta schabowego, którym co roku karmieni są biegacze. Kotlet jest jak żywcem przeniesiony z geesowskiej gospody z lat '70: usmażony dzień wcześniej, twardawy, z dziwnymi ziemniakami i niezłą surówką z kapusty, do tego kompot nieokreślonego smaku - taki wyjątkowo wieloowocowy. No i zupa, w tym roku nawet niezły żurek. Wszystko podawane w klimatycznej gospodzie "Pod strzechą", która oczywiście nie jest żadną strzechą kryta. Żeby było jasne: nie krytykuję i nie życzę sobie bynajmniej, żeby kiedykolwiek kotlet znikł z repertuaru atrakcji maratonu jastrowskiego. Dla mnie to symbol maratonu u Mańka :)
Prezes na początek oczywiście musiał się pochwalić swoją wszystkomającą komórką |
Mariusz skończył. Metę chciał przekraczać na kolanach |
Zastanawia się, czy nie umrzeć |
Postanowił pożyć. Zgarnął medal i pakiet żywnościowo-napojowy |
Dochodzenie do siebie nie było łatwe i szybkie |
Leszek całe 42 km przebiegł ze spadochronem na plecach. Spadochron był zwinięty. |
Napój energetyzujący przed ostatnim kółkiem: wódeczka rozcieńczana spirytusem |
Mariusz ciągle nie śmie się wyprostować.... |
A oto na mecie i don Roberto |
Po lewej Maniek, czyli Dariusz M. Jak widać, po tym świecie chodzą i przyzwoici Dariusze M. |
Tegoroczny medal. |
Sołtys tysiąclecia, w tle prezes. Kończą trzecie okrążenie. |
Chwila na przytulańsko Dariusza z Dariuszem |
Oto na mecie wylądował Leszek ze swoim spadochronem... |
... i medalem, i pakietem od Mańka |
Sławny kotlet a la Jastrowie :)) |
Wbrew pozorom, pucharek należy do Roberta |
Data przydatności... Nadaje się! |
Jak się podzielę, zostanie mi tylko jedno.... |
Prezes poprawia krawat (hipotetyczny) |
Robert z pustym pucharkiem |
I Mariusz z pucharkiem pełnym |
Gratulację :-)
OdpowiedzUsuń