czwartek, 23 czerwca 2016

A jednak!

30 stopni, a jednak :)

Francuską książkę można przecież poczytać przed snem. Upał wprawdzie nie zelżał, ale przecież widzę, że wieje wiatr. Wiatr, więc chłodzi. Skoro chłodzi, da się przeżyć. Więc rowerek.
Tym razem szosówka. Zwykła trasa przez Lubczynę, Czarną Łąkę, Kliniska, Stawno, Podańsko, Helenów. W dobrym tempie, bo kondycja jakby wciąż zwyżkowała, siły są, szybkość jest, wytrzymałość jak zawsze dobra, nic kurka nie boli - krótko mówiąc, aż podejrzanie dobrze :) Na podejrzeniach się skończyło, po prostu - dobrze.
Trasa zrobiona w dobrym tempie, nawet specjalnie pić się nie chciało. Może to rezultat niezłej utraty wagi w ostatnich dniach, 3 kilo spadło z rozkładu, obcisłe dotąd spodenki biegowe zaczynają dyndać na nogach, nawet kupione ostatnio ciuchy rozmiaru L nie są opięte na dorodnym (już mniej) ciele, jak jeszcze niedawno XL, a przecież był czas, kiedy XXL był przymały... Aż się wierzyć nie chce. :)
Przed Stawnem na drodze spotkałem wielce szanownego pana burmistrza. 30 stopni, a ten biega. Z zawodowego obowiązku zrobiłem foteczkę, zwróciłem uwagę, że są prostsze sposoby na popełnienie samobójstwa, niż bieganie w upale: sznurek, skok z mostu i parę innych prostych, a skutecznych. Chwilę później natykam się na Monikę, szanowną małżonkę. Oznajmia, że robi "piątkę". Biedna niewiasta... Ciężkie jest życie na wsi...

Szybki powrót do Goleniówka, kąpiel, spłukanie soli, teraz czas na winko, które najmłodsze dziecię przyniosło ojcu z okazji Dnia Ojca :) Dobry cabernet, ciężki jak dojrzałe bordeaux. Miły finał dnia :) 





Błękitna wstęga

30 stopni...

Jasne, że mowy nie ma o żadnym bieganiu, nawet ruszanie powiekami wydaje się wysiłkiem zbędnym. Zaleganie na kanapie jest opcją jedynie słuszną i wskazaną. Książka, gazeta, Swiss Jazz się sączy z głośnika, kawa smakuje, ale stoi, stoi i wystygnąć nie chce. I pomyśleć, że półtora tygodnia temu przeszkadzał człowiekowi miły chłodek na Babiej Górze, równie miły deszczyk spłukujący sól, gradzik delikatnie zdrapujący nadmiar naskórka... 
Z zainteresowaniem obserwuję ciekawe skutki całodziennego biegania po górach.
Poniedziałek i wtorek to był komediodramat, chodzenie na szczudłach i posykiwanie z bólu. W środę przeszło, a w miejsce bolesności przyszła nadzwyczajna para, siła i ogólnie wspaniała forma. W sobotę pojechałem na Błękitną Wstęgę do Stargardu; miało być przetruchtanie z optymistycznym założeniem, że zmieszczę się w godzinę. Już po parunastu pierwszych krokach było jasne, że bieg będzie dość lekki i bezproblemowy - tak też przebiegł. Nie ścigając się z nikim i o nic zrobiłem dychę w 52 minuty z jakimś tam ogonkiem - zupełnie przyzwoicie jak na te okoliczności. Mariusz też zamierzał przeżyć, a wybiegał wreszcie wymarzoną życiówkę poniżej 40 minut. No i oczywiście - do kompletu - przeżył bieg. 
Obiecałem sobie, że na Stargardzie kończę letnie bieganie. Słowo złamałem już we wtorek, energia rozpierała, dyszka zrobiona po lesie w około 55 minut. Dziś odpuszczę, są prostsze sposoby na samobójstwo niż zawał w lesie albo zżarcie przez robactwo, którego aktywność jest wprost proporcjonalna do temperatury. Jeśli cokolwiek zelżeje, to może jakiś rower, z godzinkę czy dwie? Jeśli zelżeje, bo na razie rower przegrywa z książką do francuskiego :) 

Mariusz uczy się krakowiaczka, kobiety rozmawiają o ważnych sprawach

Pamiątkowe zdjęcie przed błogosławieństwem na drogę :)

Nerwowe dreptanie w miejscu, chwila do startu

O, samolot...

W drodze po życióweczkę

I nie widać po nim śladu zmęczenia, kurka...

po mnie też ;)

Kol. małżonka kol. rekordzisty

Na pytanie: a komu to zdjęcie robiono? padła odpowiedź: noooo.... Mariuszowi.... 
... właśnie temu :)

Miły moment - 100 m do mety

Medal, flaszeczka - zrobione! :)

niedziela, 12 czerwca 2016

The day after...

Rano tragikomedia: tak chyba wygląda nauka chodzenia robota. Nogi jak kloce, mięśnie ud praktycznie nie działają, człowiek się dziwi, jak toto mogło wczoraj funkcjonować po 10 km podbiegu i prawie 14 km zbiegania? W nocy atak skurczu mięśnia czworogłowego, snu się odechciało, kurka wodna... :)
Rano spokojne śniadanko, kawa, potem pojechaliśmy na Bajeczną obejrzeć mieszkanie w trakcie remontu. Przez miłosierdzie nie będę wątku rozwijał, ale podobno najgorsze (koncert na młot pneumatyczny i ściernicę do betonu) już minęło. W każdym razie, widok nie zachęca do rozpoczęcia remontu w Goleniowie...
Po Bajecznej leniwe wałęsanie się po Krakowie. Ominęliśmy Rynek, Grodzką, Wawel i inne takie, podjechaliśmy na Podgórze i Kazimierz. Rytualna wizyta na Kopcu Kościuszki, gdzie miałem swoje pięć minut jako znawca panoramy roztaczającej się na Kraków i okolice - wiadomo, że znawcą może być jedynie ktoś z Pomorza Zachodniego :) Przez dobre parę minut objaśniałem turystom co widać i gdzie szukać tego, co chcą zobaczyć.
Po kopcu - Makaroniarnia, knajpka w okolicy kładki Bernatka. Rewelacyjnie wygląda, bo tonie w kwiatach - francuski wzorzec estetyczny. Żadnych reklam, żadnej pastelozy. I świetne jedzenie w umiarkowanych, nieodbierających apetytu cenach. Trzeba będzie tam wrócić, koniecznie! 

A na finał dnia Muzeum Techniki Miejskiej na św. Wawrzyńca, już na Kazimierzu. Stara zajezdnia tramwajowa zamieniona w świetny obiekt muzealny, gdzie nie nudzą się ani dzieci, ani dorośli, a można uzyskać też kawałek solidnej wiedzy nt. gospodarstwa domowego, na przykład o praniu (cytat na obrazku). Polecam!

Są już zdjątka wykonane przez fotografów na wczorajszym biegu. Rewelacją jest zdjęcie Mariusza, oddające całą prawdę o 1/2 Ultra Babia. Oto ono:
Mina mówi wszystko. Jakieś pytania?

sobota, 11 czerwca 2016

Ultra Babia

23,5 km

23,5 km w poziomie. W pionie 1450 m w górę i tyle samo w dół, co nie znaczy, że w dół lżej. Stary przelicznik turystyczny mówi, że 100 m w pionie odpowiada kilometrowi po płaskim. Jeśli tak liczyć, to mamy z Mariuszem za sobą wysiłek jak po przebiegnięciu ponad 50 km. I tak mniej więcej się czujemy. Gdyby nie magiczny eliksir właśnie spożywany (browar), już byśmy spali.

Bieg z tych bardziej konkretnych. Nie było widać przypadkowych ludzi, dzień zresztą potwierdził, że pobiegli sami dobrze zorientowani w temacie, a my byliśmy chyba z tych bardziej zielonych. W 1/2 Ultra Babia pobiegło coś koło trzystu osób, spory tłum, który szybko się rozciągnął na trasie. Trasa sprzyjała rozciągnięciu, bo pierwsze 10 km było generalnie pod górę, konkretnie pod Babią Górę. Najpierw strome podejście, potem bieg lekko pod górę po rozmokłej łące, a kiedy zaczął się las, zaczęły się stromizny, stopniowo coraz większe. Bieg był pojęciem dość umownym, to była szybka wspinaczka aż do Sokolicy, czyli pierwszego szczytu w paśmie Babiej Góry. Od tego momentu nachylenie było już mniejsze, ale powoli zaczynała dawać o sobie przebyta odległość i wysokość. Krótko przed szczytem, kiedy skończyła się ostatnia kosodrzewina, a zaczęły gołe skały, nagle nadpłynęły ciężkie chmury, zawiało, lunęło i śmignęło w twarz gradem. Rozkoszne. Dobrze, że trwało to raptem kilka minut i nie towarzyszyła temu burza. Było ciemno i ponuro, jak to mówią - klimatycznie. Chwila postoju, jakaś fotka, szybko w drogę, nie było sensu tam tkwić. Zbiegnięcie na przełęcz Brona i kolejne podejście, na Małą Babią. Wiele razy byłem na Babiej Górze, ale to miejsce odwiedziłem po raz pierwszy. Lubię za każdym razem dodać do repertuaru coś nowego, nie dreptać tylko po przetartych już szlakach.
Z Małej Babiej już tylko zejście. I niech je cholera... O ile wspinanie się do góry nie było żadnym problemem, to zejście już tak. Nawet było sporym problemem, rozbolała mnie prawa pięta, dokuczało nieco nadwerężone lewe kolano. Do tego stała uwaga, żeby się nie pośliznąć na mokrych skałach czy błocie zalegającym na leśnych ścieżkach. Mogłem tylko z zazdrością patrzeć na tych, którzy w tych warunkach decydowali się na bieg w dół i świetnie im to wychodziło. 

Lekkie zmęczenie poczułem, kiedy zbliżałem się już do schroniska na Markowych Szczawinach. Krótka, trafna decyzja: popas. Kawa, ciasteczko, ławka... Pół godziny relaksu i spoglądanie spod zmrużonych oczu na tych, co lecieli w kierunku mety nawet nie patrząc na zapraszający sympatycznie lokal.
Ostatnie pięć kilometrów dało popalić. Jakieś cholerne kamienne schody - nienawidzę tego wynalazku! - jakieś wykopane w poprzek ścieżki rowy odwadniające, które i tak nie zapobiegły przed utworzeniem błotnej brei na szlaku. Ale już wiedziałem, że do mety blisko, nic nie zatrzyma i nie przeszkodzi. Pod koniec niespodziewane kilkusetmetrowe podejście, po nim zejście do drogi po zabłoconym, rozdeptanym stoku - i meta. Mariusz już czekał wypiękniony i przebrany. Szybkie doprowadzenie się do porządku, wyrzucenie do kosza starych butów biegowych - i kierunek Kraków. Hołowczyc przewiózł nas po jakichś wioskach i zadupiach, o istnieniu których nie miałem w ogóle pojęcia, drogami wąskimi i ciasnymi, czasem prawie przez prywatne podwórka. Zdaje się, że mam ustawioną opcję "Najkrótsza trasa" :)

Bieg zdecydowanie godny polecenia. Weryfikuje wyobrażenia o biegach górskich. U Mariusza zweryfikował tak dokładnie, że przestał marzyć o szybkim starcie w Rzeźniku :) Świetna organizacja, mili ludzie, na koniec ogromna satysfakcja. No i medale, który poświadczają, że zrobiliśmy z Mariuszem, co należało zrobić.

Jutro odbój. Leniwe wałęsanie się po Krakowie. Na Kopiec Krakusa dostojnie wejdziemy. Żadnego biegania! :)

Niedziela rano: nogi sztywne, jakby mnie babiogórscy górale obtłukli wczoraj kijami. Na razie chodzę jak na szczudłach, z lekką tendencją do poprawy. Mariusz mówi, że pierwszy krok po wstaniu z łóżka rozważał jak Armstrong na Księżycu swoje pierwsze stąpnięcie. Mały krok człowieka, wielki krok ludzkości :)














poniedziałek, 6 czerwca 2016

Rower, kajak, rower

40 km rower

Weekend wykorzystany na miarę możliwości. W piątek po południu wyprawa po bezdrożach wokół lotniska, które już nie są takimi bezdrożami, jak tuż po budowie linii kolejowej. Sprytni tubylcy wytyczyli nową drogę z Mostów do portu lotniczego, przejezdną dla samochodów nieco uterenowionych. Rowerem śmiga się bez problemu, tym bardziej nadaje się to na około piętnastokilometrową trasę biegową z Marszewa do Marszewa wokół lotniska. 
W sobotę dzień kajakowy. W Stepnicy pani pracująca w budce przy marinie próbowała mnie skasować na 5 zł za skorzystanie ze slipu. Grzecznie odmówiłem, bo nie korzystam ze slipu, tylko z legalnego dostępu do linii brzegowej. Pani przyjęła do wiadomości odmowę i po chwili sympatycznej rozmowy mogłem ruszyć. Najpierw na wysunięty cypel na południowej stronie zatoki, gdzie fajne widoki na Zalew, na przepływające statki, a klimaty jak na bezludnej wyspie. Potem kierunek Police, przeskok przez tor wodny, zwrot na północ i skacząc po chwilami dość wysokich falach płynięcie do Trzebieży. Parę minut odpoczynku w sennym porcie, następnie kierunek Kopice. Trzeba było
Trzebież, port
przepłynąć koło wyspy Chełminek, gdzie chciałem zatrzymać się na chwilę na plaży, wysiąść i 
rozprostować kończyny. Odechciało mi się, kiedy płynąc wzdłuż trzcin znienacka trafiłem na małą dziką plażę, a niej gołą starszawą niewiastę słusznych rozmiarów, po wrzasku sądząc - Niemkę. Straszny widok do dziś mam przed oczami, naprawdę - nie chcielibyście tego widzieć... Odpłynąłem nie interesując się ani kobitą, ani jej losem. Zrezygnowałem z postoju, bo na wyspie mogło być więcej Niemek podobnego pokroju. Krótka przerwa w Kopicach, po czym szybki powrót do Stepnicy - dopalaczem była burzowa chmura sunąca w moją stronę. Na szczęście zwinąłem się nim dotarła i narozrabiała. 28 km po falach zaliczone ;)
Klimatyczny cypel koło Stepnicy
W niedzielę absolutorium Michała, dzień spędzony w Poznaniu. A dziś miłe ochłodzenie, więc szybka rundka rowerem przez Lubczynę, Czarną Łąkę, Kliniska i Stawno. 

W piątek rano kierunek Kraków. W sobotę bieg na Babią Górę z jednym, bardzo ambitnym postanowieniem: przeżyć w całości. Niedziela na opieprzanie się w mieście i urodziny Paulinki, a w poniedziałek koronacja :) w klinice zięcia. No i powrót na płaskie Pomorze Zachodnie.