środa, 29 lipca 2015

Ni w pipę, ni w oko

10 km

Wkurza mnie ta pogoda. Takie sranie po ścianie. Ni w pipę, ni w oko. Ani lato, ani zima. Ani ciepło, ani zimno. Po południu popadało, rower wykluczony, bo nie będę do rasowego rowerka montował błotników. No to pod wieczór się przebiegłem, taka niezobowiązująca do niczego dyszka po lesie. Lekko, bezproblemowo, bez dolegliwości, tylko lekkie ćmienie w prawej pięcie. A na domiar szczęścia głęboko w lesie na ścieżce znalazłem 5 zł. Jako rasowy Polak z dolewem krwi ukraińskiej i jakimś procentem francuskiej (tak, w rodzinie zaplątał się pewien żołnierz napoleoński, który uznał, że do domu ma za daleko i został na Kujawach) postanowiłem niespodziewany zarobek przepić - wszak wszystkie trzy składowe nacje napojem alkoholowym się nie brzydzą ;) W drodze powrotnej zakupiłem więc zimnego portera żywieckiego, którego z przyjemnością spożyłem przy kolacji.
Do żywieckiego portera mam sentyment szczególny. Doskonale pamiętam, że pierwszy raz skosztowałem go jak należy, w Żywcu, w jakiejś restauracji na rynku w 1981 roku. Z Piotrkiem Mojsiewiczem siedzimy w restauracji, zajadamy pstrąga z wody i popijamy do tego porterka... Od razu mi zasmakował, pokochałem nie wiedząc jeszcze, że to bałtycki stout. Lata minęły, legendę Żywca szlag trafił, robią tam teraz eurogówno w płynie, smakiem nie różniące się od tyskiego, żubra, lecha czy innego pseudopiwnego dziadostwa. Ale porter nadal jest produkowany w Żywcu (i nic więcej tam nie robią :)  ), nadal w tradycyjnej technologii. Innych produktów marki Żywiec do ust nie biorę, porter jest świetny. Próbowałem innych, ostatnio niezły porter robi Okocim, onegdaj świetny wyrób tej klasy miał browar w Łodzi. Porter żywiecki nadal u mnie jest na topie.

Na sobotę zapowiada się dobra pogoda. OK, bo z ob. Gessem wyruszamy kajakami na Dąbie z nadzieją, że nimi wrócimy za kilka godzin. Uczciwie uprzedziłem Mariusza, że nie wszyscy wracają... 

Dom nadal opanowany przez krakowską brygadę. Nad podziw spokojnie, jak nigdy dotąd. W niedzielę była wycieczka do Maszewa, miasto nie wzbudziło entuzjazmu u młodzieży. Najbardziej podobały im się lody, po których szczawie zarządziły odwrót z tej zapadłej dziury. Po powrocie do Goleniowa zaatakowały kolejną lodziarnię, tym razem zaprzyjaźnioną Ambrozję. Goleniów łepkom bardziej się podoba. Dziś zaliczyły wyprawę do Zatoni Dolnej i do tamtejszej Doliny Miłości. Nie wiedzieć czemu wyobrażały sobie, że tam czekać będzie na nich aquapark. Wróciły lekko zawiedzione. Teraz rżną na kmputerze. Humory wróciły ;)

Na bieżni postępy, ekipa wychodzi powoli z łuku. Chłopaki robią na mnie wrażenie, tandety nie odstawiają. Kiedy pogoda nieodpowiednia, nie kleją wykładziny. Kiedy pogoda OK, zasuwają jak małe motorki. Robota jest robiona świetnie, widziałem dotąd jedną małą kałużę na bieżni po deszczu. To pikuś, o którym nawet nie ma co wspominać. Jak na razie - artystyczna robota.

Parę migawek z wyprawy do Maszewa:
Takie ciekawe miejsce tam mają...

Mina małej tłumaczy się mniej więcej tak: a czemu Mati pierwszy?

Ale kiedy buja się Plinka, jest już OK

Najbardziej depresyjny plac zabaw na tej planecie

Totalny smutek nadjeziorny...

Ścieżka nad Leśnicą, ogólnie fajna, została zrobiona tandetnie



Odkrywka sensu stricto :) Cholera wie po co...

A to ciekawostka, o której mało kto wie: w tym domu dość długo
miał swoją kwaterę marszałek Żukow. Aż do zdobycia Berlina.

A tu jest przedszkole, które wspominam jako koszmar.
Moją wychowawczynią była jakaś sadystka, która uwielbiała tłuc
dzieciaki, a ubierała się jak gestapówa. Do dziś nie cierpię blondynek
zaczesanych w kok, ubranych w szare kostiumy korporacyjne.
Przypominają mi panią z przedszkolnego gestapo. 

sobota, 25 lipca 2015

McPokuta

65 km rower

Piękna burza z samego rana. Lubię, kiedy można otworzyć oczy, stwierdzić że pogoda wyklucza wyprawę, po czym przewrócić się na bok, zamknąć oczy i spać dalej. Tak też zrobiłem: podelektowałem się nadchodzącą burzą i odpłynąłem nie wiedząc kiedy. Obudziłem się przed dziesiątą, już nie pamiętam kiedy tak długo spałem.
Ale potem się rozpogodziło i małe zarządziły wyprawę w plener. Padło na Stepnicę. Woda
ciepła, plaża pusta, przesympatycznie. Wzięliśmy rower wodny - nieprawdopodobnie beznadziejny wynalazek. Niesterowne toto, płynie jak koryto, ale cztery osoby się mieszczą. Popłynęliśmy sobie do przystani w Kanale Młyńskim, łebki policzyły stojące tam jednostki (80 jachtów i 1 samolot, oryginalny An-2), po czym wróciliśmy zygzakiem (fala spora, na ster to ścierwo prawie nie reagowało) do plaży. Jeszcze obowiązkowe szaleństwo na tyrolce i powrót do domu po wujka Michała, z którym cała ekipa zaatakowała McDonaldsa. Po obiedzie małe załapały się na całe popołudnie gier komputerowych - też rzadką przyjemność w ich domu. Dochodzi 23, grają dalej, żadnemu nie chce się spać.

A ja po popełnieniu grzechu samego wejścia do amerykańskiej żarłodajni nałożyłem sobie pokutę, dość długą trasę po wschodnich obrzeżach gminy. Ostatni odcinek, obwodnicę wschodnią, robiłem pod wiatr od czasu do czasu zacinający z boku. Czuję, że na kolację (placuszki z jabłkami, pycha!) zapracowałem. Na porterka też ;)

czwartek, 23 lipca 2015

Ciśnienie skoczyło

50 km rower

Dziś z rana chwila niepewności, kiedy mnie zapytano, czemu mam zakrwawione oko. Kiedy spojrzałem w lustro, sam się przestraszyłem - faktycznie pękło mi jakieś naczynie i gałka oczna w połowie czerwona. Posadzili mnie, czort wie skąd wyciągnęli ciśnieniomierz i zmierzyli. 147/92. Ożesz ty kurka wodna, przydużo!... Natychmiast zrobiłem rachunek sumienia i przyznałem szczerze, że wczorajsze spotkanie z kolegą z Australii przypieczętowałem dość mocnym łyskaczem z colą, a łyskacz nigdy mi nie służył. Do tego rano jak zawsze siekierowata kawa... Były powody, żeby ciśnienie wzrosło. Natychmiast złożyłem śluby, że nigdy więcej żadnej whisky, a kawa jedna dziennie. Po godzinie powtórzyłem pomiar, był niewiele lepszy. Powtórzyłem śluby.
Po południu wróciłem do domu, z ciekawości zmierzyłem ciśnienie. 117/85. Pół godziny później 125/80. Wzorowo. W związku z tym odwołałem śluby dotyczące kawy. Bana na whisky zostawiam, bez żalu, bo ten szkocki bimber nigdy specjalnie mi nie smakował.

Po południu, jak codziennie, dawka kolarstwa. Zaraz na początku ścieżki rowerowej do GPP natknąłem się na uroczą Melanię, zatrzymałem się oczywiście na chwilę rozmowy. Rozmowa zaczęła się od pytania kto mi próbował wydłubać oko, więc opowiedziałem Meli poranną hecę z ciśnieniem. Była poruszona ;) Krótko potem natknąłem się na pana marszałka, jak należy - na rowerze. A potem już spokojnie mogłem dwukrotnie objechać okolice Goleniowa, by wyrobić dwugodzinną normę i w spokoju móc zasiąść do kolacji. 

Na bieżni prace postępują, choć tempo nie zadowala nawet samej ekipy. Nic się nie da zrobić: co drugi dzień dość konkretnie leje, trzeba potem czekać na wyschnięcie podłoża. Ale mniej więcej czwarta część roboty jest wykonana, dziś zaczęli kłaść Mondo na łuku bieżni. Ciekawa technika: korzystają z prostych pasów, które odpowiednio naciągają tworząc łuk o odpowiednim promieniu. 

Dziś przyjechała drużyna z Krakowa, w domu zrobiło się gwarno. Jutro łebki udają się z oficjalną wizytą do pana burmistrza, jak należy zapowiedzianą i zapisaną w kalendarzu spotkań. Jak się znam, speszone nie będą ;)

A, już wiadomo, kto przysmradzał z Krakowa. Ten sam, co zawsze. 

poniedziałek, 20 lipca 2015

Trzeba było się napić

30 km, rower

Takie tam szwendanie się po okolicy... Lekkie pociśnięcie między Miękowem a Marszewem i Goleniowem, potem leniwe wałęsanie się po goleniowskich zadupiach w poszukiwaniu ładnych, ukwieconych zakątków. Parę udało się znaleźć, ale generalnie jak to w Polsce: łatwiej o balkon z regulaminowo wywieszonymi gaciami ogólnowojskowymi (żółte kółko z przodu, brązowy pasek z tyłu...) niż o przyzwoite kwiaty. Syf i malaria, a na ulicy Kwiatowej kwiatowa klęska, totalna.  

Dzień zmarnowany z niezależnych przyczyn. Wczoraj ani kropli w ustach, a dziś od rana głowa pęka jak na spiralnym kacu. Skoki ciśnienia - tego nie lubię. Gdybym się napił, byłoby przynajmniej wyjaśnienie. Tymczasem głowa bolała na trzeźwo. :)

Podobno z Krakowa dzwonią działacze z pytaniem jak to możliwe, żeby Walkowiak został trenerem kadry wojewódzkiej? Warto będzie sprawdzić jaka to zazdrosna menda siedzi w teraz w Krakowie i przysmradza... 


Wczoraj  po ulewie wpadłem na kontrolę bieżni. Tej nowej. Wynik zarypiście pozytywny. Filmik pokazuje, jak panowie z firmy Tamex robią, za co im płacą. Dziś powiedziałem, że jestem pod wrażeniem. Trzeba było widzieć ich miny! Niby banalna rzecz: ktoś pochwalił. Ale kto tego nie lubi??

A tak ścieka woda po nawierzchni o spadku 0.5%: idealna bieżnia

niedziela, 19 lipca 2015

Dwubój

22 km rower, 7 km bieg

Rano nic nie zapowiadało obiecywanych przez meteo deszczów. Siadłem więc na rower, zajrzałem najpierw na stadion, gdzie mimo niedzieli praca szła w najlepsze. Z ekipą prawie się zaprzyjaźniłem, na kilka minut zatrzymałem się na pogawędkę. Gdyby pogoda wytrzymała do południa, mieli dziś dojść do końca pierwszej prostej. Pogoda wytrzymała, ciekawe czy doszli. 
Tour wokół Goleniowa, przez Miękowo, Żółwią Błoć i obwodnicę wschodnią. Od Białunia wiatr w plecy, objazd wręcz relaksowy. Po powrocie śniadanie z resztek tego, co zostało w lodówce. Została jeszcze musztarda, jogurt naturalny i jakiś twarożek. Chyba przyszła chwila, by dokonać jakiegoś zakupu w sklepie spożywczym...
Przed dwunastą, zanim się rozpadało, start na leśną rundkę, skromne 7 km, ale zawsze coś. Już po paru minutach zaczęło padać, na szczęście umiarkowanie. Plus taki, że przestało się pylić spod stóp. Lunęło, kiedy docierałem do domu, ale mnie to już na szczęście nie dotyczyło. Kąpiel, kawa, ulewę oglądałem już z balkonu. Ładnie ;)



sobota, 18 lipca 2015

Lubie

20 km wiosła
Dochodzi północ. Pod "Tanimi fajami" conocne darcie ryja przez pijaną dzicz. Dziś sobota, więc dochodzi do tego pijackie "sto lat" na weselu w Olimpie. Niech to wszystko szlag... Zostałbym nad jeziorem i na niedzielę, ale na jutro zapowiadane są opady, więc przyjemność z pływania byłaby niewielka. Niedzielę trzeba będzie zagospodarować inaczej, ale sobota udana kajakowo.
Na tapetę poszło jezioro Lubie, parę kilometrów na południe od Drawska. Długie, ma 14 km licząc po prostej. Dość głębokie i szerokie, niezły akwen dla żeglarzy. Popularne wśród kajakarzy, bo prowadzi przez nie szlak spływu Drawą. Kiedy wieje, na środku bywa "konkretnie". Dziś wiało i właśnie tak było, było więc przyjemnie. Na środku przyjemne fale, trzeba było tak wybierać trasę, by
Spokojna zatoczka na zachodnim
brzegu jeziora
fale 
ciąć pod kątem prostym, wtedy kajak był stabilny, pięknie skakał z fali na falę, choć czasem trzeba było przyjąć nieco wody na klatę. Na szczęście, woda ciepła.
Za to przy brzegach woda spokojna, można się było na moment wyciągnąć w kajaku, nogi zwiesić przez burty i jednak się rozglądać, czy przypadkiem z boku jakaś zabłąkana fala nie przywali i nie zakończy idylli kąpielą.

Wschodni brzeg jeziora powoli obrasta różnego rodzaju domkami kempingowymi, czasem wypasionymi, częściej badziewnymi. Ma to pewien plus: pojawiają się odcinki o ułatwionym dostępie do brzegu, gdzie można się na chwilę zatrzymać i wyjść na brzeg. Za to zachodnie wybrzeże to teren poligonu drawskiego, gdzie żadnej zabudowy nie będzie. Jest za to parę miejsc świetnie się nadających na biwak. I właśnie na jednym z nich dziś się zatrzymałem, samochód zostawiłem pod okiem pary emerytów z Drawska, a sam wyruszyłem na Lubie. Tym razem nie wybrałem się do Karwic, gdzie stoi pałac - dziś wojskowy ośrodek wypoczynkowy. Pałac miał swoje dwa momenty w historii: pierwszy, kiedy zagrał w filmie "Szatan z siódmej klasy" (ten z debiutem ekranowym Poli Raksy), drugi to pamiętny "obiad drawski", kiedy to Wałęsa namawiał generałów do puczu. Pałac średniej urody, ale ogólnie ładne miejsce. 
Dziś jednak opłynąłem drugą połowę jeziora, skupiając się na chwilami emocjonującej walce z falami, tylko na momenty odpoczynku podpływając do brzegu. Dotarłem do samego końca jeziora, wracać przyszło w czas najsilniejszego wiatru, powrót trwał długo i o ile początkowo rozważałem wyprawę do Karwic, to w drodze ochota na to mi odeszła ;)
Jest satysfakcja, solidna dawka wysiłku!


Na wschodnim brzegu gęsto od ludzi i budek wszelakiej maści

Rodzinka 2 + 6



Koniec jeziora. 10 km powrotu pod wiatr i fale ;) Lubię!

środa, 15 lipca 2015

Szlakiem barszczu

53 km

Nowy rower ma swój urok. Ze spokojnym sumieniem zrezygnowałem z biegania na rzecz nieco dłuższej przejażdżki. Wziąłem aparat i wybrałem się na "szlak barszczu Sosnowkiego" do zaprzyjaźnionych gmin Osina, Nowogard i Maszewo. Barszcz (paskudny import z ZSRR) to ostatnio modny temat, media rzuciły się na niego jak na żarcie na bankiecie. Temat znam od lat jeszcze studenckich, piszę o nim co roku. Koledzy dziennikarze piszą o nim jak o smoku wawelskim, tymczasem ja go znam od podszewki, bo pamiętam nieszczęsne uprawy m.in. w PGR Osina z nadzieją, że w cudowny sposób zostanie rozwiązany problem braku pasz dla krów. Ruskie gówno rosło jak szalone, ale krowy jeść tego nie chciały, bo im pyski paliło. Uprawy zlikwidowano, ale tak po polsku: na niby. Ruskie gówno rozrosło się po okolicy i stało się problemem. W Węgorzycach (gm. Osina) z plagą poradzono sobie w ciągu paru lat systematycznej walki, choć można mówić jedynie o wygranej bitwie, nie zaś wojnie. Ale można sobie poradzić, co roku tępiąc ruskie gówno
Dokładnie na granicy
gminy Maszewo. Barszcz
nadciąga...
Roundupem. Ważne, by robić to metodycznie i systematycznie. Osina problem opanowała, ale porypana gmina Nowogard pudruje syfilisa, ograniczając się jedynie do wycinana zarośli paskudnego zielska, co nic nie załatwia i plagi nie ogranicza.

Objechałem sobie trzy gminy w tempie przyzwoitym, choć nie szaleńczym. Przepiękna pogoda, piękne lato - żal by było siedzieć w domu. I nawet dupsko nie boli, bo nowy Trek ma siodełko wygodne i dopasowane, nie odczułem specjalnie trudów jazdy po zrytych jak po wojnie drogach powiatowych w wymienionych trzech gminach. A teraz Swiss Jazz, naleweczka Oleńki i w ogóle przyjemny nastrój...

Nadchodzi weekend z dobrą pogodą. Piotrek, może kajaczek w okolicach Szczecinka? Czaplinek, Borne Sulinowo? Deklarowałeś...

wtorek, 14 lipca 2015

Kładą

22 km, wczoraj 20, rower

Nie bardzo było kiedy się przebiec, dzień poszatkowany. Pod wieczór odwiozłem Oleńkę na pociąg do Krakowa, szczęściara spędzi tam ładne parę dni. Pod koniec przyszłego tygodnia wróci do Goleniowa z narybkiem, który będzie nam chatę wywracał do góry nogami mniej więcej przez dwa tygodnie. Po wizycie na dworcu skoczyłem na rower, nieco się rozruszać na rytualnej trasie wokół Goleniowa. Nic wielkiego, ale lepsze to od siedzenia w domu przed telewizorem ;)
Na bieżni od jutra powinna żwawo ruszyć praca przy układaniu bieżni. Pierwsze paski są już gotowe, wygląda to ładnie. Naprawdę ładnie się zrobi za parę dni, kiedy niebieskiego będzie więcej. Porozmawiałem z szefem ekipy Tameksu, która kładzie Mondo. Mówi, że przy dobrych warunkach są w stanie kłaść nawet 300-400 m bieżących wykładziny dziennie. Najciekawiej będzie na łukach, bo tam Mondo trzeba będzie naciągać. Wbrew temu, co sobie wyobrażałem, wykładzina jest wyłącznie w postaci prostych pasów, firma nie produkuje łuków. Gość z ekipy mówi, że nie ma problemu, technologia jest dopracowana, z prostych pasków zrobią łuki jak złoto. 
Pytałem też o ewentualne kałuże na bieżni. Usłyszałem, że w stu procentach nie da się ich uniknąć, ale bieżnia na pewno będzie spełniać normy PZLA, czyli nieliczne kałuże nie będą głębsze niż 6 mm. Jak każdy może zobaczyć, asfaltowa nawierzchnia jest przeszlifowana i wykryte zagłębienia są wypełniane masą wyrównującą, której już poszło ponad 4 tony, wczoraj przyjechała kolejna partia. Szef ekipy zapewnia, że będzie lepiej, niż nam wszystkim się wydaje; pochwalił pracę ekipy asfaltującej bieżnię, podobno zadanie wykonali wzorowo: gdyby to był asfalt drogowy, nikt by nie miał najmniejszych zastrzeżeń.
BTW, oglądałem parę dni temu transmisję z Tallina, z Mistrzostw Europy w LA do 23 lat. Akurat był deszczowy dzień. Bieżnia usiana była kałużami, ale na nikim nie robiło to najmniejszego wrażenia; zawody się odbywały, o protestach nie słychać. Znaczy, nie ma co zawczasu robić dymu. Sprawdziłem zresztą: Mondo, nawet mokre, jest szorstkie i nie sposób się na nim pośliznąć.


Piotrek został trenerem kadry wojewódzkiej młodzików; znaczy, doceniono jego pracę i sukcesy w Hanzie. Pokazywał mi wyniki. Jego klub jest nadal przed Jedynie Słusznym Klubem Barnim. Fajnie.

Listopadowa wyprawa do Lyonu dopięta. Bilety lotnicze porezerwowane, apartament zaklepany. Ekscytująca będzie wyprawa do wsi Chiroubles, skąd pochodzi najlepsze (moim zdaniem) Beaujolais. Ale miło też będzie się napić Beaujolais Nouveau 2015 tam, gdzie ono powstaje. Maraton na dopełnienie, jak wisienka ;)


niedziela, 12 lipca 2015

Nadzwyczajna terapia

7 km

Wczoraj wynalazłem rewelacyjną terapię bólów kręgosłupa. Jeśli łupie cię tak, że ani się schylić, ani dłużej postać, ani posiedzieć w tej samej pozycji to siadaj w kajak, walnij sobie 50 km - przejdzie. Mi przeszło. 
Pod wieczór wizyta na miejscu wypadku pod Babigoszczą. Zdaje się, że kierowca nowiutkiej skody życie stracił przez chwilę nieuwagi: zjechał w lewo, zaczepił o jeden samochód, czołowo zderzył się z drugim. Może by i żył, gdyby miał zapięte pasy. Nie miał. Głową trzasnął w szybę, klatką piersiową w kierownicę. Kierowca drugiego samochodu uczestniczącego w czołówce miał pasy zapięte. Pokieraszowany, ale żyje, choć jego auto wyglądało dużo gorzej. 
Po powrocie do domu decyzja o powrocie na biegowe ścieżki. Na początek 'siódemka' na rozruch. Starczy, bo przerwa była za długa na jakieś wyczyny na pierwszy raz. Przyjemne zdziwienie, bo spodziewałem się ciężkiego biegania, tymczasem była sympatyczna i bezproblemowa przebieżka w zupełnie przyzwoitym tempie. Jutro zobaczymy, jak na tę przyjemność zareagują achillesy. Na razie nie protestują ;)

Wciąż jestem pod wrażeniem osobliwego marketingu, jaki uprawia pewien nowogardzki biznesmen branży pogrzebowej, który parę dni temu otworzył swój "salon" w Goleniowie. Czarne parasole z napisem "Usługi Pogrzebowe..." - OK, może jakiś hipster się skusi. Smycz z tą samą treścią po prostu wyrzuca się do śmieci, chyba że ktoś je kolekcjonuje - to może być rarytas. Prawdziwie zafascynowały mnie breloczki do kluczy, z ładnie wykonaną, drewnianą... trumienką, całkiem sporą, 6 cm długości. To już nawet dla osoby z dużym poczuciem humoru może być przesadą. Jutro przyniosę fotografię tych gadżetów, dorzucę jako ilustrację. Bo założę się, że nie wszyscy wierzą, że to prawda. Przypominam: biznesmen jest z Nowogardu, to naprawdę wiele tłumaczy ;)

sobota, 11 lipca 2015

Tak lubię!

52 km na wiosłach

Wreszcie wolny dzień, odpowiednia pogoda i kręgosłup po tygodniu przestał mnie męczyć. Kajak na wóz, kierunek Drawno, czyli na Drawę. Po drodze przejechałem arcyciekawą drogę między Dobrzanami a wsią Ciemnik, poprowadzoną tak, że ma się wrażenie jazdy po górach. Kto nie był - polecam przy okazji. Iński Park Krajobrazowy zachwycający.
Całe pola grążeli
W Drawnie dziki tłum. Na moich oczach odbija z przystani PTTK kilkadziesiąt kajaków i wszyscy płyną w kierunku parku narodowego, czyli dość trudnego, ale cholernie atrakcyjnego odcinka Drawy. Pytam gościa od kajaków, ilu w ogóle popłynęło. "Tak na moje oko z 600 kajaków będzie. Tylko od nas wypożyczyli 200..." - odpowiada mi gościu. Dziękuję, to już jest powód, żeby popłynąć gdzie indziej. Drugi jest prozaiczny: prawie cały ten tłum w kajakach już wypływa podpity, albo łoi po drodze (często jedno z drugim). Od czerwca weszły nowe przepisy, nakładające surowe sankcje na płynących po pijanemu. Nikt się nimi nie przejmuje, nadal najważniejszym ładunkiem w kajakach jest wóda i piwsko. Nikt też nie sprawdza, czy płynący są trzeźwi. Zresztą, w cholerę z dorosłymi, niech się po pijanemu potopią. Gorzej, że z pijanymi w kajakach często siedzą dzieci. Lepiej sobie nie wyobrażać, co się może stać.

Decyzja prosta: w górę rzeki. Trasę znam, kiedyś już ją płynąłem. Najpierw dwa jeziora na krechę, na rozgrzewkę. Potem poplątany labirynt ujścia Drawy do jeziora Grażyna, w którym na parę minut się gubię, ale w końcu wypływam z
W tej Kambodży trochę się pogubiłem
wysokich na dwa metry trzcin, drę w górę. Prąd niby niezbyt mocny, ale odczuwalny, wyraźnie spowalnia płynięcie. Wpadam w rytm, pociągnięcia równe, blisko kadłuba (są bardziej efektywne), o prawidłowym trzymaniu wiosła nie muszę już sobie przypominać, to już wyrobiony odruch.

Rościn i 10 km płynięcia pod górę. Zero zmęczenia, kondycja wzorowa. Nie zatrzymuję się, ciągnę w górę. Zaraz za wsią las się kończy, rzeka płynie przez ogromne torfowiska. I tak aż do samej Prostyni, przy moście robię sobie przerwę na drugie śniadanie. Defiluje przede
Defilada
mną łabędzia rodzina, matka z sześciorgiem przychówku. Tata-łabędź przepływa blisko mnie ostrzegawczo sycząc. Rzucam mu kawałek bułki - przestaje syczeć, zjada i odpływa. Przekupiony. 

Po parominutowej przerwie decyzja: wracać do Drawna, czy dalej w górę? Do Drawna 19 km, sił sporo, więc decyzja: w górę. Kolejne 5 km to płynięcie szerokim i dość głębokim kanałem, sztucznym  przekopem z początku ub. wieku (Stara Drawa jeszcze istnieje, ale to zarastający, wolno płynący strumyk, żadna atrakcja). Kanał prowadzi do jeziora, za którym jest elektrownia wodna Borowo - cel wyprawy. Piętnaście minut odpoczynku, fotki, esemesy. I z powrotem do kajaka.
 Powrotna droga wprawdzie z prądem, ale zmęczenie zaczyna dawać o sobie, a i w krzyżu
Elektrownia Borowo
pobolewa, i dupsko protestuje przeciw kolejnej godzinie siedzenia w jednej pozycji. Nie ma jednak rady, trzeba wrócić do autka. Wracam już jako ostatni, wszystkie grupy, które mijałem płynąc w górę już albo dotarły do Drawna, albo porozbijały obozowiska na leśnych polanach nad rzeką. Ja nie mam wyjścia: jeśli chcę wrócić do domu, to autko grzecznie czeka na przystani w Drawnie... Docieram do niej po trzech godzinach od wyruszenia spod elektrowni, kompletnie zryty, ale zadowolony z wyprawy. Pakowanie sprzętu, w drogę. O wpół do dziesiątej wieczorem mogę się wreszcie wykąpać i przebrać.


Polecam wszystkim Drawę na odcinku Prostynia-Drawno. Rzeka płynie dość leniwie, jest zupełnie bezpieczna, w sam raz na rodzinny spływ, nawet z małymi dziećmi. Do tego czysta woda, cudowna przyroda, czyste brzegi i umiarkowana ilość ludków w kajakach. Pięknie, kameralnie :)


Przy brzegach od metra lilii wodnych
Tyle jeszcze zostało do samochodu...


Przystanek w Prostyni, przy moście na trasie nr 20

sobota, 4 lipca 2015

Grochówka z kostką lodu

Niech szlag ten upał. 36... Znajomy donosi z Sardynii, że tam 30 w szczycie. A pojechał się wygrzać :).
W południe otwarcie mariny w Lubczynie. Uroczystość w typowo 'osirowym' stylu, w duchu "regat o złotą kotwicę dyrektora OSiR". Na początek defilada jachtów, motorówek i czego tam jeszcze przed zalegającą na plaży publicznością. Objawów wzruszenia publiczności nie zanotowano, podobnie jak w ogóle jakiejkolwiek reakcji na co najmniej dziwaczne manewry, z jakimiś racami, syrenami i innymi bzdurami. Żeby cyrk był zupełny - była flauta, więc żaglówki pływały na silnikach, ze zwiniętymi żaglami. To coś jak wyścigi F1 z bolidami na holu...

Ojciec Dyrektor już się czai na Heńka
z pozłacanym gówienkiem
Po powrocie armady do brzegu kolejna część szwancparady: wręczanie jakichś sekstantów, oczywiście złotych, osobom, które się dla mariny zasłużyły. Ojciec Dyrektor miał przykazane, że żadnego bibelotu Heńkowi Zajko ma nie wręczać. OD wiedział jak zwykle swoje, złotą pierdółkę wręczył, oczywiście osobiście. Heniek ścierpiał. 
Na koniec poczęstunek. Przypominam: 36 stopni, o czym było wiadomo co najmniej od dwóch dni. A mimo to OD zaprosił wszystkich na... gorącą wojskową grochówkę. Wziąłem miskę, stało toto przede mną 15 minut, ni cholery nie chciało ostygnąć. Wymieniam SMS-y ze znajomym bytującym na Sardynii. Radzi mi, żebym wrzucił do grochówki parę kostek lodu, udekorował ją plasterkiem cytryny, wbił parasolkę (cień!), ale zwinął ją przed jedzeniem. Złośliwy... ;)
Z ostatniej atrakcji, na jaką zapraszał Ojciec Dyrektor, rezygnuję. Pociłem się na samą myśl o siedzeniu w rozgrzanym namiocie i oglądaniu pokazu zdjęć z przebudowy mariny. Ojciec D. chwalił się, że będzie ich pięćset...

Zrezygnowałem z planów kajakowych. Rzeźnia, a na wodzie niewiele lepiej. Poleżałem w domu, poczytałem gazety, a pod wieczór z Oleńką wybraliśmy się na przejażdżkę rowerową. Wspólnie zrobiliśmy dyszkę, potem kolejną piętnastkę zrobiłem już samodzielnie.
Na szczęście, zmieniła się prognoza na jutro. Miało lać po południu, trochę popada jednak tylko przed południem. Więc - kajak! :))


Na Lyon pisze się szwagierka. Zdaje się, to nie ostatnia kandydatura. Powinno być pięknie: przylot w środę, w czwartek odbijanie szpunta na beczkach z Beaujolais Nouveau 2015, piątek na reanimację po odbijaniu szpunta, w sobotę maraton. W niedzielę msza, mam nadzieję - dziękczynna za ostatni w roku maraton, a nie żałobna... :)

Północ. Pod "Tanimi Fajami" conocne darcie ryja przez zachlaną polską dzicz. Mam coraz większą ochotę przejrzeć na Allegro oferty sprzedaży karabinów snajperskich. Albo nawiązać współpracę z jakimś kołem łowieckim. Może jakieś małe nocne polowanie na Szczecińskiej?

piątek, 3 lipca 2015

Gorąco

Za gorąco, żeby biegać. Ani z tego przyjemności, ani pożytku. Nie chciało mi się też po południu wsiadać do rozgrzanego auta i jechać nad wodę. Więc przejażdżka rowerem, wczoraj 50 km, dziś 20. Rośnie moje zadowolenie z zakupu. Właściwy rozmiar, rower jest lekki i szybki, chodzi bezgłośnie, siodełko wygodne, hamulce sprawne. Po prostu - chce się jechać.
Mimo gorąca mnóstwo ludzi jednak biega. Ciekawe: głównie babki. Faceci zapewne dokonali wyboru między bieganiem a piwem, wygrało piwo. Na ścieżkach rowerowych od metra rowerzystów, nigdy ich tylu nie było. Popularność rowerów i ruchu w ogóle to jedno, ale swoje zrobiły ścieżki rowerowe, na których ludzie po prostu czują się bezpieczniej. Wkrótce ich przybędzie, w najbliższych planach są ścieżki wzdłuż Maszewskiej, Nowogardzkiej, Wojska Polskiego, Przestrzennej, Dworcowej i Spacerowej. W przyszłym roku na pewno powstanie cd. ścieżki w kierunku Lubczyny - robi się więc sieć, a nie plątanina krótkich kawałków, zaczynających się w niespodziewanym miejscu, a kończących się w równie bezsensownym (np. ścieżka wokół ronda przy szpitalu - dzieło wizjonera Wojciechowskiego). 

W sobotę otwarcie przystani w Lubczynie, chciał nie chciał - trzeba jechać, opstrykać. Zaraz potem wypad na jakąś wodę, ochłodzić się i oderwać wzrok od komputera... 

Od poniedziałku ma już być kładziona niebieska wykładzina na bieżni. Prawie pół stadionu jest już przygotowane, nierówności asfaltu zaklajstrowane. Można jechać!

czwartek, 2 lipca 2015

Zakup

20 km, rower

Wreszcie przechodzi mi ból krzyża, który wykluczał jakiekolwiek bieganie. Jak na złość, nadchodzą upały - ani myślę katować się bieganiem w takich warunkach. 
Chyba więc w najbliższych dniach rower i kajak. Dziś kupiłem nowy rower, szosowego Treka w wersji ze średniej półki, za niecałe 4 koła. Z ramą pod mój wzrost, lekki, z wygodnym siodełkiem, z hamulcami tarczowymi - bardzo skutecznymi. Próbny objazd wypadł bardzo pozytywnie. Jedzie się lekko i bardzo szybko. Przyjemność.
Kolega, u którego rower kupiłem dorzucił mi za darmo kask. Nie lubię, ale nie broniłem się, będę w nim jeździł. Dziś oglądałem skutki wypadku, który wprawdzie za przyczynę miał ostrą i szybką jazdę młodego kierowcy samochodu, ale tragiczny skutek to jazda rowerem bez kasku. Chłopak z szóstej klasy, potrącony przez samochód upadł wyjątkowo nieszczęśliwie: uderzając głową w krawężnik. Gdyby miał kask, głowa by pewnie ocalała. Niestety, nie miał. Zabrali go do szpitala z poważnym urazem czaszki. 

Zapisany na Marathon International du Beaujolais. 21 listopada, Ville de Franche koło Lyonu. Tam jeszcze nie byłem, a warto (prawda, Magda?). Koniec listopada, najbardziej ponury czas w roku, warto spędzić tam, gdzie wymyślono sposób na poprawę humoru. Wprawdzie Beaujolais Nouveau to żadne wino, ale to przecież będzie pierwszy trunek anno 2015. Nie wiem tylko, czy popijanie go na półtora dnia przed maratonem nie będzie zgubne - po tym cienkuszu głowa potrafi mocno boleć. Najwyżej będę się oszczędzał :)