sobota, 31 grudnia 2011

Na 5 godzin przed Nowym Rokiem

10 km

Oczywiście, po południu stadion zamknięty, bo... Cholera wie, dlaczego. Sylwester to zwykły dzień przecież. Ale nie dla urzędników od sportu.

Pobiegłem do parku przemysłowego. Droga w tamtą stronę OK, bo jeszcze za dnia. Ostatnie 1,5 km z duszą na ramieniu, bo skrajem drogi, która nie ma pobocza. Dopiero w takich warunkach widać, jakie głąby jeżdżą po polskich drogach. Jeden cymbał drze na długich światłach, rozświetlając swoją ciemnotę, oślepiając przy okazji przechodniów. Inny bohater zasuwa jak głupi i choć droga pusta, mija mnie o pół metra. Podziwiać durną wiarę debila, że pieszy mu się nie wypieprzy tuż przed maską? Czy współczuć kompletnego braku wyobraźni? Aż chce się w takich okolicznościach podnieść kamień i walnąć w szybę głupka...

Dobra, jeśli ktoś to czyta (prócz mnie, bien sur), to wszystkiego naj... w kolejnym roku. Ani jednego dnia bez treningu!

:)

Whisky to trucizna

10 km

Whisky nigdy mi nie służyło, zwłaszcza po zmieszaniu z innymi substancjami. W środę wieczorem otwierano nową siedzibę Teatru Brama, namieszałem za bardzo, w rezultacie cały czwartek wykreślony z życiorysu. Dopiero wczoraj, jeszcze lekko drżący i z obrzydzeniem myślący o jakimkolwiek C2H5OH byłem na bieżni. Dycha była, ale żaden wyczyn, żaden rekord. Dobrze choć, że się przewietrzyłem i ostatecznie powróciłem w grono żywych.
Dziś po południu ostatnie tegoroczne bieganie. Sylwester raczej na sucho, obrzydzenie trwa :)

środa, 28 grudnia 2011

Tylko Attique

10 km, stadion

Wiosna trwa. Plus parę, zero deszczu, lekki wiaterek. Nic, tylko biegać. Nie miałem dziś dość czasu na wyprawę do lasu, więc stadion, do którego mam trzy minuty. Bieżnia w porządku, wilgotna, lecz nie rozmoknięta. Na bieżni ze mną trzy panie, które przychodzą zrelaksować się paroma kółkami chodu i pogawędką z psiapsiółkami.
Jak zwykle, najgorszy był początek. Pierwsze dwa kółka to czas na rozruszanie stawów, potem stopniowo coraz szybciej. Po 15. kółku chwila przerwy, żeby organizm nieco zwolnił obroty. Ostatnie 10 kółek znów stopniowo coraz szybszych. Dwa ostatnie z chyba największą szybkością z całego treningu. Aż żal było schodzić z bieżni!

Świetnie mi się sprawdzają ciuchy biegowe. Żadne wypasione, ometkowane i przepłacone. Jest w Rabce firma Attique, która szyje bieliznę termoaktywną. Świetny materiał, bardzo dobry krój i wykończenie. Do tego cena rzędu 30-50 zł za sztukę. Najstarsze ciuchy mają więcej niż 5 lat, wciąż są w użyciu. Nie mam zamiaru przestawiać się na nic innego.

wtorek, 27 grudnia 2011

Zima jak wiosna


14 km po lesie.

Kiedy jest +10, nie pada deszcz i nie wieje wiatr, trzeba korzystać z uroków najbliższych okolic miasteczka, czyli biegać po lesie. Tradycyjna trasa wiedzie przez stadion, przez las za starym liceum, aż do Góry Lotnika. Tam chwila przerwy, po czym skręt w prawo w kierunku drogi nr 3, przecinam "trójkę" i jej starą, zamkniętą już szosą biegnę do dawnego przejazdu, tam skręt w stronę Goleniowskiego Parku Przemysłowego, 3 km przez park i kolejne dwa powrotu na stadion. Razem 14-15 km. Najprzyjemniejszy jest odcinek leśny, bo zróżnicowany i nie monotonny. Nudą jest bieg przez park przemysłowy, ale tam z kolei jest ładna, równa droga o długości 3 km.
W lesie ciekawostka: rosną kurki! Koniec grudnia, a z mchu wystają pomarańczowe, młodziutkie kureczki.

Bieg niespecjalnie mi dziś szedł. No cóż, jeśli się spożywa to i owo do drugiej w nocy, śpi 5 godzin, a rano nie czuje się najlepiej, trudno o rewelacyjne wyniki. Ale przynajmniej się przewietrzyłem, spaliłem resztkę wczorajszych napitków i doprowadziłem do porządku. Jak zwykle, po biegu umysł odświeżony, a świat wygląda sympatyczniej.

Ciekawe, że od biegania można się uzależnić. W ostatnich dwóch miesiącach miałem tylko jeden dzień bez treningu. Czasami naprawdę nie chce się wychodzić z ciepłego domku, ale natychmiast mam wyrzut sumienia i w końcu włażę w dres, adidasy i ruszam w teren. Kiedy wracam, mam za to poczucie, że nie zmarnowałem dnia. I zadowolenie z siebie. :)

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Na co mi to?

15 km.

Nie jestem typem sportowca, nigdy nie trenowałem w żadnym klubie. Bieganie zacząłem 15 lat temu, kiedy ważyłem 117 kilogramów i miałem problemy z zawiązaniem sznurowadła. Po trzech miesiącach ostrej kuracji odchudzającej zrzuciłem 25 kg, z jazdy na rowerze przerzuciłem się na bieganie, bo to zajmuje mniej czasu i jest bardziej efektywne. Biegam w miarę systematycznie, choć do wiosny 2011 były to dystanse rzędu 4-6 km. Za mało, by jeść, ile się chce (a lubię), za mało, by zdobyć formę maratońską.
Latem 2011 popracowałem dwa tygodnie w winnicy w Szampanii, wróciłem o 5 kg lżejszy. I tak ma być, pomyślałem. Dlatego teraz biegam codziennnie, nie mniej niż 8-10 km. Tygodniowo przebiegam około 75 km. Miło zauważyć, że choć waga nie notuje spadku, to zmieniły mi się proporcje. Zdecydowanie mniej tłuszczu, więcej mięśni. Przebiegnięcie 15 km nie jest żadnym problemem ani wyczynem, to teraz standard.
Krótko: mam zamiar na poważnie powalczyć w Hamburgu o czas rzędu 4 h.
Ten blog będzie kroniką tych starań. Co wyjdzie - zobaczymy za cztery miesiące. Na dzisiaj pewne jest, że jesteśmy z Piotrem zapisani do biegu, a wraz z nami wystartują Aneta z Darkiem. Gościnę zapewnia mama Piotra - Matka Boska Maratońska z Hamburga.

Start

Wiek -prawie 50. Wzrost - 189. Waga, przykro przyznać, 98. Krótko mówiąc, niespecjalne warunki, żeby osiągnąć status "maratończyka". Mimo wszystko spróbuję, bo wiosną 2011 roku udało mi się przebiec maraton w Hamburgu. Czas nienadzwyczajny - 5.17. Ważne jednak, że przebiegłem 42,195 km i to dało mi prawo mówić o sobie - maratończyk.

Plan jest prosty: przebiec jeszcze raz maraton w Hamburgu, zbić czas o co najmniej godzinę, jeśli się da, to poniżej 4 godzin. To ma być prezent na 50 urodziny, które będę świętować 27 kwietnia 2012. Maraton w Hamburgu - 29 kwietnia 2012.

Przez 4 miesiące, które zostały do Hamburga, będę zapisywać wszystko, co mniej czy bardziej wiąże się z tym planem. Może to się przyda komuś, kto zechce w przyszłości się zmierzyć ze sobą i wystartować w podobnym biegu.

Na początek - relacja z biegu w roku 2011. Spisana prawie na żywo, opublikowana w "Gazecie Goleniowskiej" w maju 2011.

Potruchtamy, damy radę…
Jesienią Piotrek namówił mnie na udział w Goleniowskiej Mili Niepodległości z okazji 11 Listopada. Nie lubię biegać na oczach publiczności, ale żeby chłopu przykrości nie zrobić, zgodziłem się. Przebiegliśmy 10 km. Parę dni później Piotr zaczepia mnie znowu: „-Wybierzmy się na maraton, w Hamburgu wiosną organizują fajny bieg, potruchtamy, damy radę…”-Dobra, mówię, możesz nas zapisać." Z nadzieją, że Piotrek szybko zapomni i tyle będzie tego maratonu. Ale ten po kilku dniach mówi: „-Jesteśmy zapisani, wpisowe opłacone, biegniemy 22 maja.”
Nie przelewki, myślę, do biegu pół roku, trzeba się przygotować. Codzienną dawkę biegu wydłużam z 4 do 6-10 km, staram się nie opuszczać treningów. Piotrek podrzuca mi książkę jakiegoś amerykańskiego maratończyka. Przeglądam, ale większość rad wydaje mi się dziwna i mało przydatna. Nie jeść przed biegiem jabłkowego masła – brzmi jedna z nich. OK, dajmy sobie spokój z księżycowymi radami. Na spytki biorę znajomego Darka, zaprzyjaźnionego od lat biegacza, co to ma już prawie 50 maratonów za sobą. „-Daj sobie spokój z książkami, obserwuj swój organizm, biegaj jak najwięcej, ale nie zamęczaj się” – mówi Darek. Radzi ubrać się lekko i wygodnie, w czasie biegu pić jak najwięcej i nie dać się zwieść dobremu samopoczuciu. „–Im wolniej wystartujesz, tym szybciej będziesz na mecie. Nie leć jak wariat na początku, bo większość tych, co tak na starcie gnają, nie ukończy biegu. Najważniejsza sprawa to przebiec maraton, czas to rzecz drugorzędna.”
Hamburg, sobota 22 maja. Wstajemy z Piotrem przed szóstą rano. Kąpiel, oklejamy plastrem sutki (żeby nie otarły się w czasie długiego biegu), wazeliną grubo smarujemy miejsca, w których może dojść do odparzeń. Wkładamy stare, dopasowane do stóp buty. Metrem udajemy się na start w centrum Hamburga. W wagonach mnóstwo ludzi z charakterystycznymi, białymi workami na ciuchy i z numerami startowymi na piersiach. Na godzinę przed startem na placu tłum biegaczy. Ustawiają się długie kolejki do toalet, każdy chce wystartować z pustym pęcherzem. Na pół godziny przed biegiem udajemy się do swojego sektora. Biegacze podzieleni są na kilkanaście grup, które punktualnie od 9 rano są po kolei wypuszczane na trasę. Kilka minut po 9 ruszamy i my.
Start zadziwiająco wolny, bez żadnego trudu utrzymuję tempo. Wokół nas tłum biegaczy. Niektórzy z ciekawym wyposażeniem: mają szerokie pasy, do których przytroczonych jest po kilka bidonów, jakieś batoniki. „-Spokojnie, nie zazdrość im. Jak im te pasy poobcierają boki, powyrzucają je” – uśmiecha się Piotrek. Faktycznie, potem parę razy widzimy te gadżety leżące na poboczu.
5 km. Pierwszy punkt z napojami. Łapiemy po kubeczku niebieskiego napoju izotonicznego, pijemy nie stając. Jeszcze nie czujemy pragnienia, sił nie brak, biegniemy dalej. Trasa biegnie przez willową dzielnicę miasta, na chodnikach mnóstwo kibicujących mieszkańców Hamburga.
10 km. Bez żadnych kłopotów dobiegamy do drugiego punktu z napojami. Tu już chce się pić. Piotrek mówi, żebym nie pił chłodnej wody, bo nie wiadomo jak na nią zareaguje żołądek. Pijemy tylko niebieski Powerade, dostępny bez żadnych ograniczeń. Chwilka odsapki, ruszamy dalej, tym razem przez dzielnicę portową. Robi się gorąco, powietrze stoi w miejscu i nie chłodzi rozgrzanych ciał. Dla większości może to mało istotne, ale kiedy się waży ponad sto kilogramów, dobre chłodzenie to podstawowa sprawa. Dobrze chociaż, że nic innego nie sprawia kłopotu. Sił na razie nie brak, żadnych problemów z mięśniami, stawami, stopami.
Mijając czternasty kilometr uświadamiam sobie, że właśnie pobiłem swój życiowy rekord długości pokonanej biegiem trasy. A przede mną jeszcze dokładnie dwa razy tyle… Szybko odpycham od siebie myśl o tym, ile jeszcze mam do przebiegnięcia. Wbiegamy do tunelu, kilkaset metrów w chłodzie. Ale z tunelu wybiegamy na istną patelnię, na szczęście jest 15 km trasy i znowu wodopój. Tym razem piję kilka kubków, trzeba uzupełnić to, co tracę z potem obficie spływającym po grzbiecie. Odwodnienie i utrata elektrolitów to rzeczy, których najbardziej się obawiam.
Biegniemy wokół małego jeziorka. „-Popatrz w lewo, tu będziemy biec za dwie godziny, kiedy zostaną nam do mety tylko dwa kilometry” – mówi Piotrek. Na razie do mety mamy jeszcze 25 km…
Punktu z napojami na dwudziestym kilometrze wypatruję już z daleka. Dobiegamy, pijemy dużo niebieskiego płynu, zagryzamy kawałkami banana, który zapełnia żołądek, jest lekkostrawny i dostarcza sporo energii. Po chwili ruszamy truchtem dalej. Po kilometrze mijamy punkt oznaczający połowę trasy. Odtąd mamy już bliżej niż dalej. Ale czy lżej? Czuję, że siły gwałtownie zaczynają mnie opuszczać. Na 24 kilometrze – ściana. Nie mam siły dalej biec. Piotrek przystaje ze mną, odsapnijmy chwilę, mówi. Moja propozycja, żeby kawałek przejść nie podoba mu się jednak. „-To nic nie da, już jesteśmy bardzo zmęczeni, organizm nie zregeneruje się w parę minut. Musimy biec” – mówi. Ruszamy więc wolnym truchtem, po kilkunastu minutach docieramy do wodopoju, gdzie stajemy na dłuższą chwilę. Wypijam sześć kubków napoju izotonicznego, po chwili czuję wracające siły, jakby mnie dotknęła magiczna różdżka. W dalszą drogę ruszamy w dobrych nastrojach. „-Damy radę!” – zagrzewamy się wzajemnie. Sił wystarcza jednak tylko na jakieś trzy kilometry, następne dwa znów ciągną się w nieskończoność, a my wleczemy się noga za nogą. Ale w kierunku mety.
Na trzydziestym kilometrze znów pijemy jak smoki. Woda, sole, energia – bez tego nie ukończymy biegu. A przed nami już tylko 12 km. Uświadamiam sobie, że to tyle, ile ostatnio codziennie biegałem. Pikuś! – myślę. Choćbym miał się czołgać i drzeć asfalt pazurami, dokończę ten bieg, już nie odpuszczę! Ruszamy w drogę. Pogoda się poprawia: zachmurzyło się, wieje chłodny wiatr, już nie jest tak strasznie gorąco.
Dobiegamy do wodopoju na 35 kilometrze. Już nawet nie liczę kubków, które wypijam. 6, może 8. Łykam kawałek banana i naprzód. Wbiegamy już do centrum miasta, w oddali widać wieżę telewizyjną. „-Tam jest meta” – mówi Piotrek. Wisi mi to zupełnie, myślę jedynie o dotarciu do kolejnego punktu odżywczego, to będzie już ostatni. Wokół słyszę dopingujących biegaczy mieszkańców Hamburga, ale nawet nie mam siły podziękować im gestem za życzliwość. Krok za krokiem truchtam w stronę mety.
40 kilometr. Miejsce, w którym biegliśmy dwie godziny i 20 km wcześniej. Wodopój. Piotrek mówi: "-Tu byliśmy dwie godziny temu". Mam to w dupie, zmęczenie przysłania mi oczy i nie czuję za grosz sentymentu do widoku sprzed dwóch godzin. Ostatnie kubki Powerade, na dwa kilometry wystarczą z pewnością. Pierwsze kilkaset metrów w stronę mety idziemy, nie mamy sił biec pod górkę. Na wzniesieniu ostatni raz podrywamy się do biegu. 41 kilometr, zostało tylko kilka minut, damy radę! Zza zakrętu wyłania się charakterystyczna biała brama z napisem „Ziel”. Ostatnie kilkaset metrów biegniemy w ogłuszającym dopingu tłumu publiczności. Meta!
Stajemy, patrzymy na siebie z Piotrem z pewnym niedowierzaniem. Dobiegliśmy, naprawdę poradziliśmy sobie! Podchodzimy do punktu, gdzie wręczane są medale. Pochylam głowę, po chwili na szyi czuję ciężar żółtego krążka. Pierwszy w życiu medal za przebiegnięcie maratonu. Uczciwie zasłużony, biegłem po niego 42195 metrów!
Przez chwilę obserwujemy następnych kończących bieg. Dwudziestoparoletni chłopak w szarej bluzie rozpłakał się chwilę po przekroczeniu mety. Nie dziwi mnie to, nie śmieszy. Rozumiem go.
Organizatorzy biegu fundują piwo, siadamy i my przy kufelku, powoli opadają z nas emocje. W ich miejsce pojawia się ogromne zmęczenie i ból. Okazuje się, że pachwiny mimo wazeliny są bardzo poważnie odparzone, a wtarta w rany sól wywołuje straszne pieczenie. Ciekawe, że nic nie czułem w trakcie biegu. Nie czułem też ogromnego, podbiegniętego krwią pęcherza, jaki zrobił mi się na prawej stopie. Ale to na szczęście jedyne dolegliwości, jakie czuję po 42 km biegu. Zmęczenie jednak z każdą minutą większe, Piotrek przysypia w pociągu, po schodach wchodzimy jak inwalidzi pierwszej grupy, zaśmiewając się ze swojej nieporadności.
W domu mamy Piotra sięgam po komórkę, chcę o sukcesie powiadomić rodzinę i przyjaciół. Okazuje się, że doskonale wszystko wiedzą, komórka pełna sms-ów z gratulacjami. Wiedzą, bo kiedy przebiegaliśmy odcinki kontrolne i metę, sygnał z zamocowanego na bucie czipu automatycznie był wprowadzany do systemu komputerowego, który można było sprawdzać przez Internet. Cieszyli się razem z nami.
Jeszcze tego samego dnia wracamy samochodem do Goleniowa. Następnego dnia wyłazi z nas zmęczenie. Bolą mięśnie, na szczęście stawy nie dokuczają. Jak bardzo jestem osłabiony okazuje się następnego dnia, kiedy idę na stadion nieco się rozruszać. Daję radę przebiec jedynie pięć kółek, po dwóch kilometrach nie mam sił dalej biec. W czwartek biegnę już sześć, dwa dni później, pierwszy raz po maratonie, dziesięć kilometrów.
W sobotę impreza z okazji ukończenia maratonu. Darek pyta mnie, czy jeszcze zdecyduję się na udział w maratonie. „-W niedzielę po południu powiedziałbym ci, że nigdy więcej. Dziś mówię: nie wykluczam” – odpowiadam.