poniedziałek, 29 czerwca 2015

En novembre Beaujolais?

Wczoraj 58 km, dziś relaks

Wczoraj odpoczynek po intensywnym wiosłowaniu po zalewie. Najpierw wyprawa do Sowna, przez Bolechowo (asfalt), potem leśnymi duktami aż do byłej RAB, czyli pretekstu do rozpętania wojny 1939 r. - autostrady Berlin-Królewiec. 
Na węźle w okolicy Sowna krótka przerwa na obejrzenie pozostałości po ostatniej drogowej inwestycji Adolfa H. Zostało sporo, praktycznie gotowy węzeł drogowy, potrzebujący jedynie pokrycia asfaltem. Obejrzałem sobie Sowno, z pozostałościami niemieckiej, stylowej zabudowy. O polskiej zabudowie przez miłosierdzie nie wspomnę, to rozpacz łamana przez tragedię. 
Powrót do Goleniowa przez Strumiany. Długa prosta, dupsko boli, ale kres przewidywalny: z roweru trzeba zejść w Kliniskach. Oryginalne, jedyne w kraju przejście drogowe na dwupasmowej trasie ekspresowej S3. Jak zwykle, wchodzi się na przejście po paru minutach czekania, aż któryś z przejeżdżających tumanów wpadnie na pomysł, by się zatrzymać. Żaden debil nie zauważył ani znaków, ani przejścia. Połowę skrzyżowania pokonałem w chwili, kiedy strumień debili na chwilę się przerwał. Druga połowa była gorsza, nikt nie stanął. Wkurzyłem się, w pewnym momencie  wykonałem ruch udający wjazd rowerem na jezdnię. Gwałtowne hamowanie, nagle robi się przejście. Przechodzę. Nic mnie nie obchodzi, co o tym myśli blond dziewczę, które zmusiłem do hamowania. 

A dziś Oleńka wynalazła niebywale tanie połączenie lotnicze do Lyonu. Za 1,6 tys. zł w obie strony mogę lecieć choćby na piwo. Ale w trzecim tygodniu listopada nie leci się na piwo, tylko na Beaujolais Nouveau, albo na maraton organizowany w tej okazji. Więc wybieramy tę drugą opcję :)

sobota, 27 czerwca 2015

Zalew

26 km kajak

Prognoza na dziś była przesympatyczna: ciepło, prawie bezwietrznie, lekkie zachmurzenie, bez opadów. Pogoda idealna na kajakowanie po otwartych wodach. Przez moment rozważałem, czy się nie wybrać na kajakowy maraton na Drawie (otwarcie sezonu), ale trzeba by wyjechać wcześnie rano, zwyczajnie mi się nie chciało. Pospałem więc do wpół do dziewiątej, odpiłem poranną kawę i niespiesznie zebrałem się do aktywności. 
Zdecydowałem się na Stepnicę - bo blisko i w tym roku jeszcze tam nie pływałem. Przy nowej przystani obok portu rybackiego jest idealny dla kajakarzy slip, jest gdzie zrzucić kajak na wodę i bezpiecznie zostawić samochód.
Na początek kierunek Police. Przerwa na ostatnim cyplu przed torem wodnym, fotki i uporządkowanie ekwipunku. Tym razem kamizelka ratunkowa na plecach - nie lubię, ale na otwartych wodach bezwarunkowo potrzebna. Powrót do kajaka i sprawny trawers toru wodnego. Dziś sobota, ruchu statków nie było, za to sporo jachtów, między którymi trzeba było szybko się przemieszczać. Na środku ostro bujało, akurat nad głową wisiała mi jakaś ciężka chmura, powiało, wodę zburzyło, białe grzywacze i fale prawie metrowe. Nic groźnego, ale trzeba uważać, bo wypieprzenie się na środku toru wodnego to pomysł zdecydowanie głupi. Ale po półgodzinie było już bezpiecznie, przy brzegu prawie nie wiało, woda spokojna. Podpłynąłem pod hałdy fosfogipsów w Policach, dość ponuro toto wyglądało na tle szarych chmur. Zwrot na prawo i wzdłuż brzegu w kierunku Trzebieży. Woda spokojna, więc można było poćwiczyć kajakowe 'akcenty', jak mawiają trenery. Pół kilometra sprintu na wysokich obrotach, potem kilometr bardzo spokojnego wiosłowania. Do portu wpadłem na końcówce sprintu, starsze małżeństwo z niemieckiego jachtu zaczęło bić mi brawo, pewnie pomyśleli, że właśnie na metę wpadł pierwszy zawodnik nieznanych im zawodów. Szczerze podziękowałem, z godnością (ledwo dysząc) popłynąłem


dalej, w głąb portu. Na małej plaży za portem zrobiłem kilkanaście minut przerwy, bo choć w kajaku siedzisko jest wyjątkowo wygodne, to po trzech godzinach siedzenia w jednej pozycji wygodne być przestało.
Z Trzebieży widać było drugi brzeg zalewu, za wyspą Chełminek jak na dłoni Kopice, gdzie jest mały, bardzo sympatyczny porcik na użytek mieszkańców wsi i właścicieli tamtejszych domków letniskowych. Znów trzeba było przemknąć się przez tor wodny, tym razem pusty, a woda spokojna. Za Chełminkiem pełen luz, leniwe wiosłowanie do samych Kopic. Tam chwila oddechu bez wysiadania z kajaka, zwrot na południe, kierunek Stepnica. Jakaś półdzika plaża z pomostem, w sam raz na przerwę dla rozprostowania nóg. I ostatni etap, do Stepnicy. W Gąsierzynie nie wysiadam już z kajaka, szkoda czasu - za plecami ciemne chmury, będzie padać. Ostrzej do wioseł: pociągnięcia dłuższe, pióra blisko burty, drążek możliwie w pionie. Kajak od razu rusza do przodu, przy dziobie pojawia się piana. Ostatnie trzy kilometry chyba w najlepszym tempie z całej wyprawy. I dobrze, bo zdążyłem dopłynąć, załadować kajak, a kiedy ruszałem w drogę - zaczęło padać.

Nabieram ochoty na kajakową wyprawę do Nowego Warpna i Altwarp. Jeśli trafią się dobre warunki, można obrócić w jeden dzień, to raptem 20 km w jedną stronę. Gorzej, jeśli będzie fala, zapewne boczna, wtedy trzeba by to rozłożyć na dwa dni. Hmm, a z Nowego Warpna przecież całkiem blisko jest już na wyspę Wolin... Może jakiś tour wokół polskiego zalewu by zmontować?
Po powrocie wyprawa z Oleńką do Pizza Hut, jakaś nagroda się przecież należy ;)





czwartek, 25 czerwca 2015

Trafiony

15 km rowerka

Obudziłem się wczoraj i od razu wiedziałem, że będzie problem z kręgosłupem. Nic nie bolało, zupełnie normalnie się poruszałem, tylko to paragrafowate wygięcie... Zapobiegawczo łyknąłem Movalis, żeby zmniejszyć nieprzyjemne przyszłe skutki awarii. Koło południa w krzyżu już łupało, po południu ledwo chodziłem, przygięty niczym moja prababcia w wieku 85 lat. Nie było mowy o jakiejkolwiek aktywności. Dziś już nieco lepiej, choć o bieganiu nawet nie pomyślałem. Ale rower jest rozsądną alternatywą na takie okoliczności - krzyża nie obciąża, a energię pozwala zużywać. Przejechałem się wokół Goleniowa, przy okazji stwierdzając, że w czasie zeszłotygodniowej nocnej wyprawy zniszczyłem oponę. Przetarty kord na kilkunastu centymetrach, zrobił się balon przez który rower nieprzyjemnie drga i podskakuje przy nieco większych szybkościach. Dobrze, że felga jest cała i nieuszkodzona, opona to paręnaście złotych, się załatwi.

Dziś na stadion przyjechało błękitne Mondo i beczki z klejem niezbędnym do przymocowania go do asfaltu. Za kilka dni rozpocznie się układanie, będzie na co popatrzeć.

Michu podesłał swoje dyplomowe nagranie, za które dostał 4,5 na egzaminie. Prezentuję wersję ostateczną, ale po prawej stronie u dołu okienka jest odnośnik do wersji surowej, czyli materiału wyjściowego. Różnica kolosalna. A zespół D-Kolt słucha się naprawdę miło. To kumple Micha z wydziału. Polecam więc D-Kolt - Człowiek NiktA tu jeszcze jeden kawałek w obu wersjach: D-Kolt Miasto Bogów. Dla mnie najważniejsze jest, że po obróbce wokal jest w pełni zrozumiały, uwielbiam wiedzieć, o czym się śpiewa :)
Zdolne dziecię!

środa, 24 czerwca 2015

Normalność

Wczoraj 10, dziś 8 km

Nocne jeżdżenie po bezdrożach wydaje się już bardzo odległą przeszłością. Wspomnienie siodełka tnącego na pół też się zaciera. Za mną dwie wyprawy biegowe. Wczoraj na zwykłą trasę w okolice Góry Lotnika, dziś nieco krótsza, lasami po zachodniej stronie Goleniowa. Wczoraj biegało się wspaniale, dziś gorzej, ale też ciśnienie było wyjątkowo nieprzyjazne, niezachęcające. Już nawet miałem pretekst, przecież padało... Około 20 jednak się przejaśniło i uznałem, że nie ma co sobie szukać alibi, tylko wdziać na siebie wdzianko biegowe i wio, w las. Dzisiejszy bieg do najwybitniejszych na pewno nie należał, ale zawsze to parę kalorii zgubione w ściółce leśnej...
Na kapitalną scenkę trafiłem wczoraj tuż za torami. Wybiegam na ścieżkę wzdłuż torów i widzę dwa namiętnie się tłukące koziołki. Małe toto, różki króciutkie - młodzież. Koźlaki tak zawzięcie walczyły, że zupełnie mnie nie zauważyły. Podszedłem do nich na około 4-5 metrów, dłuższą chwilę przyglądałem się bójce, dopiero wtedy jeden z młodych mnie dostrzegł. Zerknął na mnie on, zerknął drugi, potem spojrzały na siebie jakby pytając jeden drugiego: "a tego znasz?" - po czym znienacka wyrwały na otwartą przestrzeń, gnając jak szalone obok siebie. W tym momencie znów najlepsi kumple, momentalnie zapomnieli, że przed chwilą coś do siebie mieli...

Michu dziś skończył studia, zaliczył na 4 egzamin dyplomowy. Tak więc 23 czerwca 2015 najmłodsze dziecię mi ostatecznie dorosło. Co nie znaczy się usamodzielniło, o nie! Dzieci mamy mądre i dobrze one wiedzą, że do samodzielności nie ma co się spieszyć. Zwyczajnie się nie opłaca ;) Tak naprawdę, to Michał ma jeszcze co najmniej rok studiowania i walki o ukończenie drugiego kierunku. Może i kolejne dwa na jakąś magisterkę. Ale dziś zdał, co miał zdać i oficjalnie dorósł :)

niedziela, 21 czerwca 2015

The day after

10 km wczoraj, 20 (rower) dziś

W Stargardzie jak zwykle przyjemnie. Wyjątkowo dużo ludzi, już na półtorej godziny przed biegiem parking był pełny, z trudem i nieco na siłę wcisnąłem się na jakieś miejsce. Sporo znajomych, chyba cały biegający Goleniów i Maszewo (nie licząc tych, którzy po 147ultra dochodzili do siebie). Wspólne zdjęcia przed startem, a parę po dziewiątej w drogę. Czułem wczorajsze kilometry i godziny spędzone na rowerze. Dokuczała też pięta - to też efekt kilkunastogodzinnego, ciągłego napięcia ścięgna. Dwa pierwsze kilometry ze sporym bólem, potem jakoś się on rozszedł. Bieg w stałym tempie rzędu 5:20 na kilometr, w przelotowym rytmie oddechu 3/3. Zero zmęczenia, choć upociłem się masakrycznie - to ma związek ze zmęczeniem i wybiciem organizmu z rytmu. Po biegu nie zwlekaliśmy, szybkie przebranie i do domu, spać. Spałem do 10 - jak rzadko kiedy.

A po południu relaks ruchowy: rowerek i tour wokół Goleniowa. Miło stwierdzić, że po dobie przerwy da się znów siedzieć na siodełku, a i flaka w kole chyba nie ma, bo dętka trzyma powietrze. Niewykluczone, że jakiś dowcipniś zwyczajnie spuścił mi trochę powietrza, kiedy rower stał przed domem kultury w Nowogardzie. Lepsze to jednak i tańsze niż wymiana dętki :)






sobota, 20 czerwca 2015

147ultra, czyli "... i co ja robię tu, co ja tutaj robię?"

85 km rower

Dąbie, 12 km
Od godziny 19 w piątek do prawie 4 nad ranem występ w charakterze damy do towarzystwa dla Mariusza. Od Dąbia do Nowogardu na rowerze, potem jeszcze powrót do Goleniowa i 0 6 można było rower odstawić do garażu i pójść spać. Konkretna dawka wysiłku, tortura dla tyłka (siodełko jak stringi, a spora część trasy po nawierzchni terenowej), ale cholernie ciekawe doświadczenie. Pierwszy raz mogłem obserwować tak ciężki bieg z bliska i bez przerwy, towarzysząc jego uczestnikowi.

Pierwsza część trasy to chyba dla biegaczy był zupełny lajt. Czekałem na Mariusza na 12
Sowno, 30 km, jeszcze wszystko OK
kilometrze
, widziałem tam uśmiechniętych, wypoczętych, wesoło rozmawiających zawodników. Dobry nastrój i pełnię sił prezentowali jeszcze w Sownie, na pierwszym przystanku. Problemy zaczęły się pojawiać mniej więcej w połowie drogi z Sowna do Maszewa, kiedy zrobiło się ciemno, a trasa na tym odcinku nocą jest dość upiorna – to stara, zaniedbana droga na skraju lasu. Zarośla, krzaczory, trawa do pasa, na drodze niespodzianki niekoniecznie przyjemne (na przykład solidnej wielkości karcze drzew, w które o mało nie wjechałem ze sporą prędkością). W Maszewie po ludziach widać już było zmęczenie, Mariuszowi zaczęły dokuczać jakieś problemy z żołądkiem. Pół godziny odpoczynku i gorący rosół w gościnnym domu Wiatrowskich postawiły go trochę na nogi, po północy ruszyliśmy więc w kierunku Nowogardu. Połowa dystansu przez las, dopiero przed Redłem wyszliśmy na otwartą przestrzeń i na asfalt. Zaczynało świtać, w Redle na Mariusza czekał Bartek, który miał z nim biec od Nowogardu do Płot. Ucieszył się, że Mariusz żyje, choć jego kondycją się nie zachwycił. Nic dziwnego, bo po Mariuszu widać już było nie tylko zmęczenie, ale i skutek dolegliwości: ból żołądka się skończył, za to w wyjątkowo upierdliwy sposób dawał o sobie znać obojczyk, blokujący możliwość swobodnego ruszania lewą ręką.
Maszewo, 50 km, czas na słitfocię
Coraz częściej Mariusz przechodził więc do marszu. Krasnołęka, Długołęka, jakiś przysiółek przed Nowogardem, w końcu i sam Nowogard. Na wjeździe do miasta dogoniliśmy kolejne 5 osób, za piętnaście czwarta, już za dnia, dotarliśmy do domu kultury – punktu etapowego. I tu Mariusz zarządził koniec biegu, bo dolegliwości były zbyt nasilone. Po odpoczynku z Bartkiem wrócił do Goleniowa.
A ja jeszcze zostałem na kawę, wypiłem i kiedy chciałem ruszyć w powrotną drogę do Goleniowa, okazało się, że w przednim kole kicha. Na szczęście na stacji benzynowej jest kompresor, koło dało się dopompować i trzymało powietrze, można było jechać. Punktualnie o 6 zamykałem drzwi garażu, a kwadrans później mogłem wreszcie zamknąć oczy, przespać się…

Zdaje się, że nikt z goleniowskiej trójki nie ukończył 147ultra. Tomek Garbień też zszedł z trasy jeszcze w Nowogardzie. Darek Gapiński dotarł w okolice Gryfic i tam zarządził finał. To ciekawe, bo warunki do biegu były wręcz idealne: nie padało, nie wiało, było około 12 stopni. O niebo przyjemniej niż przed rokiem, kiedy to głównym wrogiem biegaczy był koszmarny upał. Ale dystans – prawie 150 km – jest morderczy, a trasa dość ciężka. Jest w stanie pokonać nawet twardych i doświadczonych – co też się stało…

Lekko przerabiając piosenkę Eletrycznych Gitar, bieg widziany oczami Mariusza chyba da się podsumować mniej więcej tak:


Byłem w Sownie i w Radzanku,
W Nowogardzie o poranku.
Zjadłem rosół u Jerzego,
Teraz leżę w Kołobrzegu...

Wszystko chuj.
Ja wam mówię wszystko chuj!
Może czasem trochę mniejszy,
Ale potem jeszcze większy


Sowno. Podejrzliwy wzrok Leszka zda się pytać: Żyjesz?

Wymieniam sobie baterie, by nie opaść z sił przed Maszewem
Nie wiedzieć czemu, wszystkie kobitki
chciały się fotografować ze mną, nie z Mariuszem

Nawet ta pani :)

Magda przyczepiła mężowi rozrusznik ;)

Mina zarypiście bojowa. Wojownik!

Magda: "I tyle mi z chłopa zostało..." Monika zamyka oczy na myśl,
że jej Leszek za parę minut też ma ruszyć w drogę

Przyjazny wzrok Leszka

Właśnie zrozumiał, co go jeszcze czeka

Ale nadrabia miną

Wyruszamy z Sowna...

... i wynurzamy się w Maszewie. Czas na rosół!


A zaraz wyjazd do Stargardu, na tamtejszą dyszkę.

środa, 17 czerwca 2015

Powrót w las

Wczoraj 7, dziś 10

Po trzech dniach uczestniczenia w szkoleniu kawałek ruchu jest miłą odmianą. Szkolenie jak szkolenie: dobre, ale nie wybitne. Jak to za unijne pieniądze: dobry hotel, dobre jedzenie, wątpliwej jakości przekaz. Mimo wszystko warto było, bo zawsze jakaś wiedza w głowie zostaje, a zastana się systematyzuje. Poza tym jak zwykle najbardziej wartościowe były nieoficjalne rozmowy z prowadzącymi, którzy najczęściej mają ciekawą wiedzę, ale i problem z jej przekazaniem na zajęciach. Co innego prywatnie - można szybko dopytać o najważniejsze sprawy nie zawracając sobie głowy sieczką informacyjną.
Plusem było popołudnie i wieczór w Szczecinie. Niby blisko, ale już nie pamiętam kiedy ostatnio byłem tam dłużej. Pierwszy raz oglądałem przebudowane nabrzeże nad Odrą - wyszło całkiem ciekawie. Powoli wraca tam życie, ludzie siedzą na ławkach, koniec kilkudziesięcioletniej martwoty.

A więc dziś leśna dyszka, w przyzwoitym tempie, bo i temperatura znormalniała, tzn. w okolicach 15 - dla mnie optimum. Wczoraj "siódemka" na lekki rozruch po upalnym Grodzisku, jeszcze mięśnie były zdrewniałe nie tyle po wysiłku, ile po totalnym odwodnieniu i odsoleniu. Równowaga elektrolitowa wróciła do normy, gra muzyczka ;)

W nocy z piątku na sobotę rowerowa wyprawa szlakiem "147ultra". Nie pcham się do samego Szczecina, bo po cholerę niepotrzebnie tłuc mi się ulicami miasta. Dołączę do Mariusza w Dąbiu, przed wjazdem w las. 
W sobotę wieczorem zaś bieg w Stargardzie. Trzeba to będzie jakoś pogodzić z rowerową wyprawą w kierunku Kołobrzegu. Stargardu nie odpuszczę, bo po pierwsze lubię ten bieg, po drugie pierwszy raz oficjalnie (Mili nie liczę) w jakimś biegu startuje Robert Krupowicz, obiecałem mu wsparcie organizacyjne, a szefa do wiatru wystawiać nie należy :) W półmaratonie szczecińskim poradzi już sobie sam. Zależy mi, żeby zobaczył jak można zorganizować sympatyczny bieg, niech ma porównanie z Milą. 

niedziela, 14 czerwca 2015

Tradycyjnie gorąco

21 km

Grodzisk trzyma się tradycji. Znów było cholernie gorąco. Niewiele zmieniło przesunięcie startu o 2 h i wyznaczenie go na godz. 9. Jak zwykle najgorzej było na odcinku poprowadzonym obwodnicą. Tam niebo było bezchmurne i lekki wiatr wiał dokładnie w tym kierunku, w którym poruszali się biegacze, stąd niemiłe wrażenie bezruchu powietrza.
Jak zwykle, organizacja perfekcyjna. Nic dziwnego - przy biegu pracowało w tym roku 600(!) wolontariuszy, przede wszystkim uczniów grodziskiego liceum, nauczycieli, urzędników i innych ludzi mających potrzebę wsparcia tej fajnej inicjatywy. Grało wszystko, od poprowadzenia przez wolontariuszy na wolne miejsce na parkingu, przez bardzo sprawnie działające biuro zawodów, po bardzo sprawną i sympatyczną obsługę na trasie i po katering na mecie. Jeśli już miałbym na siłę szukać niedociągnięć, to jedynie brak izotonika na co drugim punkcie z napojami. Chłodnej wody nie zabrakło. Na mecie jak zwykle pełen wypas i to bez żadnych bonów czy talonów. Menu tradycyjne: kiełbasa, jakaś potrawka pieczarkowa, chleb z smalcem i kiszonym ogórkiem, ciasto i kawa, no i piwo z odnowionego browaru w
Półmaratoński izotonik
z Grodziska
Grodzisku. Piwko niezłe, o smaku prawdziwego piwa, a nie syntetycznego eurolagera typu lech, tyskie czy inny żywiec. Szkoda, że musiałem się ograniczyć jedynie do spróbowania - kierowca! Oleńka za to obsuszyła trzy, najbardziej jej smakowało mocne Bernardyńskie, a po nim Naturalne o smaku porzeczkowym, najmniej pszeniczne Piwo z Grodziska.
W przyszłym roku jubileuszowy "Słowak", dziesiąty. Po dzisiejszym biegu w skwarze niespecjalnie mam ochotę jechać do Grodziska za rok, ale to się pewnie zmieni, kiedy przyjdzie zima, otworzą zapisy i człowiek będzie marzył o ciepełku. Kiedy już go doczeka, znów będzie pewnie klął ;)

Czekając na tart

Przemarsz z orkiestrą na miejsce startu

Wio!

Prawie połowa, za paręset metrów rynek

O kurka, wreszcie widać metę!

Żywy. To miłe

Adept(ka), ma jeszcze trochę czasu

Medal jest, piwko się należy ;)

Porzeczkowe polecam

Nie zabrakło!

Przypominam - 600 wolontariuszy! To cała
tajemnica organizacyjnego sukcesu biegu
w Grodzisku. Prosta recepta, tylko naśladować!

sobota, 13 czerwca 2015

Konkretnie

Wczoraj - 14 km po lesie
Dziś - 24 km kajak po jeziorze

Mam nadzieję, że jutrzejsze 21 km w Grodzisku będzie równie przyjemne, co wczorajsza przebieżka po lesie. Trening wieczorny, bo chłodniej, choć na leśnym robactwie nie robiło to większego wrażenia, było wyjątkowo upierdliwe. Szczególnie denerwujące są takie płaskie cudaki, włażące pod koszulkę i podgryzające bezboleśnie, za to potem ranka cholernie swędzi. Wyjątkowo dużo tego jest w rejonie Góry Lotnika, aktywne toto do końca października. 
Nic nie dolega, tempo całkiem niezłe - na jutro dobre perspektywy. W Grodzisku niezła pogoda, po nocnej burzy ma się ochłodzić, o 9 około 15 stopni, w południe 20. Da się żyć. Wyjeżdżamy przed piątą, mam nadzieję dojechać koło siódmej. 
Dziś wyprawa na jezioro Dąbie i tor wodny. Gorący i parny dzień, na wodzie było lepiej niż na brzegu. Okoliczności przepiękne, grzybienie kwitną jak szalone, całe połacie białego kwiecia.
Najpierw przeprawa na drugi brzeg, w rejon Skolwina, przejście na tor wodny i dalej prosto jak strzelił aż do stoczni Gryfia. Tam krótka przerwa, zerknięcie na "zaparkowane" pod Wałami Chrobrego żaglowce, po czym powrót na jezioro Dąbie i 10 km po prostej w stronę Lubczyny. Miałem motywację, bo za plecami zaczęły się tworzyć ciemne chmury, burza nie była wykluczona, więc wiosłowało się dziarsko, byle szybciej do celu ;) Warunki były świetne, bo bezwietrznie, flauta, woda gładka jak lustro. Co jakiś czas oglądałem się za siebie, żeby nie przegapić zagrożenia i wtedy spieprzać do brzegu czym prędzej. Wał ciemnych chmur jednak skręcił, posunął gdzieś w stronę Polic i Nowego Warpna. Spokojnie, choć nieco zmęczony wylądowałem u celu.
OK, pora się kłaść i nieco pospać przed wyprawą w krainę wielkopolskiego piwa.

Stąd już tylko jakieś 2 km do Wałów Chrobrego

Żaglowce widać za żurawiami. I masę motorówek,
które dziś były wyjątkowo denerwujące

Dość rzadko Dąbie jest tak gładkie. Do Lubczyny jeszcze
jakieś 3 kilometry


czwartek, 11 czerwca 2015

Niech szlag trafi UPS

40 km rower

Przepięknej pogody nie wolno marnować. Dwie godziny objazdu po granicach gminy, trochę ponad 40 kilometrów zrobione. Na otwartych przestrzeniach wiało w plecy, więc można było pociągnąć na ostrym przełożeniu. Dobrze, że nie zapomniałem o okularach, w powietrzu pełno było różnego życia, które pchało się do ust, nosa, a pewnie lazłoby też w oczy. 

Jutro trzeba będzie się solidniej przebiec, w sobotę dać sobie spokój z bieganiem. Na sobotę zapowiadają świetną pogodę, więc będzie "akcja kajak". Gdzie - jeszcze nie zdecydowane. Nie za daleko, ale też na pewno nie Ina i nie Lubczyna. Jakaś otwarta woda, po której będzie można naśmigać się do syta.

Ostrzegam przed kurierską firmą UPS. Udało im się mnie wk..wić do białości. W skrócie było to tak: czekam na przesyłkę z adapterem do lampy błyskowej. Wysłany został za pośrednictwem UPS we wtorek, 9 czerwca. Gwarantują dostawę w 24h, do mnie przesyłka jeszcze nie dotarła. Ale znalazłem dziś w skrzynce awizo, że kurier próbował się do mnie dobić, ale nie zastał mnie w domu. Niewiele w tym dziwnego, wszak o 12.30 większość normalnych ludzi pracuje. Właśnie na taką okoliczność podałem swój numer telefonu, by kurier w razie potrzeby się ze mną skontaktował.
Oglądam to zasr..ne awizo i widzę nabazgrany na nim numer jakiegoś telefonu. Bazgroł ledwie czytelny, widać, że pisał osobnik nieuczony poprawnego pisania. Pewnie absolwent gimnazjum, to specyficzny sort ludzki.
Dzwonię więc. Słyszę, że abonent jest poza zasięgiem lub ma wyłączony telefon. Po paru kolejnych próbach dodzwonienia się do kuriera rezygnuję. Uwierzyłem, że telefon jest wyłączony. Wchodzę na stronę internetową UPS i szukam kontaktu z kimś kompetentnym. Kompetentnego nie ma, jest tylko infolinia. Jasne - korporacja.
Dzwonię więc do konsultanta. O dziwo, dodzwaniam się.
-Dzień dobry, mam awizo, chciałbym odebrać przesyłkę od kuriera, ale podany telefon nie odpowiada, pewnie wyłączony. Co pan radzi?
-Proszę podać numer awiza.
Podaję.
-Faktycznie, kurier drugi raz próbował panu doręczyć przesyłkę...
-Niemożliwe, awizo jest dzisiejsze!
-Wczoraj też próbował dostarczyć, musi pan mieć awizo w skrzynce.
-Mówię panu, że awizo jest dzisiejsze, wczorajszego na pewno nie ma.
-A to może nie mógł się dostać do skrzynki...
-Mógł czy nie, to nieważne. Ja chcę odebrać przesyłkę, a nie mogę się skontaktować z kurierem, bo telefon chyba jest wyłączony. Jeszcze raz: co pan radzi na tę okoliczność?
-Czekać, powtórna próba dostarczenia przesyłki nastąpi jutro.
-Widzę, że ma pan pewien problem z percepcją. Trzeci raz pana pytam, jak się z kurierem skontaktować DZISIAJ??
-Niech pan zadzwoni.
Powoli zaczyna mnie brać kurwica.
-Panie, mówię panu, że ma telefon wyłączony!! Po cholerę podaje mi go w awizo, skoro ma go wyłączonego??
-Nasi kurierzy nie mają telefonów służbowych (w tym momencie szczęka opadła mi na podłogę...), więc pewnie przez grzeczność podał panu swój prywatny telefon. Miał prawo go wyłączyć.
-To po jaką cholerę mi go podał?
-Z grzeczności. (W tym momencie kurwica mną zawładnęła, ale jeszcze mówię w miarę spokojnie).
-A pan z grzeczności nie mógłby się z nim skontaktować swoimi kanałami i poprosić, żeby z grzeczności włączył swój telefon i żebym mógł się do niego dodzwonić?
-Niestety, kurierzy nie mają telefonów służbowych i nie mamy z nimi kontaktu.
-OK, poddaję się, bo ta rozmowa jest bezsensowna. Więc mam czekać do jutra na kuriera. A o której przyjedzie?
-Między ósmą a szesnastą.
Mam dość uprzejmego przygłupa.

-Panie, niech mnie pan nie wk..wia!! Mam nie iść do pracy i cały dzień czekać na tego waszego posłańca?? Nie da się jakoś przybliżyć czasu, kiedy do mnie dotrze?
-Może pan spróbować zadzwonić na jego telefon i się jakoś umówić.
-Przecież trzy razy panu mówiłem, że telefon ma wyłączony!!...
-Nic na to nie poradzę, to telefon prywatny.
-A nie byłoby rozsądne, żeby ten pana orzeł po prostu zadzwonił do mnie i on się ze mną umówił na porę odbioru tej przesyłki? Swój numer telefonu podałem wam właśnie po to!!!
-Niestety, nasi kurierzy nie mają telefonów służbowych...
-K...wa, wiem!! To po jaką jasną k...wę każecie podawać telefony odbiorców przesyłek?
-Takie mamy procedury. 
Ręka zaczyna sama szukać bejsbola. Rozłączam się, bo szlag mnie by za moment trafił. 
Nigdy więcej UPS!

środa, 10 czerwca 2015

Wstać trzeba wcześniej

11 km

Powtórka z wczorajszego, z dokładniejszym pomiarem. 11, nie 10. Cieszy, że zdecydowana poprawa się utrzymuje, na niedzielę są dobre perspektywy. Przebiegnę na pewno, ale mam nadzieję na po prostu przyjemne 2 godziny biegu po Grodzisku i okolicach. Jest na to szansa, bo wczoraj wczytałem się w regulamin i doczytałem (brawo, Czaruś!), że w tym roku bieg zaczyna się wcześniej, niż zwykle: już o godzinie 9. Dobre posunięcie, zapewne wynikające z ubiegłorocznych doświadczeń, kiedy to w południe topił się lakier na samochodach (mnie się stopiła antena radiowa...). Start o 9 gwarantuje, że niektórzy przeżyją.
Dzisiejszy bieg z tych najbardziej pożądanych. Żadnych dolegliwości, pełen luz. Nie cisnąłem, bo na cholerę? Nie mam w planie wyprzedzić impulsu świetlnego. Na wysokości Góry Lotnika zerknąłem w dół, w miejsce, gdzie stoi samochodowy złom. Złom podlega ogólnemu prawu dotyczącemu złomu samochodowego: z dnia na dzień jest coraz mniej samochodowy, a coraz bardziej złomowy. Wokół leżą dowody na tę tezę: wykręcone z byłego samochodu elementy. Trzeba będzie zadzwonić do Nadleśnictwa Kliniska, powiadomić ze świadomością, że się nie ucieszą.

Robert objaśnił mi, że wczoraj to był tylko żart, nie ma przygotowań do żadnego maratonu. Nie zaprzeczył przygotowaniom do dyszki w Stargardzie. Nie zaprzeczył, że jest osobą przygotowującą grono uroczych pań, generalnie młodszych od Roberta. Czasem sporo. Jak to mawiał Maksio w Seksmisji - "Nie podejrzewałem kolegi...". Brawo Robert!

Naszło mnie znów na słuchanie Jefferson Airplane. Najbardziej mi pasuje kawałek pt. Triad. Ale to nie jest ich najpopularniejsza płyta i nie jest to kawałek najbardziej znany. Na pewno wszystkim przynajmniej otarło się o ucho to: Somebody to love. Lubię, nawet bardzo. W komórce służy za dzwonek. Mało kto go ma ;)

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Powrót w las

10 km

Relaksowa dyszka, na rozruszanie nóg, które w kajaku za wiele roboty nie miały. W drodze na Górę Lotnika napotkałem Roberta K. z wianuszkiem pięknych pań. Zdziwiłem się, co też Rozbiegany Goleniów robi na treningowej trasie w poniedziałek (planowo grasują w lesie w niedziele i środy), Robert rzucił coś o maratonie. Rozumiem, że przygotowuje swoją drużynę do jakiegoś większego startu. Odnalazł chyba w sobie trenera, bo coś ostatnio ma tendencję do dowodzenia i wytyczania kierunków... Jutro się dowiem, o co z tym maratonem chodzi, zaciekawiłem się.
Już przy samej Górze Lotnika ciekawa scenka obserwowana z góry: na dole, na skraju łączki pod GL, jakiś jegomość - kierowca szarej fiesty na goleniowskich numerach - rozbierał jakieś czerwone auto, najpewniej kradzione. Najpewniej, bo z jakiego powodu ktoś wlókłby kawał złomu w ostępy, gdzie dojechać można z najwyższym trudem? Nie podszedłem dowiedzieć się bliższych szczegółów operacji, bo zbytnia ciekawość w środku lasu bywa niezdrowa. Gościu z fiesty dziarsko pobrzękiwał jakimiś kluczami, a taki klucz bywa ciężki i twardy. Na cholerę mi kontakt z czymś takim. Ruszyłem w swoją stronę. 

W niedzielę Grodzisk i Półmaraton Słowaka. Ciekawe, że w tym roku nikt poza mną się tam nie wybiera. A podobno tak się tam wszystkim podoba... 

Michu - licencjusz melduje o kolejnych zaliczonych egzaminach. Coś się z niego ostatnio zrobił wzorowy uczeń. Liczy na dyplom z paskiem? Dotąd nigdy mu na paskach nie zależało ;) Ku pamięci kilka zdjęć z absolutorium.









niedziela, 7 czerwca 2015

Piława

Kajak - do syta :)
Kemping, plaża i pomost do wyłącznego
użytku. Liszkowo wita :)

Wreszcie. Napływałem się do oporu, do granic możliwości - do bólu więzadła w lewym nadgarstku. Wystarczy na parę dni, choć tak naprawdę to dopiero rozbudziło apetyt.
Wyprawa trochę wariacka. Zabrałem wszystko oprócz... śpiwora. Dwa śpiwory zalegały w espace od zeszłojesiennego Congy, ale przed wyjazdem do Poznania przerzuciłem je do fiata, po czym zapomniałem przeładować z powrotem. W efekcie w sobotę po południu z przykrym zdziwieniem stwierdziłem, że nie mam w czym spać...
Zaryzykowałem pozostanie w Liszkowie, bo noc zapowiadała się ciepła. Wieczorem rozłożyłem siedzenia w autku w wygodne łóżko, włożyłem na siebie polarową bluzę, takież
I widok od strony lądu
spodnie - i zasnąłem. O czwartej nad ranem obudziło mnie przenikliwe zimno. Na dalsze spanie w tych warunkach nie było nadziei. Włączyłem radio, posłuchałem Anny Gacek, zrobiłem parę ćwiczeń rozciągających i rozgrzewających mięśnie, rozejrzałem się też w dobytku - czym by tu się ocieplić. Jak to bywa - bałagan się czasem przydaje; ważne, by mieć do niego twórcze podejście ;). Znalazłem płócienny worek na zakupy - w sam raz na coś w rodzaju miniśpiworu na stopy. Odgrzebałem też walającą się od pamiętnego biegu 27/27 reklamówkę z foliowymi pelerynami przeciwdeszczowymi. Wyjąłem dwie, otuliłem się nimi, zrobiłem coś w rodzaju termosu. Pomogło. Gasnąc, wyłączyłem jeszcze Anię Gacek. Obudziłem się przed dziewiątą, zdecydowanie rozgrzany przez dość wysoko świecące już słońce.


Baza była wymarzona: kemping w Liszkowie, nad jeziorem Pile, przy wypływie z niego Piławy. Polecam wszystkim lubiącym klimatyczne miejsca, których nie ma na opisywanych w
Klimaty jak z "Wróćmy na jeziora"
Czerwonych Gitar ;)
internecie trasach. Liszkowa nie ma :). Bosko: pusto, nie było nikogo prócz dwóch małżeństw wędkarskich. Sympatyczni państwo rzucili okiem na samochód kiedy pływałem, a na kajak, kiedy pojechałem do Bornego Sulinowa po zakupy. W sobotę zrobiłem sobie wyprawę Piławą na Zalewy Nadarzyckie, a wieczorem długi tour po jeziorze Pile, w wietrzną, przedburzową pogodę. Fale tworzyły się konkretne, zdecydowanie dodawały pieprzu pływaniu po rozległym dość jeziorze, zwłaszcza że byłem jedyny, który w ten czas próbował tam swoich sił. Gdyby coś się stało, mógł być problem z uzyskaniem pomocy. Szczęśliwie, takiej potrzeby nie było. 

Niedziela poświęcona w całości jezioru Pile. Do południa ostro wiało, wyprawa wodą do Bornego do lekkich nie należała, ale dała sporo emocji. Powrót był łatwiejszy, bo pod wiatr i pod fale, choć sił trzeba było w ów powrót włożyć zdecydowanie więcej, niż w dotarcie do Bornego. Łatwiej jest fale atakować, niż przyjmować uderzenia od rufy, bo często można dostać falą z nieoczekiwanego kierunku, a finałem może być zanurzenie się w wodę, w tych warunkach (temperatura) mało przyjemne. 

Kiedy zbierałem się już do powrotu, na pomoście pojawiło się dwóch wędkarzy z młodą babką. W pewnym momencie zaczęła mówić swoim towarzyszom o niedzielnym biegu w Grodzisku. Spytałem, czy wybiera się na Słowaka? Tak, ma tam pobiec swój pierwszy półmaraton. Pogadaliśmy z pół godziny - bratnią duszę można znaleźć wszędzie :)

W lipcu ma do Goleniowa trafić na dwu-trzytygodniowe przechowanie najmłodsze pokolenie z Krakowa. Trzeba je będzie zabrać nad wodę, Nadarzyce albo Liszkowo będą w sam raz.


Widok z jazu w Starowicach. Wyjątkowo mało drzew
w tym roku leży w wodzie
I sam jaz. Nie do przepłynięcia. Do obejścia.

Kolejna karawana dopływa do jazu

Chwila przerwy na rozprostowanie kości

Woda czysta, trawa zielona...

Poniemiecki jaz, element umocnień
Wału Pomorskiego

Jezioro Pile

Ujście Piławy do jeziora Pile, ciekawa konstrukcja:
tunel pod szosą i linią kolejową do Szczecinka


Jedna z osobliwości Bornego Sulinowa: grób jakiegoś Rusa
na posowieckim cmentarzu. Jak Boga kocham:
z ziemi wystaje ogromna łapa z pepeszą ;))