piątek, 31 sierpnia 2012

Piłkarze zazdrościli

10 km

Ciężkie chmury wisiały, zrezygnowałem z lasu na rzecz uroczej, żużlowej bieżni. Ciut za wilgotna, ale to lepsze, niż szary kurz wiszący w powietrzu.
Gdzieś na piętnastym kółku słyszę za sobą kroki, ktoś powoli do mnie dobiega. W końcu się zrównał. Patrzę - Karolinka, podopieczna Piotra. "-Ale pan szybko biegnie, nie mogłam pana dogonić!..." Biegniemy dalej razem, kółko za kółkiem, trochę gadamy. Z tzw. euroboiska wracają piłkarze i jakoś tak dziwnie patrzą w naszą stronę. W pierwszej chwili nie pojąłem w czym rzecz, ale szybko zrozumiałem: Karolina. Zdaje się, że każdy z nich wolałby w tamtej chwili nie być piłkarzem, ale biegaczem i towarzyszyć  szesnastoletniemu blond dziewczęciu...
A propos piłkarzyków... Dziś przez dobrą godzinę, a może i więcej, spora ich grupa pastwiła się nad trawką na płycie boiska. Przy wtórze całego piłkarskiego słownika (w którym są wyłącznie zwroty na ch, k i p) ćwiczyli wszystko, co jest potrzebne orłom siedemnastej ligi podwórkowej. Panjanek, o dziwo, nie przyszedł i nie zakrzyknął: "a wypierdalać mi stąd!" Widocznie mieli zgodę od Najwyższego. Od samego Wiecie Kogo :)))

czwartek, 30 sierpnia 2012

W deszczu

12 km

Zwykła trasa, ale z przerwą na zbieranie grzybów. Ładne koźlaki, trochę kurek, zebrałem więc. Kiedy byłem w najbardziej oddalonym od domu punkcie trasy, błysnęło, lunęło. W strugach deszczu biegłem przez park przemysłowy, nawet nie kombinując, by się cokolwiek ochronić od deszczu. Nie było jak. Gdy dobiegłem do szosy lubczyńskiej, zrobiło się ciemno. Brakowało tylko jakiegoś debila w czarnym golfie, który by mnie rozjechał dla rozrywki. Na szczęście, tego jednego zabrakło.
Ciemno już przed ósmą wieczór. Uwaga, lada dzień zostanie ogłoszony dekret Ojca Dyrektora, że uprzejmie zaprasza dwa razy w tygodniu tych, co to chcą pobiegać na Jego chwałę w Mili, a wcześniej trochę potrenować, by przed Ojcem zaprezentować się jak należy. Kurka, byłem dziś u szanownego burmistrza, zapomniałem zawnioskować o włączanie światła codziennie (w zamian można wykręcić parę żarówek na placu przy stadionie). Wpadnę jeszcze raz do Roberta, on jednym telefonem załatwi co należy. Żadne tam wtorki i czwartki, bo Ojciec tak se wymyślił. Codziennie, bo taka jest potrzeba. Amen.

środa, 29 sierpnia 2012

E, nic z tego...

13 km

Powtórka z wczoraj. Starałem się nie patrzeć na boki, żeby grzyby w oczy nie lazły. Dwa piękne kozaki i tak wlazły, ale nie miałem w co ich zabrać. Poczekają do jutra.
Rano natknąłem się na Ryśka Macula, wracał z treningu. Powiedział mi, jak z dobry rok temu obserwował mnie podczas biegu przez park przemysłowy. "-Pomyślałem: e, nic z tego nie będzie...". W niedzielę w Szczecinie Rysiek był sześć i pół minuty za mną.

Wieczorem na stadionie istny wyrój. Około godziny 20 na bieżni było ze dwudziestu biegaczy, nie licząc pań z kijkami chodzących wokół boiska. Wcześniej bieżnię blokowali jacyś piłkarze, znów walczący o honor i o wszystko.
Ostatnio na portalu "Goleniowskiej" ciekawa wypowiedź obecnego prezesa klubu piłkarskiego Ina. Wynika z niej, że chłopaki grają do d..., bo nie mają płacone za występy na boisku. Wzruszyłem się.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Z jedną ręką szybciej

13 km

Kondycja w stanie wzorowym. Wszystkie wczorajsze problemy przeszły bez śladu. Popołudnie było senne, bo spadało ciśnienie. Trochę się zmusiłem, trochę wspomogłem kawą, a kiedy znalazłem się już w lesie, było już dobrze. Lekko kropiło, było chłodnawo - w sam raz dla mnie.
W środku lasu, na skrzyżowaniu dwóch dość uczęszczanych dróg, rośnie kępa trawy. Zatrzymałem tam się na moment, żeby poprawić sznurowadła. Patrzę, a w tej kępie rosną dwa piękne borowiki. Grzech zostawić, więc wziąłem. Chwilę potem przejeżdżał rowerem jakiś chłopak, zatrzymałem go, dał mi worek foliowy (120 l pojemności, trochę za dużo, więc oderwałem tylko jeden róg). Do borowików dołożyłem parę kurek i z zawiniątkiem w ręce pobiegłem dalej.
I właśnie dzięki temu zawiniątku odkryłem coś ciekawego. Starałem się nie potrząsać grzybami, żeby ich nie poobijać. Siłą rzeczy, druga ręka pracowała intensywniej. Nagle zauważyłem, że mimo to nie biegnę wolniej, lecz wprost przeciwnie: znacznie szybciej. Po prostu ręka, która pracowała, robiła to o wiele bardziej dynamicznie, niż zazwyczaj. Wreszcie pracowała normalnie. Wiem teraz, jak praca rąk powinna wyglądać i kiedy jest efektywna. Jutro nad tym popracuję. Już dawno stwierdziłem, że odpowiednia praca rąk czyni bieg lżejszym i efektywniejszym, ale na co dzień o tej pracy rąk po prostu zapominam.

Dziś w Kurierze cała strona o maratonach. Darek teksty pochwalił, zdjęcie (on z Anetką opartą o mężowskie ramię, tuż po biegu na 155 km) również. Piotrek się skrzywił, że nie dałem na ilustrację swojego zdjęcia. Co naturalnie nie znaczy, że ma coś przeciw Anecie i Darkowi. Po protu uważa, że zasłużyłem. Niestety, jak znam swoją szefową, uważa inaczej. Co oczywiście nie znaczy, że ma coś przeciw mnie. :)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Dzień za biurkiem

6 km

Poniedziałek, od metra roboty od samego rana. Najpierw trzeba było napisać cztery teksty nt. maratonów do "Kuriera", potem skrobnąć coś na portal z życia codziennego, a wreszcie zająć się podatkami. Zeszło do wieczora. Nie wyspałem się, cały dzień byłem zmęczony i średnio zdatny do roboty. Typowy poniedziałek :)

Wieczorem, po wysłaniu dokumentów do 'skarbówki' poszedłem na stadion. Nogi drewniane po wczorajszym biegu, pobolewał prawy achilles. Po paru kółkach przestał, ale postanowiłem go nie nadwerężać i skończyć bieg na 15 kółkach. Do zwykłego biegania wrócę jutro.
 

niedziela, 26 sierpnia 2012

1:48:25


21 km

Półmaraton Gryfa zrobiony. Jestem zadowolony, mam nowy rekord życiowy na 21,1 km. Choć było nieco za gorąco, biegło mi się świetnie. Na drugim okrążeniu już nikt mnie nie wyprzedził, ja metodycznie mijałem dziesiątki osób. Lepszy wynik na pewno mieli Robert i Arek Poczobut. Reszta znajomych była za mną.
Są wyniki. Jest nieźle. Z Goleniowa i gminy wystartowało łącznie 28 osób. Mam w tej grupie piąty rezultat, 22 osoby były za mną. Byłem 291 na 831 startujących, to najlepszy rezultat w historii mojego biegania. 36 miejsce w kategorii wiekowej (na 98 sklasyfikowanych osób). 
Dwa okrążenia. Na starcie ustawiliśmy się pod koniec grupy, żeby nie przepychać się w tłumie. Pierwsze kółko przebiegłem bez zmuszania się do jakiegokolwiek wysiłku, biegłem 50-100 m za Darkiem rozpoznając trasę. Uznałem, że nie powinno być żadnych problemów z dokończeniem biegu. Kiedy kończąc pierwsze koło przebiegliśmy przez stadion, dołączyłem do Darka i ze trzy kilometry przebiegliśmy razem. Potem nieco przyspieszyłem i zacząłem wyprzedzać jednego po drugim. Po nawrocie na wysokości Urzędu Miasta byłem już pewien, że bez problemu dam radę, dotrwam do mety w dobrej kondycji. Ciągnąłem równo, nikt mnie do samego końca nie wyprzedził, ja minąłem bardzo wielu. Najlepiej mi szło na podbiegach pod górkę, tam się okazywało, jaką rezerwą sił dysponuję. Tydzień treningu w górach naprawdę dobrze mi zrobił. Po nawrocie na wysokości jednostki wojskowej już nawet nie piłem, jeszcze przyspieszyłem. Na mecie byłem w świetnej kondycji, okazało się, że ze znajomych przede mną był jedynie Arek Poczobut. O Robercie nie wspominam, bo to inna bajka, a poza tym on reprezentuje Gryfino.
Po południu drużyna ProGDar Marathon Team spotkała się na w Kliniskach na podsumowaniu biegu. Dominowało zadowolenie i optymizm, jeśli chodzi o przyszłość. Mamy pewne plany, powiedziałbym: ambitne i atrakcyjne nie tylko dla członków PMT. Na razie, zanim nie zapadną pierwsze decyzje, tematu nie rozwijamy. Cierpliwości!

sobota, 25 sierpnia 2012

Odpust

Odpoczynek

Wieczorem podjechaliśmy z Darkiem na Litewską po numery startowe. Start jutro w południe. Pogoda ma być dobra, temperatura w granicach 20 stopni, bez deszczu. W sam raz. 
Wygląda na to, że nic mi nie będzie dolegać. Wstępnie przymierzam się do średniego tempa w granicach 5:00-5:05 na kilometr. Ciekawe, czy się uda.
Wyjazd przed dziesiątą, na miejscu trzeba zrobić kawałek rozgrzewki.

piątek, 24 sierpnia 2012

Piłkarzyki zamiast bieżni

10 km

Mieliśmy z Olą jechać jutro do Nowego Tomyśla, ja na dychę, Ola na 10 km marszu w terenie. Zrezygnowaliśmy, ja mam pracę dla "Kuriera", a i pomyślałem sobie, że to chyba jednak nie najlepszy pomysł ścigać się na dzień przed półmaratonem. Ola melduje jakieś dolegliwości z nogą, być może zbyt intensywnie maszerowała. Odpuszczamy więc. Piotrek, który dziś zadzwonił po dłuższej nieobecności, pochwalił decyzję jako rozsądną.  
Chciałem dziś pójść na stadion, pokręcić się po bieżni. Niestety, zamiast biegania były piłkarzyki. Mecz o awans z piętnastej do czternastej ligi. Ina przegrała 4:2, awansiku nie będzie.
Skorzystałem więc z planu B, czyli wyprawy do parku przemysłowego. Miałem przebiec 8 km, ale kiedy już zrobiłem połowę drogi, pomyślałem, że dorzucę jeszcze ten jeden kilometr, więc z 8 zrobiło się 10. Fajnie się biegło, bo chłodek i parę kropel deszczu. Podobno taka pogoda ma być w niedzielę przed południem. Moje warunki.
Jutro wieczorem jadę z Darkiem na Litewską, po pakiety startowe. Niestety, drużyna ProgDar Marathon Team na "Gryfa" nie będzie jeszcze mieć swoich koszulek, będą za parę dni. Więc uroczysta premiera na maratonie w Poznaniu.

Policja zawiadomiła mnie, że wniosła oskarżenie przeciw Piotrowi M. (teraz tylko tak wolno o nim pisać), właścicielowi czarnego VW golfa. Odpowie przed sądem za stworzenie zagrożenia w ruchu drogowym, które parę tygodni mogło się dla mnie skończyć tragicznie. Skorzystałem z możliwości i zgłosiłem się jako oskarżyciel posiłkowy. Nie mam zamiaru smarkaczowi odpuścić, bez przesady z wyrozumiałością.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Jesień idzie

13 km

Pierwszy wieczór, kiedy można było poczuć nadchodzącą jesień. Zrobiło się chłodno, powietrze miało charakterystyczny zapach. Ani śladu duchoty, która jeszcze parę dni temu była standardem. Zaczyna się czas, który bardzo lubię: kończące się lato, dojrzewanie owoców, kolorowe liście. No i coraz lepsze warunki do biegania, temperatury w granicach mojego optimum termicznego.
Ostatni dłuższy bieg przed niedzielnym półmaratonem. Jutro połowa tego, co dziś, w sobotę jedynie przebieżka dla rozciągnięcia się. Pod wieczór trzeba skoczyć do Szczecina, odebrać numery startowe, a w drodze powrotnej Ankę z dworca w Dąbiu. 

środa, 22 sierpnia 2012

Pomogę radnemu

10 km

Znów stadion. Wolałbym teren, ale wysiedziałem się dziś na komisjach, sesjach i innych zgromadzeniach, za które powinni płacić dodatek "za szkodliwe" (dla stanu umysłu), czasu zabrakło. Tym razem nikt mi tyłka nie zawracał, po 15 okrążeniu pogadałem parę minut z radnym Łukaszem M., który robi na mnie coraz lepsze wrażenie, a do tego przebiegł w życiu 10 km! I (to już piszę na serio) ma zamiar zrobić to powtórnie, schudnąć radykalnie (waży sporo ponad stówę) i przymierzyć się do półmaratonu. Zadeklarowałem wsparcie i pomoc. Niech walczy!

Dzisiejsza dycha jakoś bez radości i przekonania. Nogi dość drewniane, nie niosły jak przedwczoraj. Ciekawe: kiedy dzień wcześniej coś spożyję, bieg jest przyjemny i wydajny. Na sucho - bezbarwny i jakby mało efektywny. Nie wiem, co o tym myśleć...

Okazuje się, że bardzo wielu przeczytało notkę o niedzielnym "Gryfie" i trzydziestu goleniowianach, którzy w nim wystartują. Ta liczba zrobiła wrażenie. Słusznie, bo jak na dwudziestotysięczną wieś - w Goleniowie maratończyków jest sporo. Szkoda, że zapomniałem dziś o tym przypomnieć burmistrzowi, z którym uciąłem sobie dłuższą pogawędkę. Ale przypomnę.

"Kurier Szczeciński" chce, żebym przygotował cztery spore artykuły na temat maratonów w kontekście zachodniopomorskim. Ma wyjść z tego cała strona w przyszłotygodniowej gazecie. Mam dylemat: czyje zdjęcie dać na ilustrację? Robert? Darek? Może swoje? 

:-))))

wtorek, 21 sierpnia 2012

Za 5 dni Gryf

10 km

Coraz szybciej zapada zmierzch, już około godziny 20 jest ciemnawo. Wyszedłem pobiegać po 19, więc wolałem nie narażać się na powrót szosą w ciemnościach. Poszedłem na bieżnię. A tam tłum ludzi. W efekcie nie było normalnego treningu, tylko co 5 kółek przystanek na pogawędkę z coraz to nowym człowiekiem. Wprawdzie z przerwami, ale w końcu udało się przepisową dychę zrobić.
Sebastian pytał dziś, jaki mam plan na niedzielny półmaraton w Szczecinie. Między 5:00 a 5:05 - mówię. Najpierw odparł, że to za mało, ale na koniec nie wykluczył, że pobiegnie ze mną. Wolałby szybciej, jakieś 4:40-4:50, ale właśnie kończy kurować się z kontuzji po zbyt szybkim biegu. Rozsądek podpowiada, żeby zwolnić...

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Są wyniki

13 km

Nieźle, zupełnie nieźle.
47:52 - to mój wczorajszy rezultat z Łobza. 4:42 na kilometr. Jeśli przypomnieć do tego wczorajsze warunki - można być zadowolonym.
Robert miał 37:17, Mirek 49:23, Piotr 56:33, Beata 1:01:44.

W południe ekstremalna burza, która obniżyła temperaturę. Około szóstej w las. Zdziwiła mnie lekkość, z jaką biegłem, choć przecież dzień wcześniej wysiłek był dość znaczny. Żwawo przetruchtałem przez Górę Lotnika do "trójki" (mnóstwo grzybów!),  potem skok przez drogę i tory, ostatnie 5 km po asfalcie. Bez podkręcania tempa, tylko dla przyjemności i relaksu. 
W dzień bieżnia był kompletnie zalana wodą, istny tor regatowy. Ciekawe, że pod wieczór była już sucha i nadawała się do użytku.

niedziela, 19 sierpnia 2012

34 stopnie w cieniu

10,2 km

Przed startem
Łobez zaliczony. Nie wynik jest ważny, ale warunki, w jakich bieg się odbył. Upał koszmarny, nieznacznie tylko złagodzony wiatrem. Kolega z Łobza na mecie powiedział mi, że w cieniu są 34 stopnie, na słońcu nawet 40. W tych warunkach sukcesem jest w ogóle przebiegnięcie "dychy". Wyniku nie znam, bo zapomniałem na mecie zatrzymać zegarek. Ale chyba jest niezły, bo kiedy po dłuższej chwili odpoczynku się zorientowałem, na liczniku nie było jeszcze 50 minut. Poczekam więc na wyniki oficjalne.
Finał
Trasa była dość przyjemna, bo zróżnicowana, choć wybitnie polodowcowa. Najpierw krótki odcinek asfaltu, potem bieg przez las (korzenie i wertepy), potem na 3,5 km wybieg na szosę, kilometr asfaltem, znów teren, a od 6 km ponownie asfalt, niestety - dość ostro (7-8%) pod górę. Ostatnie dwa kilometry to już delikatnie w dół do stadionu, na którym była meta. Na długim podbiegu po górskim treningu poradziłem sobie bez problemu, a to dla wielu był odcinek-masakra. 
W żółtych bluzach Beata i Piotr
Zgrzałem się jak jasna cholera. Z wody skorzystałem tylko raz, na 6 kilometrze, przed podbiegiem. Na mecie piłem i piłem, w zasadzie do teraz (prawie ósma) uzupełniam straty. Nie było jednak totalnego odwodnienia i sensacji z tym związanych.
Czekanie na rozdanie(nagród)
Pobiegło ponad sto osób, w tym piątka z Goleniowa: ja, Mirek, Robert i dwoje dziś poznanych ludzi: Beata Szklar i Piotr Sierocki. Pierwszy, jak zwykle Robert. Niepocieszony był, bo zajął czwarte miejsce. Pocieszył się, kiedy stanął na najwyższym podium w swojej kategorii. W nagrodę dostał zegarek. Będzie teraz biegał z dwoma.

Co mi się podobało? W zasadzie - wszystko. Impreza bez zadęcia, sztywniaków i oficjeli. Sprawna obsługa przedstartowa. Dobrze oznakowana trasa, trzy punkty z wodą po drodze (to dziś było bardzo ważne!), na mecie wszystko, co potrzebne: prysznice z ciepłą wodą, grochówka dla wszystkich chętnych, napoje do oporu (woda, soki), piwo za zwrotem numeru startowego. Sporo nagród do rozlosowania, praktycznie co czwarty biegacz coś tam dostał. No i przesympatyczna atmosfera. W sumie - tylko chwalić. A wszystko za dychę wpisowego.


Medale średniej urody, ale bieg był za dychę, nie można grymasić.
Moment przed startem



Mirek przed metą odżył

I po sprawie


W czerwonej sukience pani sekretarz gminy. Łobez ma niezłe kadry

Mirek z nagrodą. Podobno stringi, dwie pary, różowe i białe

sobota, 18 sierpnia 2012

Po pierwsze - propaganda

4 godziny wiosłowania

Zamiast krótkiego biegu - dłuższe wiosłowanie. Odmiana. Zrobiliśmy sobie z koleżanką małżonką spływ Iną do ujścia, a potem do Lubczyny. Trasa lekka i bezproblemowa. Wycięto krzaki, które do niedawna czyniły wycieczkę mało przyjemną. Nie trzeba się było przeciskać pod gałęziami, na których było mnóstwo robactwa i śmieci niesionych przez rzekę. Śmieci też mniej, niż parę lat temu, kiedy to były istne tamy z syfu wrzucanego do rzeki przez goleniowian. Nadal jest brudno, nie ma co się czarować. Ale już nie tak tragicznie, jak to bywało.
Po drodze, już na jeziorze, podpłynęliśmy do betonowca, na którym dziś wieczorem miał się odbywać koncert orkiestry wojskowej. Panowie z OSiR-u montowali różne sprzęty, zaczęli od zainstalowania propagandy (patrz zdjęcie). Wiadomo: propaganda to podstawa. Kiedyś, za komuny, jak wojsko jechało na poligon, to zanim ustawiono namioty i kuchnię polową, wkopywano różne tablice z krzepiącymi ducha tekstami. W OSiR ta tradycja jest kultywowana.
Popatrzyliśmy, pośmialiśmy się, popłynęliśmy dalej. Nie przewidzieliśmy, że najlepsze dopiero przed nami. No więc, kiedy byliśmy gdzieś tak w połowie jeziora, widzimy, że od strony Lubczyny na najwyższych obrotach płynie w stronę betonowca (więc i naszą) jakaś motorówka. Na obie strony lecą potężne rozbryzgi wody, widać, że dzieje się coś ważnego. Motorówka drze prosto na nas. Kiedy już była całkiem blisko, lekkim łukiem zaczęła nas omijać, w odległości nie większej niż 50 m. Kajakiem zakołysało mocno, zakląć się chciało. I właśnie kiedy nas mijała, dostrzegłem kto stoi wyprostowany, dumny za kołem sterowym, spoglądając z pewną wyższością w stronę jakiegoś tam kajaka i dwójki wiosłujących w nim biedaków. To, proszę publiczności, był sam Ojciec Dyrektor! Przemknął obok nas jak bóg, jak nieziemskie zjawisko. Stał na pokładzie jak sam Nelson, może nawet Nelson Rockefeller. Jak Kordian na szczycie Mont Blanc! Mknął w swojej łodzi rzucić własnym, ojcowsko-dyrektorskim okiem, czy baner sławiący OSiR i jego dyrektora jest wystarczająco widoczny na betonowym wraku na środku jeziora. Może nawet własną dłonią wygładził na nim jakąś fałdkę, napiął mocniej linkę? 

Skoro już o Ojcu Dyrektorze... Rozmawiałem z nim wczoraj, sugerując pewne zmiany w organizacji Mili. OD nie widzi powodu wprowadzania zmian. Medale będą takie same dla dzieciaczków i "milowców", nie będzie porządnych koszulek, będzie mistrz olimpijski (ale nie Bolt) za 12 tysięcy złotych, z którym będzie można zrobić sobie zdjęcie. A w ogóle OD uważa, że nie ma potrzeby czegokolwiek zmieniać, bo Mila jest prawie doskonałością. 

czwartek, 16 sierpnia 2012

Wyluz

8 km

Lekko wyhamowuję. Dziś 8, jutro 5, pojutrze 3-4, dla nabrania pary przed niedzielą. W teren się nie pchałem, bo pogoda wątpliwa, w powietrzu wisiał deszcz (w końcu spadł).
Na bieżni spotkanie z Wieśkiem, którego jakoś od paru tygodni nie widziałem. Normalka: achilles. Kontuzja na dwa miesiące wyłączyła go z aktywności. Narzekał, że w tym czasie utracił parę kilo i teraz musi "robić masę". Czasami zazdroszczę ludziom problemów, też bym chciał nic nie robić i stracić na wadze.
Darek pochwalił się, że był na olimpiadzie w Londynie. Z konieczności (brak biletów) oglądał tylko imprezy dostępne publicznie, ale za to na własne oczy. W tym niedzielny maraton mężczyzn. Pozadrościć!

środa, 15 sierpnia 2012

Szklany sufit

10 km

Ciekawe zjawisko. Mięśnie jak z drewna, nie byłem w stanie zmusić się do szybkości poniżej 5:00 na km. A jednocześnie żadnego problemu z utrzymaniem tempa, z wydolnością i zapasem sił. Bieg prawie bez zmęczenia, ale z poczuciem, że biegłem na "zaciągniętym hamulcu".

wtorek, 14 sierpnia 2012

Znów na płaskim

13 km

No i późnym popołudniem wylądowaliśmy z powrotem w Goleniówku. Po kawie i rozprostowaniu kości przebranie w ciuchy biegowe i start w las. Tradycyjnie, przez Górę Lotnika, parking i park przemysłowy. Po wielokilometrowych podbiegach to był czysty relaks, praktycznie bez wysiłku. Fakt, nie rwałem do przodu, tempo było "przelotowe" - 5:20 na kilometr. Nawet się specjalnie nie zmęczyłem i nie spociłem. 
W drodze powrotnej zajrzałem na stadion. A tam ruch, jak co dzień: na bieżni było 10 osób. Za każdą unosił się siwy obłok żużlowego kurzu. Od razu na myśl przyszło mi widziane parę dni temu boisko w parku zdrojowym w Dusznikach Zdroju, otoczone nowiutką, asfaltową bieżnią o standardowej szerokości. Dzieciaki mają gdzie pojeździć na rowerkach, rolkarze śmigają, a i biegacze wolą asfalt na bieżni od asfaltu na drogach; przynajmniej nie grozi potrącenie przez samochód. 
Za półtora tygodnia "Półmaraton Gryfa". Policzyłem nazwiska: z Goleniowa zapisanych jest 21 osób, z Klinisk 9, z Nowogardu 5. Przeważnie te same, co zawsze, ale pojawiają się i nowe, nieznane jeszcze. Lista startowa zamknięta, jest już komplet 840 zawodników, dla których jest miejsce na trasie. 
Ale wcześniej, w najbliższą niedzielę, dycha w Łobzie. Z Goleniowa jedzie jeszcze Mirek z synem. Nic nie wiem o tym biegu, ale dowiem się na miejscu. Parę razy impreza się już odbyła, jest raczej kameralna, na razie nieco ponad setka zgłoszonych. Niedrogo (10 zł) i blisko, nie ma co się zastanawiać.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Miasto barów mlecznych

7 km

Wczoraj leżenie bykiem do południa, czekanie na transmisję maratonu z Londynu. TVP jak zwykle zadziwiła: zamiast maratonu był jakiś mecz siatkówki, a nawet pływanie w ramach pięcioboju kobiet. Maraton zaistniał jedynie w formie migawek. Transmisja skończyła się na kilka minut przed finałem biegu, bo o 14 program dla armii debili - "Familiada". Na szczęście, cały bieg był na żywo transmitowany w internecie, bez reklam i słowotwórczej działalności tzw. komentatorów sportowych. Henryk Szost dziewiąty, pogratulować! 
Dziś z rana pojechaliśmy do Nowej Rudy, żeby zwiedzić nieczynną kopalnię węgla kamiennego. Nauczeni doświadczeniem w Złotym Stoku, załapaliśmy się "na rzepa". Tym razem warto było poświęcić godzinę, polecam tę wycieczkę. Nie chciałbym być górnikiem węgla kamiennego i pracować w takich warunkach nawet za wielkie pieniądze. Coś strasznego... 
Tu dobrze zjemy za grosze
Kolejka wyjaśnia wszystko
Zwiedziliśmy też miasteczko. Rynek ładny, właśnie odnawiany. Niespodzianka: dwa bary mleczne. Jeden jak z "Misia", drugi - zupełnie przyzwoity. Zawsze miałem sporo sympatii do barów mlecznych, Ola też, więc weszliśmy. Już po chwili wiedzieliśmy, że warto zostać. Pyszne naleśniki z serem lub dżemem za (odpowiednio za 3 szt.) 3,20 i 3,00 zł. Zupy już za 60 gr, szczytem luksusu był ogromny placek po węgiersku za... 9 zł, wyglądał naprawdę wielce apetycznie. Jajecznica z dwóch jaj - 2 zł. Stek z cebulką i ziemniakami - 6 zł. Mnóstwo ludzi, co chwila ktoś wchodził, stawał w kolejce, ruch jak w ulu (tylko życzyć takiego wszystkim gastronomikom). Zaciekawiło mnie to, w luźniejszej chwili pogadałem z panią w okienku. Firma jest prywatna, działa jak najbardziej komercyjnie, jest dochodowa, a jedynym wsparciem jest dotacja od państwa do dań mlecznych i mącznych. Ale już wspomniane steki i placki po węgiersku są kalkulowane bez żadnych dotacji, oczywiście z marżą. "-Mamy mnóstwo klientów, jedzenie jest świeże, robione na bieżąco, tanie. I to cała tajemnica" - z uśmiechem pani wyjaśniła mi istotę sukcesu rynkowego firmy.
Przed schroniskiem na "Szczelińcu"
W "Piekle'
Pod wieczór, po wejściu na Szczeliniec, wróciliśmy do Nowej Rudy na późny obiad. Bar mleczny "Popularny" był już zamknięty, więc poszliśmy obok, do restauracji w najniższym punkcie rynku. Zjadłem fenomenalną pizzę: świetnie ciasto, sos szpinakowy, na tym ser i krewetki. Zamawiałem "z pewną taką nieśmiałością", bo doświadczenia miewałem różne, przeważnie kiepskie. I zaskoczenie: pizza przeszła moje oczekiwania. Pyszna, krewetki były dorodne, nie te najtańsze z "Makro", sos szpinakowy dosmakowany, pizza nie miała brzegów (które potrafią stanowić większość dania), a dodatkiem była miseczka sosu czosnkowego, który był doskonale zrównoważony: czosnek, choć świeży, nie pchał się na pierwsze miejsce, wyczuwalny był po chwili. Przebijał przez niego smak mi znany, ale którego nie mogłem rozpoznać. Przy regulowaniu rachunku zapytałem, co to za przyprawa. Suszona bazylia i nieco cukru - brzmiało wyjaśnienie. A teraz uwaga: za ogromną, świetną pizzę i równie ogromną sałatkę małżonki zapłaciliśmy... 30 zł.
Krótko mówiąc, Nowa Ruda to jasny punkt na gastronomicznej mapie Kotliny Kłodzkiej. Tanio i pysznie.
Po powrocie chwila zastanowienia i walki z sumieniem. Nie chciało się ruszać w plener, pretekst - wypchany żołądek. Sumienie zwyciężyło, 7 km do Nowej Wsi zrobione. I nawet nie było tragedii, widocznie jednak tak bardzo się nie opchałem...

sobota, 11 sierpnia 2012

Półmaraton z ogonkiem

24 km

Przez chwilę zastanawiałem się nad półmaratonem w Henrykowie, ale miał trzy wady: stówka wpisowego, deszczowa pogoda przed południem, a do tego mistrzostwa Polski kleryków jako jedna z konkurencji. Odpuściłem, wybraliśmy się na wycieczkę do kopalni złota w Złotym Stoku. Kto nie był, a zamierza być - można sobie darować. Nic nadzwyczajnego, a na pewno nie jest to warte 17 zł za bilet. Kto mimo wszystko się uprze i przyjedzie do kopalni, niech spróbuje przyłączyć się do jednej z grup "na waleta". Nikt nie sprawdza biletów, a jeśli uznamy, że była to atrakcja - nic nie stoi na przeszkodzie, by bilet kupić po wizycie pod ziemią.
Sam Złoty Stok robi tragiczne wrażenie. Wymarłe miasteczko, z pustymi ulicami, gdzie nie można nic zjeść i nic wypić. Pozostaje restauracja przy kopalni (nie byłem) i przydrożny bar przy wyjeździe w kierunku Paczkowa (byłem, polecam: tanio, smacznie, dużo).
Paczków równie tragiczny. Jedyną atrakcją są ładnie zachowane mury obronne, prawie kompletne. Bez przesady: Carcassonne. I to wszystko, co może się w Paczkowie spodobać. Reszta - dziadostwo i malaria. Żadnej knajpki, w sklepach piekielnie drogo, już o 16 wszystko w cholerę pozamykane. Nigdy więcej tam nie wrócę, bo nie ma po co.

O 18 ruszyłem na bieg. Wybrałem okrężną trasę przez kilka wiosek, łącznie 25 km. Dostałem w kość bardzo porządnie, bo podbiegów było więcej, niż przypuszczałem. Nazbierało się około 800 m przewyższeń. Szczęście, że było chłodno i nieco przekropnie, więc się nie odwodniłem. Ambitnie, wszystkie odcinki pod górę pokonałem biegiem. Kosztowało mnie to sporo sił i lekkie nadwerężenie obu achillesów. Odcinki w dół pod koniec nie dawały już wypoczynku, stopy miałem rozklepane i dość mocno "zużyte". Do bazy dotarłem już w ciemnościach, praktycznie w ostatniej chwili. Kawa, piwo, cola, a przede wszystkim gorąca kąpiel i świeże ciuchy - to dobra nagroda za wysiłek.
Bieg przez wsie w okolicach Srebrnej Góry to kapitalna forma turystyki. Zobaczyłem dużo więcej, niż można dostrzec z okien samochodu. Jest jeszcze dużo śladów starej, przedwojennej architektury, choć i tu przywleczono cholerę - "polskie domki" z błyszczącym dachem i gankiem, koniecznie podpartym dwoma kijami do bejsbola. Wszędzie tandetne, plastykowe okna, koniecznie w białym kolorze, pasującym  do ładnej, lokalnej architektury jak szminka do dupy. Są też jednak domki odnowione z gustem, z szacunkiem dla przeszłości. Niestety, to mniejszość.

Jutro w południe maraton w Londynie. To główny, najważniejszy  punkt jutrzejszego programu dnia. Po dzisiejszej dawce - mam prawo posiedzieć nieco przed telewizorem.


piątek, 10 sierpnia 2012

Forty


Wczoraj 8 km, dziś - górki

Przedwczoraj rozpoznałem trasę, wczoraj przebiegłem ją już na luzie, wydłużając o kilometr. Połowa z górki, połowa pod górę, i to dość ostro, około 7-8 procent. Ale kiedy dobierze się odpowiednie tempo, nawet długie podbiegi nie są problemem. Pobiegłbym jeszcze dalej, ale wieczór zaczyna zapadać podejrzanie szybko, tu już o 9 wieczorem jest ciemno, niebezpiecznie jest biegać po drogach, zwłaszcza, że drzewa dodają cienia.
Najważniejsze, że nic nie dolega, żadnych problemów z układem ruchu, krążenia i trawiennym. Aż podejrzanie :)
Polecam Srebrną Górę wszystkim, którzy jej nie znają. Senne, podgórskie miasteczko, właściwie - wieś. Cisza taka, że stojąc dziś wieczorem na przełęczy pod twierdzą, słyszałem rozmowy prowadzone na jakimś podwórku w miasteczku odległym o kilkaset metrów. Piękne panoramy, imponująca twierdza z XVIII w., mnóstwo tras rowerowych, biegowych, zabytków architektury. Brak tylko lokali gastronomicznych (ale czy to naprawdę wada?), choć - jak dziś sprawdziliśmy - dobrze i w rozsądnych cenach żywią w hotelu "Koniuszy". Jedzonko świeżutkie, smaczne, ładnie podane, a firma robi niespodziankę częstując deserem gratis. Do polecenia, choć na pierwszy rzut oka lokal robi wrażenie knajpy typowo weselnej, co mnie samego zniechęca. Tym razem się przełamałem, i słusznie.

Dziś nie było biegania. Rano ruszyliśmy na wyprawę do fortów. Nie tych, które są udostępnione dla turystów, ale zapomnianych, ukrytych głęboko w lesie. Nie było łatwo, nawet miejscowi nie potrafili nam pomóc. Przydała się intuicja i umiejętność obserwacji terenu. W pewnym momencie zauważyłem dziwnie płaski fragment terenu, nie ukształtowany w sposób naturalny. Zagłębiliśmy się w las, po kilkudziesięciu metrach weszliśmy na nasyp nad głęboką fosą. To było to: fortyfikacje Fryderyka Wielkiego. Poszliśmy wzdłuż fosy, po paru minutach dotarliśmy do potężnego fortu z fosami o głębokości powyżej 10 m, bastionami, kazamatami. Niesamowite miejsce. Znaleźliśmy miejsce, gdzie udało się sforsować fosę i wejść do fortu. Kazamaty częściowo zawalone, ale stanowiska ziemne dla armat wyraźnie widoczne, do dziś obiekt robi wrażenie.
Nasyceni tajemniczą atmosferą, zeszliśmy do głównej części twierdzy srebrnogórskiej, udostępnionej dla publiczności w sandałach i z reklamówkami w rękach. Miłe zaskoczenie: w starej twierdzy rozpoczął się remont donjonu, czyli głównej części twierdzy. Ciekawe, czy uda się znaleźć środki na remont całej twierdzy? Wątpię, to by były dziesiątki, jeśli nie setki, milionów złotych. Nikogo na to nie stać. Szkoda, to największa górska twierdza w Europie.

Pod wieczór samotnie wybrałem się na kolejną wyprawę, szlakiem nieistniejącej już srebrnogórskiej kolejki zębatej. Udało mi się przejść całą trasę od dawnej stacji Srebrna Góra Miasto do stacji Srebrna Góra Twierdza, w tym dwa piękne, ceglane wiadukty. Półtorej godziny drogi pod górę.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Po górkach

7 km

To zupełnie inne bieganie. Zwłaszcza, gdy po dniu siedzenia za kierownicą i leniwego zwiedzania miasteczek trzeba z miejsca ruszyć pod górę. Pierwsze pół kilometra nie było przyjemnością, ale potem było lepiej. Ciut zmniejszyłem tempo, rozruszałem się, potem było nieco zbiegania, a więc i wytchnienia. Ze Srebrnej Góry wbiegłem na Srebrną Przełęcz, a kiedy stwierdziłem, że żyję - ruszyłem dalej, do Nowej Wsi. Było przyjemnie, bo w dół. Niestety, następnie był zwrot na pięcie i wszystko się odwróciło: podbiegi stały się odcinkami relaksowymi, a wcześniejszy wypoczynek - drapaniem pod górę. 
Zaczepiliśmy się w miejscu, które znamy sprzed pięciu lat. DW "Wiesław" na ul. Ogrodowej 2. Luksusów nie ma, ale jest czysto, schludnie, wygodne łóżka, zaplecze sanitarne bez żadnych zastrzeżeń. Koszt pobytu - 25 zł od osoby, w tym telewizja i internet szerokopasmowy, parking dla samochodu i w ogóle wszystko. Gospodarze przesympatyczni. A z okien piękny widok na dolinę u podnóża Gór Sowich.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Równo, nieźle

10 km

Tym razem na stadionie, z pomiarem czasu. Starałem się biec w tempie nieco lepszym, niż średnie, z uwagą skierowaną na równość biegu, stałe tempo. Okazało się, że tempo jest bardzo równe:

5:02    4:55    4:57    4:56    4:56    4:58    4:59    4:55    4:56    4:51

Czas ogólny - 49:25. Ostatni kilometr tradycyjnie nieco szybszy, z radości, że to koniec.  :)
Po wczorajszym biegu spodziewałem się, że będę zmęczony i trochę rozbity. Nic podobnego. Kondycja świetna, nic mi nie dolegało, miałem ogromną chęć pójść na bieżnię i nieco się pomęczyć.

Jutro na parę dni jedziemy poza Goleniów. Prawdopodobnie zaczepimy się w Srebrnej Górze, gdzie jest piękna pruska twierdza, a pod nią urocze miasteczko. No i kapitalna trasa biegowa, od dawnego dworca kolejowego, przez miasteczko, aż na przełęcz pod twierdzą. Świetny trening górski. Przyda się przed biegiem w Szczecinie i wyjazdem do Francji.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Krajoznawczo

19 km

Dość biegania po szynach. Dziś wycieczka krajoznawcza, taki "tour de gmina". Ze stadionu na 'złodziejewo', przez mały mostek, ścieżką rowerową w kierunku Helenowa, skręt w ul. Bankową, potem polami w kierunku "Atrii" i ronda na drodze Goleniów-Maszewo. Następnie ścieżką rowerową przez Marszewo, w kierunku Żółwiej Błoci. Przebiegłem wieś, skierowałem się do Białunia. Miałem nadzieję, że w sklepie pani sołtys wydębię coś "na kreskę" do picia, ale pani sołtys sklepu już nie prowadzi. Pani, która prowadzi jedyny market w Białuniu skrzywiła się na moją prośbę o kubek wody, ale w końcu dała. Całe 0,2 l. 
Z Białunia do Miękowa, a stamtąd już najkrótszą drogą do Goleniówka. Z ulgą wchodziłem do "Ambrozji", bo tam mogłem liczyć na zrozumienie, a przede wszystkim na kufel zimnego piwa i strzał energetyczny - lody cytrynowe. 
Zważyłem się. 88 kg. Niedługo chyba zaczną mi spadać skarpetki ze stóp. Koszule, które przed rokiem były akurat na mnie, w tej chwili są dwuosobowe. 

Junior wrócił z kostrzyńskiego Woodstock. Pierwsze, czym się pochwalił, to certyfikat potwierdzający wykonanie skoku bungee. 73 metry. Dziękuję, nie dla mnie. Ale jeśli mu się to podoba, może da się namówić na wyprawę w Alpy, żeby przejść ze 2-3 via ferraty? Też emocjonujące, choć akurat tam chodzi o to, żeby przejść, a nie polecieć.

Zapisałem się na 19 sierpnia na bieg w Łobzie. Dycha, na rozruszanie przed półmaratonem w Szczecinie tydzień później.

sobota, 4 sierpnia 2012

Bieg po kurki

10 km

Bieg, nie bieg, takie tam... Dobiegłem w okolice Góry Lotnika, a potem zabrałem się za szukanie grzybów. Odnalazłem dwa miejsca, gdzie przypadkiem trafiłem na kurki, przypomniałem też sobie, że w grudniu na samej GL były ładne kureczki. Zajrzałem, i słusznie. Były.
Droga powrotna - trucht z torbą z grzybami w wyciągniętej ręce, żeby się nie poobłtukiwały. Kiedy dobiegałem do granicy lasu, zrobiło się już zdecydowanie ciepło, parno, ożywiły się muchy i robale. A teraz już po kąpieli, popijam sobie kawę. Pogoda zapowiada się ładna, chyba wyskoczymy na drobny spływik. Może Iną do Lubczyny?

Na szczęście, nie pospieszyłem się z decyzją o spływie. Lunęło, zagrzmiało i tak trwało do późnego popołudnia. Pod wieczór ponownie wskoczyłem w ciuchy biegowe, zrobiłem drugie 10 km, do parku przemysłowego i z powrotem. 
Bieżnia zalana, bramka zamknięta. Normalka.

piątek, 3 sierpnia 2012

Złoty dzień

13 km

Trening po południu, po deszczu, który nieco ochłodził powietrze. Po przedwczorajszym dniu wolnym od biegu i wczorajszym z krótką przebieżką, biegło się lekko i przyjemnie. Do parkingu na "trójce" dotarłem zupełnie wypoczęty, na asfalcie nieco przyspieszyłem, ale bez bicia rekordów.Wciąż mam w pamięci, czym się przed miesiącem skończył eksperyment z nienaturalnym oddychaniem przy szybkim biegu, a jego skutki odczuwam do dzisiaj.
W lesie natrafiłem na dwa spore gniazda kurek. Jutro rano lecę do lasu, grzybki będą moje. Mam wrażenie, że z roku na rok kurek jest coraz więcej. A był długi czas, kiedy te grzyby zupełnie zniknęły z lasów wokół Goleniowa.

Dwa złote medale w Londynie. Przyjemnie było popatrzeć, jak Majewski i Zieliński na spokojnie, metodycznie rozpracowali wszystkich przeciwników. Szkoda, że czwórka wioślarzy z Kolbowiczem i Wasilewskim nie powtórzyła sukcesu. Widocznie pora, by przerzucili się na biegi maratońskie. Mistrzami olimpijskimi w wioślarstwie i tak zostaną na zawsze, czas na odmianę. :)

czwartek, 2 sierpnia 2012

Burza wygrała

6 km

Więcej się nie dało. Kiedy po południu wraz z szanowną małżonką poszliśmy na stadion, było jak w łaźni: parno, duszno, gorąco. Na szóstym kilometrze rozpętała się burza. Próbowaliśmy ją przetrzymać stojąc pod drzewem, ale pół godziny później burza nie przechodziła, nawet się rozkręcała. Teraz mija półtorej godziny, burza dopiero powoli się kończy.
Prócz nas nie było prawie nikogo. Jeden gość zszedł z bieżni po trzech kółkach, tonąc w pocie. Inny się rozgrzewał(!) ze dwadzieścia minut, a kiedy się już rozgrzał - postał, po czym poszedł do domu. Reszta narodu uznała, że w taką pogodę nie ma sensu się męczyć. Może i racja.

środa, 1 sierpnia 2012

Odmiana: kajak

3 godziny wiosłowania

Dla odmiany - woda. Popołudnie było wymarzone na rejs kajakiem po jeziorze Dąbie. Jak zwykle, start z dzikiej plaży koło Lubczyny (nie będę płacił Ojcu Dyrektorowi za prawo wjazdu na teren ośrodka wodnego). W godzinę przepłynąłem po przekątnej na drugi brzeg jeziora, stamtąd dzikim kanałem do Odry. Kanał niegdyś był żeglowny, pływały tam niegdyś nawet statki białej floty. Dziś dostępny tylko dla kajaków i niewielkich łodzi, dziki, ale uroczy. Spotkałem ogromnego bobra i orła bielika, który wystraszył mnie, bo zerwał się do lotu, kiedy byłem od niego o jakieś 10 m, przeleciał mi nad głową. Na Odrze (tor wodny Szczecin-Świnoujście) pusto, minął mnie tylko wodolot, holownik i niewielki statek handlowy. Popłynąłem na północ, do ujścia Iny, potem zawróciłem i skierowałem się w stronę Lubczyny. Przepiękny wieczór, spokojne lustro wody, niewiele jachtów na jeziorze, nie spieszyło mi się więc z powrotem. Kiedy dotarłem do brzegu, na dzikiej plaży przycumowana była niewielka łódka, przy niej stał starszy jegomość. Zagadaliśmy, okazało się, że od półtora miesiąca płynie sobie spokojnie z Piły. Gwda, Noteć, Warta, Odra, teraz kieruje się w stronę morza. Rejs skończy prawdopodobnie w sobotę w Kamieniu Pomorskim, skąd zabiorą go znajomi. Witold Wroński mieszka w Wałczu, jest emerytem, inwalidą I grupy(!). Łódką, która jest środkiem transportu, namiotem i schronieniem, pływa po całej Polsce. Napęd wiosłowy, jeśli wiatry sprzyjające - niewielki żagiel. Mówi, że czas go nie goni, płynie więc, ile się uda. Czasem 2-3 km, czasem 30.
Dawno nie wiosłowałem, czuję nieco w ramionach i w plecach. Miłe zmęczenie.

Może coś zorganizować?

13 km

Nikogo nie spotkałem za torami, nie było nawet nowych śladów na leśnych drogach. Widziałem tylko swoje, wczorajsze. Dziwne, bo w lesie było wyjątkowo przyjemnie, chłodno, bez much i komarów.
Szkoda, że nic się nie dzieje. Na południu i na wschodzie kraju imprez biegowych co niemiara, u nas najbliższy jest Gryf w Szczecinie pod koniec wakacji.
Może pora wrócić do pomysłu Darka: biegu w Kliniskach, który by można zorganizować wspólnie z nadleśnictwem. Właśnie teraz, w środku lata, a nie tuż przed zimą. Leśnicy mają kupę kasy na promocję, można to połączyć z imprezą biegową.