środa, 31 grudnia 2014

Sylwester

6 km

Dziś wyprawa do Maszewa, na bieg sylwestrowy. Jak sylwestrowy, to oczywiście organizowany
 przez Sylwestra, Wasiaka ma się rozumieć. I Piotrka Kaczora, który odkąd schudł o ponad 80
Uczestnicy sylwestrowego
biegu w Maszewie
kilogramów, nie wyobraża sobie życia bez sportu.
Pogoda nawet dość przyjemna, bo nie za zimno i padał kapuśniaczek, ale po paru dniach zimy ziemia właśnie zaczęła rozmiękać, ale woda z roztopów jeszcze nie wsiąkła. Pierwsza połowa biegu dość ostrożna, bo każdy krok na polnych drogach groził poślizgiem i wypieprzeniem się w błoto. Druga połowa już po pewnym gruncie, bo po ulicach Maszewa. Zanim mrok zapadł, byliśmy już z powrotem, czołówki okazały się niepotrzebne.
Pobiegło 15 osób. Nie naginajmy rzeczywistości, nie był to tłum. Ale jeszcze rok, dwa temu gdyby w Maszewie rzucić hasło "pobiegajmy po ulicach", pewnie ludzie pukaliby się w głowy. Dziś nikogo nie zdziwiliśmy, tylko jeden jegomość w czarnym oplu próbował nas rozjechać, ale nie był to pewnie wyraz dezaprobaty dla aktywności ruchowej. Normalnie: głupek. 
Jutro poprawka, bo w południe zacznie się noworoczny bieg w Kliniskach. 

Piotrek wykonał akcję, która może mieć ciekawy i efektowny finał pod koniec kwietnia. Zapisał Roberta Krupowicza i Tomasza Banacha na maraton w Hamburgu. Zapytani jakiś czas temu, czy by się przypadkiem nie przebiegli w Hamburgu, nieopatrznie odpowiedzieli, że czemu by nie? To oczywiście Piotrkowi wystarczyło, natychmiast zapisał obu i opłacił im start. Widziałem dziś u burmistrza kwity, które jednoznacznie to potwierdzają. Robert podekscytowany, ale i nieco spanikowany, bo wyzwanie duże. Jak duże - nawet nie przypuszcza, może zresztą i lepiej. Ma teraz 116 dni na przygotowanie się do występu w Hamburgu, złożonego z około pięciu godzin biegu i pół minuty biegu po czerwonym dywanie do mety. 

niedziela, 28 grudnia 2014

I po świętach

11 km

Pobudka około 9. Rzut oka przez okno od razu nastroił pozytywnie. Bezchmurne niebo, wszystko oszronione, dym z kominów wzbija się pionowo w górę - powietrze stało. Stoję na balkonie, delektując się mroźnym porankiem i wciągając w płuca chłodne, pachnące mrozem powietrze. 
Wróciłem do pokoju, zrobiłem sobie kawę, usiadłem z książką. Doczytałem najnowszy kryminał Krajewskiego, już bez Eberhardta Mocka w roli głównego bohatera; zastąpił go Edward Popielski - przedwojenny policjant lwowski. Akcja jak zwykle we Wrocławiu. Intryga jak zawsze ciekawa, ale w powieściach Krajewskiego najlepsze dla mnie jest precyzyjne osadzenie akcji w realiach czasowych. I smaczki w opisach występujących akurat osób. Uwielbiam te krótkie zdania, decydujące o ostrości i wyrazistości tekstu. To sprawia, że każdą z książek czyta się z zainteresowaniem aż do ostatniego zdania.
Odłożyłem przeczytaną książkę, wskoczyłem w ciepłe ciuchy biegowe - kierunek las. Ziemia zmarznięta, więc wróciłem do butów Nike Pegasus, mają lepszą amortyzację niż brooksy. Dobra decyzja. Zanim dotarłem do torów, rozgrzałem się należycie i przestało mi dokuczać lekkie ćmienie achillesa. Piątka z Robertem, który wracał na czele ekipy "Rozbieganego Goleniowa". Krótka przerwa na rozciągnięcie się i przeskoczenie przez tory. Po ich drugiej stronie już pusto, cicho, tylko śnieg skrzypiał pod nogami. W okolicy Góry Lotnika spotkałem to samo, co zawsze małżeństwo w żółtych kurtkach. Przywitanie się, parę kurtuazyjnych zdań - państwo zawsze są uśmiechnięci i nie udają, że nie są w stanie wzroku podnieść nad ziemię.
Czas mnie poganiał, o oznaczonej godzinie miałem wrócić na obiad. A więc żadnej przerwy w połowie trasy, równym biegiem powrót do domu. Zdążyłem na 2 minuty przed terminem :)

Święta do zmarnowanych na pewno nie należą. W Wigilię 10 km, w pierwszy dzień Bożego Narodzenia odpust i konsumpcja. Zapłaciłem za to następnego dnia, kiedy konałem w lesie koło Stepnicy, zmagając się ze skutkami przejedzenia dzień wcześniej. Gdybym wówczas umarł, byłaby to kara słuszna i sprawiedliwa. Nie umarłem, ale ten nieszczęsny bieg zapamiętam na długo. Drugiego dnia świąt było już lepiej, dyszka zrobiona bez większego problemu. A dziś sama przyjemność.

Świąteczna atmosfera powoli wygasa. Kasia z mężem i małymi już pojechali, został Michał z Anią, będą jeszcze jutro. A we wtorek chata znów się zrobi przestronna i nieco pusta... 
Małe są niezłe. Paulina (5 lat) jest mistrzynią słownych dowcipów, na razie nieświadomą swego talentu. Przykład z Wigilii: mała trzyma w ręku opłatek z Matką Boską, ogląda go wyginając nieco. Opłatek pęka, Matka Boska w dwóch kawałkach. Mała patrzy na to i mówi: "Matka Boska pękła... Pewnie miała dosyć płaczu tego swojego dziecka...."

wtorek, 23 grudnia 2014

Maślaki rosną...

10 km

Niebo się wreszcie zlitowało, kran zakręcono. Przed 15 dało się w końcu ruszyć w teren, na standardową trasę przy Górze Lotnika i po okolicznych pagórach. Nawet nie było specjalnie mokro, wielkich kałuży sporo, ale poza nimi teren twardy i nadający się do crossu nieekstremalnego. Nawet butów nie przemoczyłem. 
Oczywiście, w lesie nikogo, nie ma nawet śladów. Trafiłem za to na ciekawostkę botaniczną: gniazdo świeżutkich, młodych maślaków, rosnących przepisowo na środku skrzyżowania leśnych dróg. Właściwie - nic dziwnego, jest ciepło, mokro, grzyby mogły zwariować. Jeśli jutro się wybiorę w tę samą stronę, wezmę aparat, by grudniowe maślaki utrwalić dla potomności.

Nasłuchałem się dziś o kulisach gospodarki finansowej w jednym z klubów piłkarskich, przez miłosierdzie (święta...) nie rzucę nazwy. Prezes podpisywał umowy z samym sobą, oczywiście wypłacając sobie wynagrodzenie, umowę podpisał też z żoną, bo czy ona gorsza? Jakieś dziwne faktury, o których nie wiedział zarząd, nieprawidłowo rozliczony rok 2013, umowy niezgłoszone do urzędu skarbowego, nieopłacone podatki i należności dla PZPN i zaległe faktury jeszcze z 2013 roku, na dodatek wyłudzenie dotacji od gminy Goleniów. Prezes wprawdzie zwrócił gminie, co sobie wziął, ale rzecz chyba i tak trafi do prokuratury, będzie dym.
Takich sytuacji na pewno jest więcej, nie tylko w klubach piłkarskich. Na początku stycznia ma się odbyć duże zebranie w sprawie sposobu wydawania dotacji z gminnej kasy i kontroli owego wydawania, a nade wszystko sposobu podziału budżetu przeznaczonego na finansowanie sportu w gminie. Wątpię, czy uda się znaleźć rozwiązanie satysfakcjonujące wszystkich, bo interesy poszczególnych klubów i dyscyplin są skrajnie różne. Ale może?

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Zmarnowany dzień

Odpoczynek

Odpoczynku w planach nie było, ale plany popsuła pogoda i przewodniczący Kania. Pogoda jaka była, przypominać nie trzeba. W tym syfie dało się biegać, ale jedynie za dnia, bo wieczorne bieganie w deszczu i po kałużach to ja chrzanię. Mniejsza o deszcz, kałuże mnie jeżą. Niestety, w dzień pobiegać się nie dało, bo swoje zrobił też nowogardzki przewodniczący Rady Miejskiej, Andrzej Kania. Kania, jak to kania, łaknie dżdżu, zaś przewodniczący Kania łaknął wódy. Nachlał się wczoraj niewąsko, a dziś swoje zwłoki przyciągnął na posiedzenie Rady Miejskiej w polskim stylu myśląc se: Co, ja k...wa nie dam rady? Ja nie poprowadzę?? Zaraz wam k...wa pokażę, jak się prowadzi!
Poprowadził. Zaśmierdziało od niego kwaśniejącą wódą, ktoś się zjeżył i powiedział głośno, że Kania jest nawalony jak bombowiec, ktoś zadzwonił po policję, a policja, wprawdzie niechętnie, ale przyjechała i nawalonego Kanię zachęciła do dmuchnięcia. Nadmuchał 0,32 promila. Niby niedużo, ale za dużo, by sprawę zamieść pod dywan. Zrobił się raban, sprawę zaraz opisały wredne media, a pierwsza Goleniowska. Zadowolony byłem z bilansu wyjazdu do Nowogardu, ale wlany Kania sprawił, że dziś nie pobiegałem. A szkoda, bo miałem wolę, dobrą formę i sporo pary. Nic to, jutro też jest dzień.

Łysy znów był na wakacjach w Portugalii. Na pewno na koszt Barnima (płaci sobie, czemu miałby sobie nie zapłacić?), na koszt PZLA (to mnie akurat g... obchodzi) oraz - jak się nieoficjalnie dowiedziałem - na koszt gminy (to mnie obchodzi). Otóż, podobno pojechał na 3 tygodnie do Portugalii w ramach swojej umowy o pracę w 'osirze'. Parę dni temu zapytałem o to Ojca Dyrektora, odpowiedzi się do dziś nie doczekałem. Jutro zapytam oficjalnie właściwego wiceburmistrza.

niedziela, 21 grudnia 2014

Dobry but zamiast lekarstw?

14 km

Drugi dzień biegam po lesie w brooksach. Nic nie boli, achillesy w doskonałym stanie. Wprawdzie buty mają twardszą podeszwę, ale na leśnych dróżkach nie jest to wada, nawet zaleta (lepsza stabilność stopy). Zasadnicza różnica jest w wyprofilowaniu pięty. Nike pegasus górę pięty ma mocniej zgiętą w kierunku palców, więc ta część zapiętka dość wyraźnie opiera się na achillesie, uciskając go może nie nazbyt mocno, ale wystarczająco, by nieco tamować dopływ krwi i limfy do tego i tak słabo ukrwionego organu. To, co potem się dzieje, to prosta konsekwencja zakłócenia równowagi: stany zapalne i ból.
Powyższe sam sobie wykoncypowałem, potem gdzieś w prasie trafiłem na wzmiankę na ten temat, autor miał dokładnie taką samą opinię. Zmiana obuwia na mniej cisnące na achillesa tezę potwierdza: objawy znacznie mniej wyraźne, dokuczliwość znikoma. 

A dziś dłuższa wyprawa w las. Nieco zawiodła mnie orientacja, zapchałem się gdzieś w okolice Rurki, potem wracałem na czuja. Oczywiście, zgubić się nie sposób, to nie Puszcza Białowieska, ale nieco nadłożyć drogi - jak najbardziej. Nie żal jednak, bo czasu w bród, pogoda wprost wymarzona do biegania: parę wyżej zera, nie padało, a wiatr w lesie nie przeszkadza. Znów stado jeleni, które dały się podejść na około 20 metrów, trzeba było widzieć, jak wystartowały, gdy mnie zobaczyły! No i jak na zamówienie po wczorajszym pisaniu - zryta przez dziki ściółka w pobliżu miasta, sporo dziczych tropów na piachu za torami. Znaczy, nadchodzą, a wraz z nimi zima :)

sobota, 20 grudnia 2014

Cross między deszczami

10 km

Nawet w tak paskudną pogodę da się znaleźć w miarę pogodne okienko i zrobić obowiązkową rundkę.  Lało do 13, ale nagle przestało. Jak miło. Kilka minut później już byłem w drodze. Zimno, mokro, na leśnych ścieżkach błoto, ale - rzecz ciekawa - tylko przed torami. Za torami było już w miarę sucho i podłoże było wręcz idealne: elastyczne, ale ani sypkie, ani grząskie. Standardowy cross w rejon Góry Lotnika, z tym, że nie najkrótszą drogą, a pagórkami po równoległych ścieżkach. Dobra forma, dziś nic nie przeszkadzało - aż się nie chciało wracać. 
Ciekawe, że od dawna nie widziałem ani jednego dzika. Dziś jak zwykle jelenie, potem parę saren, ale dzika ani jednego. A przecież jeszcze niedawno było ich od metra, plątały się między nogami, ich ślady widać było wszędzie. I wyparowały? Fakt, że przy mieście snuły się szczególnie w czasie ostrzejszej zimy. czyżby ta miała być lekka? 
Wracając przebiegłem sobie przez stadion, ściślej - przez bieżnię. Wprawdzie jest jeszcze w stadium mocno rozgrzebanym, ale i tak prezentuje standard o niebo wyższy, niż stara żużlówa. Dziś, nawet mimo dość konkretnego deszczu, po bieżni dało się biegać, była sucha i twarda. Żużel zamieniłby się już w czarne g... . 
Wróciłem, zaczęło znów lać. 

Właśnie skończyłem oglądać "Ultimatum Bourna". Matt Damon w formie, więc warto półtorej godziny poświęcić. Tym razem wsłuchałem się w muzykę Johna Powella, na którą pewnie mało kto zwraca uwagę obserwując wartką, dobrze sfilmowaną akcję. A tymczasem muzyka jest naprawdę niezła. Na przykład ten kawałek , lustrujący muzycznie epizod na dworcu Waterloo. Przetrzepuję właśnie internet, by całość sobie ściągnąć do posłuchania. BTW, muzyka nadająca się do słuchania przy bieganiu ;)
Ale najlepszą muzykę filmową i tak słyszałem oglądając "Lśnienie" Kubricka. Mało kto bez zaglądania do Wiki zgadnie, że napisał ją Krzysztof Penderecki. Zresztą, wcale nie jako muzykę do filmu.

piątek, 19 grudnia 2014

Kara za skrót

7 km

Wczoraj prawdopodobnie za krótko biegałem. Uległem pokusie i skróciłem trasę z 10 do 7 km. Spotkała mnie nagroda, bo wskutek tego spotkałem dawno nie widzianą koleżankę z klasy licealnej, postaliśmy z pół godziny rozmawiając jak za dawnych lat. Do domu wróciłem praktycznie wypoczęty, być może dlatego spotkała mnie kara w postaci niespodziewanego bólu prawej nogi. Chodzić się da, z bieganiem gorzej, ale też na dziś biegania w planie nie było. Do jutra musi przejść, bo na jutro akurat tura biegu jest w rozkładzie dnia.

Jak miło stwierdzić, że na ten rok człowiek już zrobił swoje. W Goleniowskiej przerwa aż do 7 stycznia, można się poopieprzać leżąc na dowolnie wybranym boku. Jak się znam, nieróbstwo znudzi mi się jeszcze przed świętami i siądę do pisania kawałków, na które w zwykły czas nie ma czasu. Jest parę tematów dobrze przemyślanych, planowanych od kilku lat i systematycznie odkładanych. Na przykład o niemieckim cmentarzu we wsi Mokre (Maszewo), który wojnę przetrwał, komunę przetrwał, a w 1993 za zgodą pani burmistrz Ferensztajn został splantowany spychaczem, bo ówczesny sołtys wsi Mokre, niejaki Zarzecki, postanowił wywieźć do skupu trochę złomu. Pomysł poparł proboszcz-debil, więc któregoś dnia na cmentarz wjechał spychacz i zepchnął historię w bagno przylegające do cmentarza... W tym niesłychanie ciekawy nagrobek z 1910 roku, który stał pod świerkiem przy wejściu na cmentarz. Nagrobek był inny, niż reszta, bo nie był to żeliwny krzyż, ale biała tablica wypisana cyrylicą, pochowany był tam jakiś Piotr... Mam ten nagrobek na którejś ze starych klisz, bo cmentarzyk w Mokrem zafascynował mnie od pierwszego razu, miał magię. Miał, bo dziś tam króluje lastryko, granit błyszczący jak psu jaja i obowiązkowo złote litery. 

Zmówiłem się na sylwestrowy bieg w Maszewie. Start o 16, jakieś 6 km, początkowo teren, potem asfalt. Potem się wróci do Goleniówka, spędzi Sylwestra, a następnego ranka człowiek zamelduje się w Kliniskach, gdzie odzyska formę, a w cięższych przypadkach odzyska kontakt z rzeczywistością. Jak, nie szukając daleko - Mariusz, przed rokiem wyglądający początkowo jak zombie, a po biegu jak wybiegane zombie. :)

Świąteczny bigosik już jest, wyszedł rewelacyjny. Kapusta z grzybami gotowa, też boska. Koleżanka małżonka właśnie zagniata makaron, który będzie potrzebny do klusek z makiem. Dziś obskoczyliśmy też Kaufland, Lidl i Biedę, oczyszczając półki z win. Mnie najbardziej cieszy beaujolais villages i cotes du Rhone, czerwone i wytrawne. Dziewczyny zamówiły sobie niemieckie "łzy Matki Boskiej" w niebieskiej butelce (MB była Niemką?), Martini i kadarkę, z tym że ta ostatnia (3 litry) zostanie przemieniona w pysznego grzańca, który przygotowuje Ania. Dwie butelki hiszpańskiej malagi też znajdą amatora, porto również nie ma szans przetrwania. Trzeba jeszcze dobrać parę butelek białego wytrawnego, z czym jak zwykle jest problem, bo o dobre białe jest trudno. Nie chodzi przecież o włoskiego kwacha wykręcającego dziób, ale o wino co najmniej niezłe. Bo białe słodkie odkryłem w Lidlu - Le Gris - rewelacja za skromne 23 zł! Dla amatorów czegoś wzmocnionego będzie gin, obowiązkowo lubuski, bo wszelkie inne to pomyłka. Soplica dębowa wdarła się przebojem do barku, nie będziemy jej przepędzać, a nawet wesprzemy dobrym tonikiem. No i biała wódeczka... A tu przypominam: z wódczanych marek polska jest już tylko Żytnia. I tę właśnie zakupimy!

środa, 17 grudnia 2014

Dzień przerwy i ok

10 km

Dzień przerwy dobrze zrobił, przedwczoraj nieco naciągnąłem sobie prawego achillesa, wczoraj pobolewał przy chodzeniu. Dziś Movalis, przeszło i nic nie zakłócało wieczornej rundki. Potrzebna mi była, bo po południu znów mnie wzięło na senność, na dodatek znienacka poczułem się jakiś taki przypasiony. A na takie stany najlepszy jest intensywny ruch: można się obudzić, rozgrzać, dotlenić, a przede wszystkim wytrząść i wymasować kichy, co kapitalnie robi na intensywność ich pracy. No i kolacja potem smakuje lepiej i jest jakaś taka zasłużona, bez wyrzutów sumienia.

Trzeba się powoli przymierzać do planów startowych na przyszły rok. 1 stycznia wiadomo - Kliniska. W marcu Jak zwykle Jastrowie na dobry początek sezonu, potem Paryż. Pod koniec kwietnia znów by się trzeba wybrać na wiosłowanie po Spreewaldzie.  A potem - no właśnie, trzeba przysiąść i rozejrzeć się w ofercie, wybrać co atrakcyjniejsze pozycje, niekoniecznie te z dużych miast, bo tam się robi drożyzna i komercja. W roku 2015 stawiam więc na mniejsze, ale oryginalne biegi.

Skończyłem "Do zobaczenia w zaświatach". Pod koniec mój entuzjazm mocno opadł, bo zakończenie książki jest banalnie rozczarowujące, do bólu schematyczne. Tak, jakby autor śpieszył się, by pracę zakończyć i zrobił to byle jak, scenariusz ściągając z jakiegoś taniego serialu. Drażnić zaczął mnie też sposób opisywania relacji między dwoma głównymi bohaterami, to kiepski element książki. Ale do końca zachwycały mnie fenomenalne opisywanie pozostałych postaci, z ich specyficznymi cechami, z pozornymi drobiazgami dającymi wyobrażenie o całym człowieku. No i tło historyczne i obyczajowe powieści - gratka dla amatorów tej epoki. W sumie - warto przeczytać, choć nie jest to książka, która przejdzie do historii literatury. 
Jeden cytat warty jest zapamiętania: "Emocje szybko się starzeją..."

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Wieczór z dobrą książką

10 km

Przegrany dzień. Z niewiadomych powodów od południa byłem senny, nic mi nie szło, w końcu położyłem się na popołudniową drzemkę. Nic to nie dało, jedyny ratunek był w przebieżce. Standardowa dycha przez Helenów i Szkolną, zrobiona w nienajgorszym tempie, przywróciła mnie do życia, w tym umysłowego. Miazmaty zostały wypocone, nastrój wrócił. Ale odpuściłem sobie siadanie do pisania tekstów na jutro. Najważniejsze, że mam przemyślane koncepcje, samo pisanie to już jest pikuś: siada się i w pół godziny sprawa załatwiona. Najtrudniejsze są pierwsze 3-4 zdania, potem już leci jak z płatka. Wstanę rano, przez 3 godziny zrobię większość tego, co mam do zrobienia.
A dziś wieczór poświęciłem na dobrą książkę. "Do zobaczenia w zaświatach", Pierre Lemaitre, nagroda Goncourtów w roku 2013. Świetnie napisana, trochę sensacyjna, kapitalnie osadzona we francuskich realiach tuż po pierwszej wojnie. Czytałem wczoraj do późnej nocy (no tak, zapomniałem o nocnym czytaniu - a to pewnie miało wpływ na moją dzisiejszą niezborność...), zaraz lecę dalej czytać. Już dawno nie trafiłem na równie wciągającą książkę. Polecam!
Do słuchania zaś Bach i Albinoni. Od paru dni naszła mnie chcica na klasykę. Zaczęło się od Koncertów Brandenburskich Bacha, a teraz lecą koncerty wiolinowe obu panów: wczoraj Bacha, dziś Albinoniego. Z uznaniem stwierdzam, że Youtube pełne jest klasyki w kapitalnych wykonaniach, jest w czym wybierać.

niedziela, 14 grudnia 2014

21 km

Sobota - 21 km

Przed wieczornym spotkaniem w gronie PMT dłuższa przebieżka była jak najbardziej na miejscu. Doskonałe pogodowe warunki do treningu zachęcały, by zajrzeć do koników w Łęsku i pogonić kota psom w Bączniku. Koników nie było, pewnie wałęsały się gdzieś nad rzeką, więc się nie zatrzymywałem. W Bączniku też spokój, psy gdzieś się podziały; zastanawiam się, czy nie ma to jakiegoś związku z medialnymi doniesieniami o zapasach świeżej psinki na zapleczach wietnamskich restauracji pod Warszawą... Przez Bącznik przebiegałem uzbrojony w kij i parę kamieni, gotowy do odparcia napadu półdzikiej sfory. Ale już bodaj trzeci raz z rzędu w przysiółku cisza, spokój i bezpiecznie. Sobak niet. Pewnie zjedzone...
Zjeżyłem się trochę, kiedy zobaczyłem, w jakim stanie jest leśna droga od Zabrodzia do Goleniowa, równoległa do asfaltowej, dotąd świetny trakt biegowy. Niestety, leśni tam tną i wywożą, a ciągniki zryły leśną drogę w stopniu strasznym, nie da się tam teraz biegać. Szczęśliwie, jest jeszcze efektowna dróżka, która biegnie brzegiem Iny, trzeba będzie tam się przenieść. A tak w ogóle, to chyba pora tą poniemiecką trasą spacerową warto zainteresować gminę i leśników, czas by ją odnowić i umocnić. To urocza trasa dla spacerowiczów i biegaczy, którą niewielkim kosztem i trudem można uczynić jedną z prawdziwych atrakcji miasta. Warto też pomyśleć o wytyczeniu jej dalej, koło Zabrodzia i dalej na południe, aż mostu koło Bącznika. Kupę pieniędzy zmarnowano przez lata w Goleniowie na "promocję walorów turystycznych gminy", która była marna i nieefektywna, bo promowano rzeczy wątpliwe. A tymczasem dolina Iny na południe od Goleniowa z wielu powodów zasługuje na pokazanie ludziom. Mało kto z goleniowian wie, jak tam jest pięknie.

A wieczorem podsumowanie roku w PMT. Nazbierało się materiału na długą przemowę prezesa, bo też działo się sporo. Plany na ten rok jeszcze bardziej rozbudowane, bo prócz trzeciego maratonu w Kliniskach będzie jeszcze majowy specjalny bieg z okazji setnego maratonu Darka, słyszę też coś o planach ultramaratonu - krótko mówiąc, prezes chce nas zamęczyć. Chcąc jeszcze trochę pożyć zadałem pytanie, kiedy przewidywane są wybory nowego prezesa. Prezes odparł, że żadnych wyborów nie będzie i ma zamiar zaszczytną funkcję, którą przyznał sobie jednogłośnie dwa lata temu, sprawować dożywotnio. 

czwartek, 11 grudnia 2014

Dzień będzie dłuższy

10 km

No więc doczekałem się dnia, kiedy słońce zaszło najwcześniej. Dokładnie o 15.41 i na tym koniec, teraz przez dwa dni będzie równowaga, po czym zachód będzie zaczynał się później. I dobrze, bo chcąc się przebiec za dnia, trzeba zaczynać przed trzecią. Dziś parę minut po czwartej było już ciemno, także za sprawą gęstych chmur. Szczęście, że udało się uciec przed deszczem, rozpadało się już po powrocie do domu.
Listopada nie cierpię, dobrze, że już dawno za plecami. W grudniu jest parę fajnych dni: Mikołaj z toruńską połówką, potem dzisiejszy moment, kiedy zachód słońca zaczyna następować później, Boże Narodzenie, wreszcie Sylwester i wejście w nowy rok. Choć zima tak naprawdę jeszcze się nie zaczęła, zaczyna się czekanie na wiosnę, wraca u mnie optymizm.
W lesie na razie jednak klimaty listopadowe: pusto i smutno, ponura szarówka. Żywej ludzkiej duszy, za to niezawodne było stado jeleni w okolicy Góry Lotnika: jak zwykle zameldowało się na mojej drodze, tym razem nie strasząc. 
Siły wróciły, problemy zdrowotne odchodzą w przeszłość, problemem jest szybkość. Gdzieś się zapodziała przez parę miesięcy odpustu od intensywnego biegania. Mam dziwne poczucie, że w rozwoju się cofnąłem o lata. No bo chyba to nie jest nagły atak starości? Nie wiem, pierwszy raz się starzeję, nie mam doświadczenia. Spróbuję, może da się wrócić do pełnej formy. A jeśli nie - to w cholerę, przecież już mistrzem Europy nie zostanę.

W sobotę podsumowanie roku PMT. Faktycznie, przebiegnięte jest już wszystko, co było do zrobienia w 2014. Można więc usiąść, zjeść i popić, by w gardle nie stanęło.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Jasno na Szkolnej

10 km

Za dnia biegania nie planowałem, ale gdy przyszedł wieczór, żal mi się zrobiło doskonałej formy, nie chciałem zmarnować dnia wykręcając się wczorajszą połówką w Toruniu. Rundka
wokół miasta wymazała wyrzuty sumienia spowodowane lenistwem, a dała zadowolenie z sumienności w odrabianiu lekcji. I dobrze, że się wybrałem, bo po raz pierwszy zobaczyłem Szkolną w pełni oświetloną. Teraz, proszę państwa, jest Ameryka: pełna jasność, wszystko jak na dłoni, pełne bezpieczeństwo. Polecam tę ulicę jako idealne miejsce do biegania, szerokie, równe i wygodne. Tak więc z mojej codziennej, zimowej trasy jedynie ulica Spacerowa jest ciemna i niebezpieczna, bo bez chodnika i bez pobocza. Cała reszta równa, wygodna i nieźle oświetlona. Zimę da się więc przetrwać.

Aż się nie chciało wysiadać z auta w Goleniowie. Dwa dni w Toruniu przesympatyczne i dobrze wypełnione, z miłymi ludźmi i bez tej cholernej sterty goleniowskich problemów i osobliwości. Niestety, trzeba było otworzyć drzwi autka i zanurzyć się w teraźniejszość. I natychmiast informacje o idiotycznej sesji Rady Miejskiej, gdzie znów powołano pięć komisji (co najmniej o dwie za dużo) i dwóch gościków mianowano wiceprzewodniczącymi rady, a będzie im się płacić wyłącznie za to, że siedzą gębami do publiczności. Wojciechowskiego jeszcze zniosę, ale kto i z jakiego powodu w ten sposób wyróżnił Rutkowskiego??? I już jest temat do podrążenia, bo pan Rutkowski powinien być już dawno spławiony wraz z paroma innymi, równie jak on nienadającymi się do niczego. A patrzcie państwo, trwa... Niestety, nigdy nie da się wyrwać wszystkich chwastów. Ten ocalał.

niedziela, 7 grudnia 2014

Mikołajki w Toruniu

21,1 km

Toruńskie Mikołajki wersja 2014
Kapitalne dwa dni. W sobotę odbiór pakietów, potem spacer po mieście w rosnącym tłumie gości w czerwonych czapeczkach i z pomarańczowymi reklamówkami w rękach. Kawiarnia z przepysznymi ciastkami po 2 zł sztuka i równie tanią, a wspaniałą kawą. Potem planetarium, w którym trochę przysnąłem po parogodzinnej podróży (ciepełko, wygodne fotele, jakieś gwiazdy nad głową), po planetarium obiad u "Olbrachta", popity świeżym piwkiem miejscowego wyrobu, wieczorem wyluzowyjący drink przed snem.
W niedzielę rano po swój pakiet zgłosił się Mariusz w towarzystwie Magdy i Meli. Po kawce i obowiązkowych mufinkach przygotowanych przez Magdę spokojne przejście na rynek, krótka rozgrzewka, a chwilę po godzinie 11 start spod pomnika Mikołaja K. Tym razem kolega Mikołaj bez czapki i bez tradycyjnego numeru 1. Widocznie czymś podpadł.
Pierwszy odcinek trasy po Starym Mieście, więc nasze kibicki miały okazję pokazać swoje możliwości i wyposażenie techniczne (łapki robiące hałasu od cholery...). Bez kłopotu można je było zlokalizować, bo już z daleka słychać było charakterystyczne, coraz bardziej ochrypłe głosy...
Po Starym Mieście powrót na starą trasę, czyli długa prosta, po czym skręt do lasu. Dziki tłum, to nie były warunki do walki o jakieś rekordy. Na leśnych ścieżkach wyprzedzanie było trudne i męczące. Nawierzchnia została poprawiona, wyrównana i ubita, ale po przebiegnięciu paru tysięcy ludzi i tak się biegło jak po plaży, grzęznąc w piachu. Nie ma co jednak narzekać, to specyfika terenowego biegu. Terenowe podeszwy lepiej się sprawdzały nie tylko w lesie, ale i na śliskim dziś asfalcie. Kto ubrał buty do biegania po asfalcie, miał problem z cofającą się na śliskiej nawierzchni stopą. Ja nie narzekałem.
Końcowy odcinek trasy zmieniono, skreślono bieganie po stromych górkach na ostatnich dwu kilometrach. Tym razem meta była na parkingu przed nową halą, gdzie było sporo przestrzeni i dla zawodników, i dla kibiców. Gorąca herbata na mecie - to był to!
A po południu Gęsia Szyja ze swoimi propozycjami kulinarnymi. Jedzenie super, a do tego już na starcie 15 procent rabatu. Posiedzieliśmy więc do wieczora.

Tegoroczna ekipa w pełnym składzie, w drodze na rynek

Jeszcze rozgrzewka - i w drogę

Mela z przyrządem do kibicowania, hałas było słychać ze stu metrów

I już meta, Mariusz zaś pewnie już w hotelu bierze prysznic

Drużyna wiernych i aktywnych kibicek

Nie sposób nie zwrócić uwagi :)

I Gęsia Szyja na finał
Zasłużone piwko przywraca równowagę elektrolitów...

piątek, 5 grudnia 2014

Mgliście

10 km

Mgliście, chwilami deszczowo, do tego ciemno. Średnie warunki do biegania po lesie, ale nie można było odpuścić, bo jutro dzień bez treningu, przeznaczony na podróż i szwendanie się po Toruniu. Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą latarkę, zdecydowanie się przydała. Kiedy już biegłem wzdłuż torów w kierunku przejazdu kolejowego na Żeromskiego, znienacka nastały ciemności, w których bez jakiegoś światła biec by się nie dało bez ryzyka potknięcia się o niewidoczne w mroku przeszkody. Ciekawe, że wczoraj dokładnie o tej samej porze światło było zbędne, a droga dobrze widoczna. Ale wczoraj było pogodnie.
Swoją drogą, niespodziewanie dla mnie nadszedł czas, kiedy wreszcie zachód słońca nie będzie coraz wcześniejszy. Jeszcze tylko dwie minuty do najwcześniejszego zachodu słońca w roku, za dwa tygodnie zachód będzie z dnia na dzień późniejszy. Jakoś jednak w tym roku nie przeżywam zimowych mroków, nie przeszkadzają mi tak, jak w poprzednich latach. Ale perspektywa wydłużającego się dnia cieszy, bo choć zima się jeszcze nie zaczęła, to wiosna przecież coraz bliżej :)



czwartek, 4 grudnia 2014

Miodzio

10 km

Okazało się, że jestem blondynem. Lekko po południu zrobiłem sobie kanapkę z miodem. Miód jak miód, wielokwiatowy. Bazą był ryżowy, kruchy jak cholera wafel. Nie wiem co mnie podkusiło, ale z ową pieprzoną kanapką przyniosło mnie do komputera. I stało się to, co było standardem w filmach o Flipie i Flapie. Otóż, kiedy zasiadłem przed komputerem i spróbowałem ugryźć wafla z miodem - co się stało? Tak, oczywiście. Wafel wypadł mi z dłoni. I co się stało? Tak, wafel się WY-JE-co? Tak, oczywiście wafel się WY-JE-BAŁ. Na co? Na KLA-WIA-TU-RĘ. Oczywiste pytanie: którą stroną w dół? Tak, naturalnie PO-SMA-RO-WA-NĄ-MIO-DEM-K...-WA-MAĆ!
Trzeba mnie było widać w 0,0005 sekundy po momencie, w którym stwierdziłem, że miodzio, zgodnie z prawem grawitacji, zaczyna płynąć w dół, czyli pod klawisze. Chwilę potem wszystkie kable zostały wyrwane z gniazdek, laptop leżał już do góry nogami, a grawitacja zaczęła pracować na moją rzecz. Szybko uznałem, że najlepiej będzie pójść po pałeczki do pielęgnacji uszu i delikatnie usunąć słodkości z klawiatury. Tak też zrobiłem: kanapa, laptop nad głową, pałeczki w palce i zlizywanie miodku z klawiatury. Na szczęście, wszystko skończyło się dobrze. Wszystkie klawisze działają, nic się nie lepi. Obiecałem sobie, że przy następnej pokusie żarcia przy komputerze (niekoniecznie miodku) skaczę na główkę z balkonu.

A po uratowaniu laptopa dycha w lesie. Początek parę minut po 15, koniec dokładnie o 16.15, wtedy wybiegłem z lasu, a chwilę później zapadł zmierzch. Dziś sprawdziłem, że ledwie 3 minuty dzielą nas od najkrótszego dnia w roku, za dwa tygodnie słońce zacznie zachodzić coraz później, więc coraz bliżej będzie do wiosny. To lubię!

wtorek, 2 grudnia 2014

Rześko!

10 km

Mrozik trzyma. Optymalne warunki do biegania, bo wystarczy odpowiednio się ubrać, by po chwili biegu zupełnie nie czuć, że jest naprawdę chłodno. Odpowiedni ubiór, to przede wszystkim wiatrochronny i nie za ciepły. Dziś były to ciepłe skarpety, ciepłe legginsy, koszulka, ciepła bluza i na nią jeszcze odblaskowa kamizelka, nieźle izolująca od wiatru. Na szyi zeszłoroczny dusiciel od Ojca Dyrektora, czapka i rękawiczki. I gra muzyka, można biegać do oporu.

Wieczorna rundka wokół miasta. Na Spacerowej odblaskowa kamizelka działała na kierowców jak przeciwny biegun magnesu, tym razem nikt mnie nie próbował rozjechać. Da się już przebiec przez skrzyżowanie Pułaskiego i Szkolnej, leży już asfalt, w tym tygodniu powinny się zakończyć prace budowlane na samej jezdni, za parę dni skrzyżowanie wraz z przejazdem zostanie udostępnione kierowcom. Skończy się beztroskie bieganie jezdnią, ale wreszcie włączą też oświetlenie, więc będzie można bezpiecznie biec chodnikiem: dziś gdzieniegdzie jeszcze coś się wala, jakiś dekiel, jakiś krawężnik i inne takie - generalnie trzeba uważać, bo zęby stracić łatwo, a nie odrosną. 

Minął nerwowy czas wyborów, wszystko zaczyna wracać do normy, w tym poziom adrenaliny fundowanej przez kandydatów swojemu otoczeniu. Z wyniku wyborów jestem względnie zadowolony. Z rady miejskiej wymieciono nieco stęchlizny, zmienił się skład rady powiatowej (generalnie - na plus), burmistrz jest właściwy, marszałek też. Przepadło parę nazwisk, których obecność w jakichkolwiek władzach powodowałaby u mnie nerwa. Prawda, parę mętów zostało, ale nie wymagajmy od elektoratu, by czytał mi w myślach. I tak skorzystał z paru moich sugestii, jest powód cieszyć się ze skuteczności pewnych prostych ruchów :)

W sobotę rano przebazowanie do Torunia, w niedzielę Półmaraton Świętych Mikołajów. Namnożyło się ostatnio mikołajkowych biegów, ale na razie trzymamy się tradycji: Toruń po raz trzeci. W tym roku wyjątkowo drogo, z mojej winy. 160 złotych, bo zapłaciłem w ostatnim terminie. Gapiostwo kosztuje :(