wtorek, 30 września 2014

Pierwszy trening

Wczoraj 12 km biegu, dziś 42 km rowerem

Pierwsze bieganie po ponad dwóch tygodniach przerwy. Odezwał się achilles, który nieźle dostał po garach podczas codziennego łażenia po winnicy, ciągnięcia ciężkiej taczki ze skrzynkami czy noszenia wiader z owocami. Zrobił się też problem z mięśniami prawej nogi, w których po kilkunastu godzinach jazdy w jednej pozycji powstały bolesne zastoiny krwi, stopniowo ustępujące, ale cholernie dokuczliwe. Niemniej, trening sympatyczny i efektywny, przy pięknej pogodzie kończącego się lata.
Mglista panorama z mostu na Inie w okolicy Bącznika
A dziś runda rowerem. Wybrałem się jak pajac, ubrany na czarno, bez przedniego światła, w dodatku nieco za późno, a do tego jeszcze była mgła. Na szczęście miałem czerwone tylne światło i nie bałem się specjalnie, że ktoś wjedzie mi w tyłek. Przeżyłem, ale jutro zaopatruję się w jakieś przyzwoite światełko do roweru.

Od wczoraj walczyłem o przeniesienie prawie dwóch setek kontaktów ze starej Lumii 610 do nowej Xperii. Walka przegrana, bo okazuje się, że wspaniali konstruktorzy owej Lumii nie przewidzieli, że ktoś może zechcieć pozbyć się ich telefonu zabierając ze sobą numery. Tzn. niby jakieś tam opcje są, ale czysto teoretyczne. Praktyka była banalna, choć żmudna: ręcznie przepisałem wszystko do komputera, a potem również ręcznie wprowadziłem kontakty do nowego telefonu. Jedyny plus tej paranoi jest taki, że mam listę awaryjną, na wszelki wypadek. Ale to mała pociecha.

Na stadionie wreszcie widać, że skończyła się rozbiórka, a ruszyła budowa. Przy okazji zamknięto na amen możliwość pobiegania wokół trawiastego boiska, nie ma przejścia. I tym sposobem pozbyto się wreszcie ze stadionu całego tego tuptającego towarzystwa, zapanował święty spokój.

niedziela, 28 września 2014

Było dobrze

Pinot Noir, na białego
bądź różowego szampana
Dłonie jeszcze trochę opuchnięte od noszenia wiader z winogronami, pchania ciężkiej taczki ze skrzynkami i wrzucania ich na palety. Pobolewają jeszcze stawy i mięśnie, czuję fizyczne znużenie i wyczerpanie. Tak jest zawsze po powrocie z Congy.
Tym razem jestem jednak bardzo zadowolony. Po raz pierwszy nie było żadnych problemów z dyscypliną, panował wzorowy porządek. Starannie dobrana ekipa okazała się „dream team”. Pracowali wzorowo, ani razu szef nie okazał niezadowolenia. Praca była dokładna i bardzo wydajna, choć do zebrania było wyjątkowo dużo winogron, bo rok był świetny. Patron nie mógł się nachwalić, że wreszcie serio jest traktowane polecenie, by czyścić grona z pleśni, co z kolei jest warunkiem otrzymania soku doskonałej jakości, nadającego się do produkcji szampana millesime (wytwarzanego z doskonałego soku z jednego rocznika; tylko on ma na butelce oznaczenie roku produkcji). Chciał czyste – takie dostawał. Nie było też problemu z zapewnieniem regularnych dostaw owoców, by zapewnić ciągłą pracę tłoczni. Jeśli było trzeba, ekipa bez dyskusji zostawała na polu dłużej, niż zwykle.
W tym roku winnice „Ulysse Collin”w Congy opanowali Polacy. Były tylko dwie starsze

kobitki, poza nimi wyłącznie ludzie rekrutowani przeze mnie. Podobnie tłocznia – strategiczne miejsce winobrania: szefem tłoczni był Maciek, jego najważniejszym współpracownikiem – Michał. Do pomocy mieli Francuza i mieszkającego we Francji Gruzina. Najmniejszych zastrzeżeń, w przyszłym roku Maciej ma być oficjalnie szefem tłoczni.
Dzień w Congy wyglądał jak z „Dnia świstaka”. Co rano to samo: pobudka jeszcze w nocy, śniadanie, parę minut na otrzepanie się z resztek snu i do winnicy. Drugie śniadanie około 9, przerwa obiadowa około 13, kolacja zazwyczaj o 20. Potem lulu i nazajutrz znów to samo. I tak aż do dnia ostatniego, kiedy to wieczorem odbywa się le cochelet – uroczysta kolacja na zakończenie winobrania. W
Panorama winnic
pod Congy

tym roku wyjątkowa, bo Olivier postawił parę dużych butelek z limitowanej edycji swojego najlepszego szampana z 2007 roku, wartych po około 300 euro za sztukę. Do tego świetne wina z jego piwnicy, a potem kolejne parę butelek szampana, już mniejszych i tańszych. I przemowa, w której były wyłącznie superlatywy i zaproszenie do przyjazdu za rok. Nie wątpię, że szczere i nie kurtuazyjne; w tym roku po raz pierwszy patron nie miał telefonów w sprawie incydentów, które trzeba było łagodzić, a najbardziej agresywnych Francuzów usuwać z pracy. Był może ze dwa razy, za drugim nawet wyciągnął sekator z kieszeni i przeszedł się po rządkach, by znaleźć pozostawione kiści. Nic nie znalazł, nacieszył banana, pogadał ze mną i pojechał do domu. Przez całe vendanges był wyjątkowo spokojny i zadowolony, bo winogron w bród, sok doskonałej jakości, a praca była doskonale zorganizowana.
Nowym pracownikom, którzy pewnie zdziwili się, że pokoje, w których przez parę dni mają mieszkać, nie są wymalowane na pastelowe kolory i nie ma w nich telewizorów, jak zwykle pokazałem koczowiska, w których mieszkają zbieracze winogron pracujący w innych winnicach: przyczepa kempingowa to tam szczyt luksusu, zazwyczaj śpią w namiotach, w nich też jedzą i gotują sobie zupki chińskie (bo tanio). O toaletach mogą pomarzyć, tojtojka to już jest pewien luksus. Prysznice też raczej nie są standardem. Po takim pokazie wszyscy zaczynają doceniać, że mają swoje łóżka, pokoje są ogrzewane, mają do dyspozycji niezłe zaplecze sanitarne, a wszystkie posiłki gotuje nam zatrudniony na czas winobrania kucharz.
Pod koniec naszego pobytu wybuchła zresztą lokalna afera, opisywana w tamtejszej prasie: żandarmeria zlikwidowała koczowisko, w którym żyło 240 Polaków zatrudnionych do zbierania winogron o parę wiosek dalej, niż Congy. Warunki, w jakich żyli, były po prostu straszne. Do tego zarabiali jakieś marne grosze. Regularny gułag…

Dopisała nam pogoda. Pierwsze kilka dni było bardzo upalne, potem jednodniowe załamanie pogody, pół dnia lało, a po tym znów słońce, choć już dużo chłodniej - co zresztą nie było żadną wadą, upałów każdy miał dość, chłodek był miły.
Południowa sjesta w winnicy Barbonnes

Barbonnes. Cieszę się, że zobaczę ją dopiero za rok...

Wschód słońca widziany w drodze do la Gravelle

Jedno z podwórek. Kwiaty, kwiaty, kwiaty....

Tęcza po krótkiej burzy, jaka przeszła nad Congy

Jean Paul, kucharz, zwany przez nas Janem Pawłem III

Maria z Olą, nienagannie ubrane spożywają śniadanie na trawie

To spora część tego, co chłopcy wypili po pracy. Nie wszystko trafiło na korytarz

Ranek w winnicy. Niekoniecznie miłe doświadczenie

Na skrajach winnic często sadzone są krzaki róż

Wjazd do Congy. Tonie w kwiatach

Inna panorama winnic w Szampanii

Merostwo w Congy. Też w kwiatach

Wiejska uliczka

... i inny jej fragment

"Witaczem" we francuskich wioskach zawsze są kwiaty

Wschodzące słońce za mgłą

Marysia - wulkan optymizmu

Robić? Nie robić? Zlot porterów, czyli po polsku - wiadernych

Pomnik miejscowych żołnierzy, poległych w I wojnie

Przygotowanie do tłoczenia. W kilka minut do prasy chłopaki wrzucali po 4 tony owoców

Kolacja

Oczekiwanie na le cochelet

Marysia z szampanem po 300 euro

Votre sante!

Jean Paul prowadził restaurację, która miała 3 gwiazdki Michelina. A teraz nam polewał

Patron (właściciel winnicy), Olivier Collin

I jego hiszpańska żona, Sandra

Po szampanie, oczekiwanie na ostatnią kolację

Z głodu nie dało się umrzeć


sobota, 27 września 2014

Jestem

Dwa tygodnie w Congy minęły błyskawicznie. Na ten temat będzie osobno, ale nie dziś. Ważne, że udało się zrobić wszystko, co było do zrobienia do czwartku włącznie, zaliczyć uroczystą kolację z dużą ilością świetnego szampana, a w piątek wrócić do Polski, choć na niemieckich drogach był korek za korkiem. Zdążyliśmy na Maraton Puszczy Goleniowskiej.

A dziś MPG. Wielce byłem ciekaw, bo pierwszą edycję znam tylko z opowieści, byłem wówczas w Congy. Zrezygnowałem ze startu, bo w Congy odnowiła mi się kontuzja mięśnia gruszkowatego, pobolewał też prawy achilles, regularnie katowany chodzeniem z wiadrami wyjątkowo pięknych i słodkich w tym roku winogron. Michał nie odpuścił startu, zmniejszył jednak dystans z połówki do ćwiartki.
Na szczęście, mnie nie ujęto w grafiku zadań związanych z maratonem i mogłem spokojnie zająć się robieniem zdjęć tam, gdzie sobie upatrzyłem przed rokiem: na górkach pod koniec pierwszej długiej prostej. W końcu doczekałem się na ścieżce kolorowego tłumu biegaczy, rozciągniętego wzdłuż leśnej ścieżki. Parę zdjęć wygląda naprawdę nieźle, jedno z nich jest obok. Pięknie by wyglądał pionowy baner o podobnym wyglądzie, spróbuję na coś takiego namówić głównych organizatorów dzisiejszego leśnego zamieszania, Anetkę z Darkiem.
Maraton wypadł świetnie. Biegający lud zadowolony, bo było wszystko, co potrzeba biegaczom, nie było za to szwancparady z różnej maści garniturowcami, którzy jeszcze niedawno byli standardem na Ojcowsko-Urzędowej Mili Niepodległości. Nie było też oczywiście milowego namiotu małomiasteczkowych "wipów", gdzie jeszcze niedawno mogli się ochlać i obeżreć tego, na co zawodnicy nawet popatrzeć nie mogli. Z ważniejszych osób pojawił się wiceburmistrz T. Banach, ale w stroju sportowym, pobrał pakiet startowy i pobiegł na dychę, po czym dyskretnie ulotnił się, nie oczekując braw. I nic dziwnego, gość jest na poziomie.
Na trasie biegu było to, co potrzebne: na pierwszym okrążeniu tylko woda, potem pojawiły się substancje potrzebne do przetrzymania długotrwałego wysiłku na leśnej, niełatwej dziś trasie. Po biegu była lekko kwaśna zupa pomidorowa, był pieczony kurczak, kiełbaska, piweńko - wszystko w ilościach absolutnie zaspokajających zapotrzebowanie na energię, wodę i minerały. Nie słyszałem żadnych narzekań, co oznaczało z pewnością akceptację tej propozycji organizatorów. 
Jedyny minus, kompletnie niezależny od organizatorów, to brak liczniejszej publiczności na mecie. O jej brak na trasie maratonu trudno mieć pretensje, w końcu trasa wytyczona jest lasem, a dziś nawet grzybiarzy za wielu nie było, bo i grzybów nie ma. Miło jest jednak, kiedy na mecie witają finiszerów oklaski i okrzyki dowodzące, że ktoś zauważa wysiłek biegających godzinę, dwie, czasem pięć. 
Nie zmienia to jednak faktu, że imprezka była udana, kameralna, wręcz elitarna, z precyzyjnie zrealizowanym programem i bez żadnej wpadki. Parę osób po raz pierwszy w życiu wystartowało w maratonie, byli też debiutanci na krótszych dystansach. Niektórzy z debiutantów w ubiegłym roku pojawili się w Kliniskach jako kibice, w tym roku pobiegli z powodzeniem. Brawo! 

Fotki z biegu są tutaj. Dziś idę spać, odsypiać dwutygodniowe zmęczenie i zarwaną noc.

sobota, 13 września 2014

Na razie starczy...

10,5 km

Ostatni trening przed wyjazdem, oczywiście w Kliniskach. W lesie duszno, choć podobno przed południem było zdecydowanie gorzej. Na treningu pojawiło się kilkanaście osób, ale to
zrozumiałe, były dziś biegi w Szczecinie i Stargardzie. Obiegliśmy trasę maratonu, w tempie spokojnym i relaksowym. Nie było sensu się szarpać przed długą drogą w samochodzie, by potem zmęczone mięśnie nie dawały popalić.
Wszystko gotowe do wyjazdu, oczywiście, jeszcze trzeba się spakować, bo tradycyjnie wszystko mam w proszku. Najważniejsze, że autko przygotowane, przejrzane, dopieszczone, na wszelki wypadek też wyposażone w assistance. Wyjazd około 3 nad ranem, 12-14 godzin w drodze. Zachód słońca będzie już szampański.
Jeśli się okaże, że mam jakiś dostęp do netu, będę wrzucał relacje z wyjazdu. Milczenie będzie oznaczało, że Congy nadal jest na końcu świata, choć o sto km od jego centrum - Paryża :)
Na razie!

piątek, 12 września 2014

Gwarancja na 4 kilometry

Mało dziś w Nowogardzie na pasach nie potrąciłem kobiety na rowerze. Minąłem ją o centymetry, po ostrym hamowaniu. Bogu dziękować, ABS działał, opony mam jak nowe, na pasach nie było ślisko, a ja jechałem z prędkością sporo niższą od dopuszczalnej, mogło to być nawet coś koło 30/h. Kobieta znienacka pełną prędkością wjechała rowerem na pasy na głównym skrzyżowaniu w mieście i przejeżdżała na drugą stronę. Najpierw zasłaniał mi ją prawy, dość szeroki słupek fiata bravo, potem lusterko i gps. Kiedy miałem ją przed maską, było hamowanie i ostre odbicie kierownicą w prawo. Udało się, babina ocalała. Zimny pot mnie oblał. Potem zrobiłem coś, z czego nie jestem specjalnie dumny: w nerwach skląłem kobitę, na czym świat stoi. Oczywiście, nie widziała żadnej swojej winy, coś tam mi próbowała krzyczeć o jej pierwszeństwie. Przez chwilę miałem ochotę dogonić, złapać za chachoł i wezwać policję. Uświadomiłem sobie jednak, że to nie ma najmniejszego sensu, bo co jej zrobią? Pouczą? Odpuściłem. Ale jeszcze dobre parę minut ręce mi drżały z nerwów...

Po południu wyprawa do Decathlonu po buty górskie, najlepsze obuwie do winnicy. Nie ma sensu kupować markowych, szkoda pieniędzy. Zdecydowałem się na decathlonowską markę Quechua, w cenie około 200 zł. Zaintrygowała mnie informacja, że gwarancja wodoszczelności jest na 4 tysiące zgięć. Zawołałem jegomościa z obsługi, spytałem, czy to nie pomyłka, powiedział mi z dumą, że nie, że faktycznie aż na 4 tysiące zgięć firma daje gwarancję. "-Ale to raptem 4 tysiące kroków, czyli około 4 kilometry marszu, to niespecjalnie dużo..." - mówię. Gościu się stropił i przyznał, że faktycznie to niewiele. Dowcipne sformułowanie: niewiele. Wyobraźmy sobie, że wkładam nowe buty i idę do Lubczyny. Gwarancję na buty tracę na kilometr przed Komarowem... Jaja, cyrk, kabaret. 
Ale buciki wziąłem. Wziąłem też fakturę. Jeśli się okaże, że zaczną przeciekać podczas pracy w Congy, po powrocie zażądam zwrotu pieniędzy pod pretekstem, że wilgoć w bucie poczułem po 3998 kroku... Będzie wesoło. A przecież może się okazać (nie bardzo w to wierzę), że buty okażą się jednak porządne. Wiem na pewno, że nie ma sensu inwestować w znane marki. Buty Chiruca rozkleiły mi się po dwóch tygodniach, kosztowały 4 stówy.

Dziś w Goleniowskiej mój artykuł o promocji gminy przez dwóch dżentelmenów z klubu Barnim, mistrza i Trenera (mistrz pisze zawsze dużą literą, też tak będę robił). Jeśli kogo interesuje, jak można zarobić tysiąc złotych za godzinę opowiadania, że bieganie jest fajne - polecam.
A po południu informacja od Darka, że był na spotkaniu z dzieciakami w szkole w Kliniskach, poopowiadał, pozachęcał, narobił dzieciakom apetytu za bieganie i - frajer jeden - nie wystawił gminie fakturki na tysiąc złotych. Tylko czekać, aż Trener oskarży go o psucie rynku i brutalny dumping, polegający na robieniu za darmo tego, co koncesjonowani "promotorzy" robią za ciężką kasę. Przecież to grozi tym, że ktoś może pomyśleć: kurde, a może faktycznie da się to robić za friko? Może nie wypada ssać gminnego cycka aż do zadławienia? Pewnego dnia może się skończyć i ssanie, i cycek, a przecież do tego dopuścić nie można!!


czwartek, 11 września 2014

Się ożywili

30 km rowerkiem

Żeby nie zostać Piętaszkiem (lub Achillesem), prawej pięcie trzeba dać odpocząć. Zwłaszcza, że z rana nieco kulałem. Zauważyłem, że parędziesiąt kilometrów zrobione rowerem to świetne ćwiczenie, przywracające normalny stan ścięgien, stawów i przyczepów mięśniowych. I faktycznie, po 'tour de gmina' wszystko wróciło do normy. Jutro pewnie się przebiegnę, w sobotę ździebko roweru, a w niedzielę o 3 nad ranem za kierownicę i 1200 km do Szampanii. 

Z pewnym, ale nie przesadnym zaciekawieniem oglądam nagłą i niespodziewaną aktywność sekcji lekkoatletycznej UKS Barnim. Znienacka pojawiło się sporo dzieciaków, pojawił się nawet nowy trener na miejsce Piotra, który potraktowany jak szmata przez łysego prezesa, przed wakacjami pieprznął robotę dla Barnima. Piotr przeszedł do Hanzy, jego dzieciaki zaczęły odnosić sukcesy, działalność klubu Barnim zaczęła wyglądać śmiesznawo. Najwidoczniej zapadła decyzja, by prócz prowadzenia sekcji importowanych chartów zająć się też wreszcie tym, czym "uczniowski klub sportowy" zajmować się powinien - pracą z miejscowymi dziećmi i miejscową młodzieżą.
A propos chartów z importu: w Pile, w Półmaratonie Philipsa 8. miejsce w kategorii kobiet zajęła zawodniczka UKS Barnim Goleniów, Valborg Heinesen, lat 28. Zna ktoś tę panią?


Po wczorajszym kontakcie z firmą Orange podjąłem stanowczą decyzję: nigdy więcej usług tej firmy. Popis dziadostwa organizacyjnego, bałaganu i niekompetencji. Panienka w goleniowskim punkcie Orange nie potrafiła mi podać daty zakończenia umowy na Neostradę. Po półgodzinnej walce z Błękitną Linią udało mi się ustalić, że to 10 listopada. Wracam do czarnego łebka w salonie Orange z pytaniem, jak i kiedy mam zwrócić sprzęt. Okazuje się, że sprzęt mogę zwrócić w Goleniowie, ale jeśli brakuje choćby jednego kabelka - mam jechać z badziewiem do Szczecina. Pytam, czy ma wykaz badziewia, które mam obowiązek zwrócić. Nie ma. Już nie próbuję nawet dociekać, jak wobec tego rozliczy mnie z kompletności sprzętu. Przywiozę, zostawię w cholerę, niech się martwią. Składam pisemne oświadczenie, że rozwiązuję umowę i kończę romans z Orange, wychodzę. Wieczorem dostaję telefon od wyszczerzonej (sądząc po głosie) panienki z infolinii. Ucieszona, informuje mnie, że ma dla mnie rewelacyjną ofertę: Neostrada, TV i internetowy telefon - uwaga! - 4,30 zł taniej, niż dotąd. Utrzymuję powagę, z panienką rozmawiam grzecznie i uprzejmie, na koniec informuję, że właśnie rozwiązałem umowę i o żadnej Neostradzie słyszeć nie chcę. Panienka zamienia się w bryłę lodu, żegna mnie zimno, jak Królowa Śniegu. Ale mi to już wisi. Nigdy więcej Orange.
W Plusie mam teraz internet LTE o szybkości nie 10, a 120 mega, i nie za 104 zł, a za 30. Nie znam się, ale wydaje mi się to lepszą ofertą.

Mail potwierdzający wpłatę na Paryż i rejestrację w systemie naturalnie jeszcze nie przyszedł. Francuzi... Orange to też francuski burdel... Na szczęście, w Congy porządki są ciut lepsze, choć też co roku parę razy przeżywam ciężkiego wkurwa. Pewnie za karę za tego nerwa w tym roku ja będę szefował ekipie. Ciekawe, jak mi pójdzie. Właściciel winnicy ma chyba do mnie spore zaufanie, bo praktycznie całość spraw związanych z rekrutacją ekipy powierzył mi w ciemno, akceptuje wszystkie propozycje, w nic się nie wtrąca. Prawda, że doświadczenia z Polakami ma bardzo dobre, dotąd tylko jeden (nie przeze mnie rekrutowany) dał zadka, reszta spisywała się wzorowo. Biorę tylko ludzi, których znam i którym ufam, żadnych eksperymentów. W efekcie w tym roku praktycznie nie będę miał z kim pogadać po francusku, w winnicy będą prawie wyłącznie Polacy. Z Marie-Celine i Rosalinde nie pogadam za wiele... 

środa, 10 września 2014

Dyszka

10 km

Runda w połowie leśna, w połowie asfaltowa. Pobolewał przyczep prawego achillesa, ale za to nic więcej - to znak, że wraca normalny stan. Nie próbuję nawet się rozkręcać, nie ma to sensu w sytuacji, gdy w niedzielę wyjeżdżamy na 2 tygodnie do uroczej Szampanii. Za odbudowywanie formy wezmę się po powrocie, po dwóch tygodniach treningu siłowego i zrzucania wagi (jest szansa na około 5 kilo ubytku ciężaru ciała). 
Zapowiada się ciekawy czas. Na początku października w Goleniowie ma się ukazać nowy tytuł prasowy, gazeta wydawana przez Niemców, oczywiście w języku polskim. Zeitung. Problem w tym, że za projektem stoi mocna finansowo grupa Passauer, walcząca z konkurencją w sposób wredny. Na mój ogląd, owa kasa to jednak jedyny prawdziwy atut 'cajtungu', którego prawdziwym i jedynym celem jest przejęcie powiatowego rynku reklamowego. Jest też pewien plus całej sytuacji, mianowicie każda konkurencja zmusza do aktywności i budzi z letargu. A był czas na przebudzenie. Tak więc, przede mną ciekawy rok ;)
Zarezerwowany jest hotel w Nicei. Dwieście metrów od starego miasta, czterysta od promenady nadmorskiej, pół kilometra od portu. Piękne miejsce za rozsądne pieniądze.

wtorek, 9 września 2014

Zapisany

10 km

Cholera, niepotrzebnie się dziś zrywałem i siadałem do komputera. Zaraz po otwarciu zapisów na Paris Marathon 2015 system się zablokował i za czorta nie dało się doprowadzić
do końca procesu rezerwacji. Machnąłem ręką, poszedłem załatwić parę spraw, dopiero około 10.30 udało mi się dopchać do lady i wpłacić stówę (w euro, oczywiście...) rezerwując miejsce na 12 kwietnia przyszłego roku. Francja, jak to Francja: obiecali, że wysyłają maila z potwierdzeniem, mail zapewne tuła się gdzieś po Wszechświecie, bo do mnie jeszcze nie dotarł. Ale dotrze, o to jestem spokojny. Obiecali - będzie. 
Późnym popołudniem dycha dla rozruszania. W parku przemysłowym kilometr szybko, kolejny wolno, trzeci znów szybko. Powrót ścieżką rowerową, już o zmroku. Kiedy dobiegałem do stacji paliw, włączyły się lampy. Nie wszystkie, chyba co trzecia. I tak wystarczyło, zrobiło się jasno. Kiedy świecić będą wszystkie, widoczność będzie doskonała. Lampy są typu LED, zużywają więc niewiele prądu, mogą sobie świecić całą noc.
Widać, że uruchomienie ścieżki spowodowało wyraźny wzrost ruchu w tamtym rejonie. Minąłem kilkoro biegaczy, dwoje rolkarzy, parę osób na rowerach. Generalnie, nieznane mi twarze, nowi ludzie. Sporo nowych twarzy także na stadionie, który lud okupuje, choć bieżni już nie ma, a ścieżki, którymi można biegać, są w tragicznym stanie. Zwróciłem dziś na to uwagę Banacha, poprosiłem o interwencję i choćby prowizoryczne, na jeden sezon, połatanie dziur w asfalcie i likwidację wybrzuszeń, na których można się potknąć i przewrócić. Obiecał, że sprawa będzie załatwiona.



niedziela, 7 września 2014

Po treningu

10 km

Dziś czas dochodzenia do siebie. Nie tyle po wczorajszej turze rowerowej i dziesięciu kilometrach w Kliniskach, co po późniejszym finale 25-lecia ślubu, który to finał w gronie przyjaciół trwał do trzeciej nad ranem. 
Nie wyniosłem jeszcze pustych flaszek, bo sąsiedzi mogą z okien dostrzec, że wyrzucam ich cały wór, a z tego widoku wyciągnąć fałszywe wnioski... Wyniosę toto na raty.
Myślę, że nikt z obecnych na imprezie zawiedziony nie wyszedł. Repertuar gastronomiczny był z naprawdę wysokiej półki, czego dowodem najlepszym fakt, że nikt nie wspominał o wegetarianizmie, kiedy na stół wjechał boeuf bourguignion, ale też nie było amatorów dbania o linię, kiedy podano tort lodowy i krojono kawałki bynajmniej nie symboliczne. A przecież i wcześniej, i potem było jeszcze sporo różnych różności... 
Wcześniej w Kliniskach, na zaostrzenie apetytu, sobotni trening przedmaratoński. Dla mnie pierwszy od trzech miesięcy dłuższy bieg we w miarę przyzwoitym, jak na teren, tempie 5:30 na kilometr. Wszystko w porządku, żadnych dolegliwości na trasie, dziś zaś tylko lekkie pobolewanie prawej pięty i nieco naciągniętego mięśnia prawego uda - to wynik do przyjęcia, związany z poważniejszym obciążeniem, którego mięśnie ostatnio nie miewały. Jutro wszystko powinno przejść.
Trening w mniejszym gronie, bo zaczyna się jesienny sezon startowy i biegacze mają własne plany. Ale znów pojawili się nowi, których na leśnej trasie widzieliśmy pierwszy raz. Podobało im się. Maraton za 3 tygodnie. Mam nadzieję, że zdążymy wrócić z Francji, być może na ostatnią chwilkę przed imprezą.








piątek, 5 września 2014

Dłuższy wypad

65 km rowerem

Wczoraj wieczorem pewnie zbyt intensywnie poćwiczyłem, za to była kara w postaci zdecydowanie ostrzegawczego bólu (wersja prezydencka - bulu) w krzyżu. Ale w ciągu dnia przeszło bez śladu, co cieszy. 
Wcześnie opędziłem robotę, około 15 dosiadłem więc rowerka, zrobiłem najpierw 20-kilometrową turę przez Marszewo i Miękowo, a potem drugą, dłuższą, przez Lubczynę itd. Razem nazbierało się 65 km. Pod koniec czułem, że wysiłek jest konkretny, przed Podańskiem dopadło mnie osłabienie, z którym poradziłem sobie zatrzymując się przy opuszczonym sadzie w środku wsi, a tam parę śliw z dojrzałymi, słodkimi owocami. Garść śliwek przywróciła siły i ochotę do jazdy, parę minut potem skończyłem, co było w planie. 
Jesień idzie. W rzeczonym Podańsku zauważyłem płot porośnięty dzikim winem, pięknie, po
jesiennemu zakomponowanym. Liście czerwone, jagody lekko pomarszczone, wszystko podświetlone ciepłym światłem zachodzącego słońca. Ikona jesieni. A przecież wciąż mamy lato, które może potrwać jeszcze dobre parę tygodni. Dwa lata temu trwało prawie do końca października, może i teraz tak będzie?

czwartek, 4 września 2014

Relaks

Relaks

Zapomniałem wczoraj, że dziś zaczyna się Bramat, a na początek dwa spektakle w wykonaniu Jana Peszka. Poszedłem, nie żałuję, Peszek w formie nadzwyczajnej (a ma 70 lat), przedstawienia kapitalne, czas więc właściwie wykorzystany. Rowerek będzie jutro, świat się nie zawali przez dzień przerwy.
Przedpołudnie w sądzie - szokujące. Pan gangster i trzech jego kolesi - uniewinnieni. Wprawdzie sąd potwierdza, że działali wspólnie, w porozumieniu, z premedytacją i w celu "doprowadzenia do niekorzystnego rozporządzenia majątkiem przez pokrzywdzonych" (czytaj - zostali obrobieni przez paru spryciarzy), ale zdaniem sądu, nie było elementu wprowadzenia w błąd pokrzywdzonych przez oskarżonych, a przez to nie było wymaganych znamion oszustwa. Więc uniewinnienie.
W uzasadnieniu wyroku łatwo można było doszukać się wskazówek, co tak naprawdę należy myśleć o panu gangsterze i jego kumplach. Być może faktycznie czegoś zabrakło w akcie oskarżenia, być może panowie gangsterzy byli sprytniejsi, niż wszyscy wokół przypuszczali, a może sąd się pomylił - mała to jednak pociecha dla ludzi, którzy dziś usłyszeli, że nie odzyskają zabranego im majątku, a zarządzać nim będzie nadal pan gangster. 
Takie wyroki sprawiają, że pokrzywdzony człowiek przestaje wierzyć w zwyczajną sprawiedliwość, a bandziory utwierdzają się w przekonaniu, że są bezkarni. Ale to ani pierwszy, ani ostatni taki przypadek. Życie.

Przypomina się wszystkim zainteresowanym o sobotnim treningu w Kliniskach. Poprowadzi go Anetka, bo delegacja PMT w składzie prezes Dariusz w towarzystwie Leszka K. (i może ktoś jeszcze, o kim nie wiem) udaje się do Świnoujścia, by jak co roku walnąć maraton pod wiatr, do Wolgast. Zbiórka o 16 na parkingu przed nadleśnictwem.

środa, 3 września 2014

Czekając na armagedon

12 km

Katastrofa na razie nie nastąpiła. Przeciwnie, samopoczucie jest doskonałe, kondycja się poprawia. Dziś powtórka z przedwczorajszej trasy, czyli runda po lesie, potem park przemysłowy i powrót nową ścieżką rowerową. Kompletnie nic nie dolegało, dopiero pod sam koniec poczułem pewne napięcie tylnych mięśni prawego uda, co jednak w najmniejszy sposób nie ograniczało zakresu ruchu i nie powodowało dobrze znanego bólu przy drobnych nawet podbiegach. Zdecydowanie poprawia mi to nastrój, są szanse na spokojne przebiegnięcie dychy w Świnoujściu na początku października, półmaratonu w Krakowie pod koniec października, no i maratonu w Nicei 9 listopada. 

Jutro rower i siłownia plenerowa. Pewnie przyda się odreagować po emocjach w szczecińskim sądzie, gdzie będzie ogłaszany wyrok na pana gangstera, który zasypał mnie różnymi śmiesznymi aktami oskarżenia, że niby naruszam jego dobre imię pisząc o przekrętach na gigantyczną skalę, no i utrudniam mu prowadzenie działalności gospodarczej, polegającej generalnie na okradaniu ludzi. Prokurator chce zapuszkować pana gangstera na 3,5 roku, pan gangster nadal twierdzi, że jest krynicą cnót. Ubawił mnie setnie we wtorek, kiedy opowiadał, jakim to dobrodziejstwem dla faceta, którego okradł, było pozbawienie go majątku. Po pierwsze, zdjął mu kłopot związany z zarządzaniem majątkiem. Po drugie, uwolnił od konieczności spłacania kredytu zaciągniętego na budowę szkoły, którą pan gangster był ukradł. A po trzecie, zdaniem pana gangstera, szkoła miała zerową wartość, a nawet wartość ujemną, więc w ogóle o czym mowa? Dobrze, że pan gangster nie zażądał dopłaty owej ujemnej wartości, a przecież mógł wytoczyć proces o wyrównanie strat! :) OK, nie ma się co śmiać zawczasu, poczekajmy na wyrok.

Ciekawa sprawa: od dłuższego czasu podejrzewałem, że problemy z achillesami mają jakiś związek z butami Nike Pegasus. Zauważyłem, że nasilają się, kiedy nowe Pegasusy dłużej mam na nogach. A ten model ma specyficznie wyprofilowaną piętę, górna krawędź niezbyt mocno, ale jednak uciska na achillesy. Moim zdaniem, to jeden z powodów kłopotów, jakie miałem parę miesięcy temu. I dziś w "Polityce" czytam artykuł o bieganiu i kontuzjach, a tam jak wół stoi, że właśnie takie lekko uciskające na ścięgno buty mogą być przyczyną poważnych problemów, powodowanych niedokrwieniem ścięgna i zaczynającymi się procesami martwiczymi. Kurka, chyba trzydzieści parę lat temu faktycznie należało pójść na medycynę, chyba byłbym niezłym diagnostą.

poniedziałek, 1 września 2014

Jest lepiej, więc nadchodzi katastrofa

12, 5 km

Zdziwienie. Najmniejszych dolegliwości, ani kręgosłup, ani nic między nim a prawą stopą. Wszystkie dolegliwości dziś miały wolne. Skorzystałem z okazji, nura w las mimo monotonnego, późnoletniego (może wczesnojesiennego?) deszczu. Deszcz nie przeszkadzał, nawet dodawał uroku bieganiu po pustym lesie. Tylko dwie sarny i zamyślony gościu, który śmiertelnie się wystraszył, gdy go mijałem bezgłośnie. O Jezu! - krzyknął. Przeprosiłem, że wystraszyłem i zaprzeczyłem swojej boskości. Tamten nosił przecież brodę i miał długie włosy, jak można nas było pomylić?
W parku przemysłowym zaczął mi dawać o sobie przypominać przyczep prawego achillesa. Powód prosty: włożyłem brooksy, które mają twardą podeszwę i słabą amortyzację. Dobrze się sprawują w lesie, na asfalcie nie są już luksusem. Ale dotrzeć do stadionu dało się bez kłopotu, choć nie rwałem do przodu, jakoś nie mogąc uwierzyć w nagłe ozdrowienie. Doświadczenie zresztą uczy, że jak się polepszy, to się popieprzy, czekam więc teraz w spokoju na nieuchronny armagedon...
A mówiąc poważniej, nagła poprawa to pewnie efekt wczorajszego dnia z gimnastyką. Przez cały dzień co jakiś czas wykonywałem bolesne ćwiczenia rozciągające, pod koniec naprawdę miałem ich już serdecznie dość. Ale podziałało! Dlatego dziś znów rozciąganie dupy... 

Wczoraj na Arte.tv (sorry - telewizja francuska) obejrzałem film dokumentalny o dziewczynie (teraz starszej pani), która prowadziła oficjalny fan club The Beatles i w praktyce była ich sekretarką przez cały okres istnienia zespołu. Kapitalny! Świat, o którym miliony mogły tylko pomarzyć, że go zobaczą czy dotkną - ona miała na co dzień. Mnóstwo anegdot, ciekawe fotografie, przesympatyczna babka, której w głowie się nie poprzewracało. Polecam!