środa, 30 października 2013

Początek weekendu

7,5 km

Dziś ciut mniej, nie chciało mi się biec w ciemnościach ulicą Szkolną, są prostsze metody na zdeformowanie sobie oblicza. Dziś wystarczyła runda ze stadionu do Helenowa i powrót przez centrum miasta. Czułem się nieco ociężały, ale to minęło po kilometrze. Bez szarpania się, bez zrywów. Relaks. Nie spotkałem pani redaktor. Może już nie biega, może nie jej pora. 

Rano porozmawiałem z panem wice Banachem. Jak zapowiadałem wczoraj, uprzedziłem go, że wpadnę na kolację w Duecie, pan Tomek nie widzi żadnych przeszkód. No to na przykładzie imprezy sprzed pięciu lat mu naświetliłem, jakie przeszkody (limit kotletów) może dostrzec Ojciec D. Zrobił wielkie oczy, uśmiał się, obiecał, że żadnych podobnych numerów nie będzie. A ja taki pewny nie jestem, Ojciec umie zaskoczyć ;)
Zadzwonił Piotrek, spytałem go przy okazji, czy może jego Ojciec D. zaprosił na milową kolację w Duecie. Nie zaprosił. Czuję, że to będzie fenomenalna impreza. Ciekaw jestem klucza, według którego dobierano gości, kto tam będzie najważniejszy (no, kto? :)  ), jaki będzie scenariusz, komu i kto będzie dziękował. Przewiduję, że będzie to ciekawszy temat do opisania niż sama Mila. Zacieram ręce, czekam niecierpliwie.

Zaraz po Mili będą wycinane drzewa na stadionie, by zrobić miejsce pod szerszą bieżnię. Niech to zrobią szybko, póki nie przywiązał się tam jakiś szurnięty obrońca środowiska...

Zapłaciłem za Kraków, nie odpuszczę biegu, który będzie się zaczynał i kończył na Rynku. 63 zł to całkiem przytomna cena, od jutra skacze o dychę. Tak sobie myślę, że warto zacząć omijać biegi, które wyceniane są na poziomie nieprzytomnym. Za Poznań może i warto zapłacić stówę, ale 200 zł w ostatnim dniu zapisów to cena pogięta. Oczywiście, czym innym są biegi zagraniczne; za maraton we Francji warto zapłacić sporo, bo prawdziwa atrakcja to pobyt tam, możliwość pogadania po francusku, wtopienia się w lokalny klimat. Wtapianie się w klimat poznański to - sorry - rzecz niewarta pierdnięcia.

Gazeta zrobiona, jutro prawie nic do roboty. W zasadzie, ogłaszam początek długiego weekendu!

wtorek, 29 października 2013

Ojciec D. akredytuje

10 km

Proszę państwa, sprawa robi się poważna. Ojciec Dyrektor w dniu dzisiejszym ogłosił niniejszy uniwersał:
Dyrektor Ośrodka Sportu i Rekreacji w Goleniowie informuje, że akredytacje dziennikarskie związane z obsługą XXV Goleniowskiej Mili Niepodlegości można uzyskać w wyniku zgłoszenia drogą elektroniczną nazwy redakcji, imienia i nazwiska redaktora w terminie do 8 listopada 2013 r. Odbiór identyfikatora w dniu imprezy w biurze zawodów przy bramie głownej stadionu miejskiego od godz. 8.00. 
Ojciec D. ma takie powiedzonko: "czytaj: ...". Więc pisząc to, co napisał, chciał powiedzieć: Czytaj - o mojej Mili nie ma prawa pisać nikt, komu nie udzielę akredytacji. Ten prostak Martyniuk po akredytację nie przyjdzie, mam więc go z głowy...
Oczywiście, że po żadną akredytację nie pójdę, nie napiszę nawet maila. Jutro rano widzę się z wiceburmistrzem Banachem, poinformuję go, że ewentualnie mogą być jakieś problemy (pan nie ma akredytacji, nie wolno panu tu wejść [wersja skrócona - wypierdalaj pan]), ale oczekuję, że żaden palant nie będzie mi utrudniał pracy. Powiem też mojemu ulubionemu wice, że choć nie dostałem zaproszenia (to w końcu standard), to jednak przyjdę na uroczystą kolację w JF Duet i wolałbym nie napotkać przy wejściu Ojca D. z komunikatem, że stan kotletów wynosi 187 i ani jednego więcej. Tym razem mogłoby się skończyć liściem w papę. Jak się znam, po tej rozmowie żadnych trudności nie będzie, a komunikat o kotletach Ojciec D. zatrzyma dla siebie.

Konsekwentnie ignoruję informacyjnie Milę. Równie konsekwentnie, jak Ojciec D. mnie i moją gazetę. Wprawdzie w czwartek ukaże się "GG" z informacją o Mili, ale primo- nie mjego autorstwa, drugie primo- na stronach sportowych. A tych nikt przytomny nie czyta. W "Kurierze" Mila nie istnieje aż do 11 listopada :)


A dziś bieganie równie przyjemne, jak spożywanie w tej chwili wieczornego portera. Wczoraj biegając rozciągałem tylne mięśnie ud na każdym, najkrótszym nawet przystanku. Dziś są efekty: krok dłuższy niż zwykle, bieg lekki i wydajny, zero zmęczenia. Jak wspomniałem wczoraj czy przedwczoraj, rozciąganie daje efekty. Dziś ich doświadczyłem na sobie. 
Lekkie zmniejszenie dawki biegu wyraźnie pozytywnie wpłynęło na moje problemy ze ścięgnami. Są prawie nieodczuwalne - a tak być powinno. Najlepszym objawem zdrowia jakiegoś organu ciała jest nieodczuwalność jego istnienia. I na szczęście tak teraz jest z moimi achillesami.


A, jest jeszcze jeden komunikat Ojca D.: o zwycięzcach tzw. Grand Prix Goleniowa. No, niestety, znów na czele tabeli jest Robert Kopcewicz. Znów wyprzedził wszystkie dzieci, matki karmiące piersią, kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży, paralityków, inwalidów narządów ruchu i zawałowców. Dostanie pucharek za 3 zł ze sklepu z tanią chińszczyzną, będzie szczęśliwy. Brawo, Robert, brawo...

poniedziałek, 28 października 2013

Co tam będzie?

8 km

Jezu dobry, odespałem! W niedzielę walnąłem się spać zaraz po powrocie, z pół godziny nie mogłem zasnąć, oglądałem wiadomości telewizji francuskiej. Kiedy zasnąłem, spałem prawie do obiadu. Wieczorem padłem koło dziesiątej, spałem do ósmej. Ale obudziłem się wypoczęty i zrelaksowany. Było tak dobrze, że wskoczyłem w ciuchy do biegania i wyruszyłem w las, by odpokutować niedzielne lenistwo. Pokuta trwała z godzinę, z pielgrzymką dotarłem do Góry Lotnika. Ciepło, trochę wietrznie, nie padało. No i ta miła świadomość, że pańszczyzna już odrobiona, a popołudnie można zagospodarować bez oglądania się na punkt pt. bieganie.
Wieczorem podjechałem pod stadionową bramę, by zerknąć na sanktuarium, jakie sobie buduje Ojciec D. Jak zwykle zdziwienie: prócz dwóch halogenów i trzech kamer są jeszcze małe światełka, które podświetlają ściany przy wejściu na stadion. Ściany, jak ściany: trochę krzywe, jeszcze białe (nikt nie zdążył napisać sprajem "Ł... ch..."), nic nadzwyczajnego, nie ma co podświetlać. JESZCZE nie ma. Jak się znam, znienacka pojawi się coś godnego światłości przez całą dobę. Na przykład popiersie "Nieznanego Biegacza", które będzie miało znajomą gębę Ojca D.
Można się śmiać, nawet należy. Smutne, że w dalszym ciągu miasto jest obsrywane takimi atrakcjami estetycznymi. Każdy pajac może sobie w Goleniowie postawić swoją ściankę, swoje latarnie, wmurować swoje popiersie, postawić jakieś frajerskie krzesło z kurduplem z brązu. A podobno w mieście jest jakiś plastyk, jegomość od piętnastu lat bierze publiczną kasę, a Goleniów jest jednym wielkim syfem estetycznym. Nieprawdopodobne!

W komórce znalazłem jeszcze jedno fajne zdjęcie z wyjazdu do Koszalina. Miś na stacji "Orlen" w Karlinie. Nie wiadomo: nawalony, napalony czy po "nocnej ściemie". Ale efektowny!
 

niedziela, 27 października 2013

Nocna ściema

Noc wykreślona z życiorysu, pięć godzin stałem na bieżni stadionu w Koszalinie, kibicowałem i fotografowałem. Warto było, bo po raz pierwszy oglądałem bieg maratoński oczami kibica. Wygląda to inaczej, niż z trasy.
Ekipa bez Mariuszka

Wyjazd o 22, koło północy dotarliśmy do Koszalina, pół godziny błąkania się w poszukiwaniu hali sportowej (wcięło!), w końcu podjechaliśmy pod stadion i tam rzuciliśmy kotwicę. Pakiety startowe odebrane, był czas jeszcze pokręcić się, poszukać znajomych i zrobić fotki przed startem. Bieg się jeszcze nie zaczął, a ja już nie żałowałem, że nie ma mnie na liście. Same pagórki - wiadomo, o co chodzi.
Na starcie Aneta, Darek, Rafał Gapiński (brat Darka), Rafał Figiel - to Kliniska. Tomek Garbień i Mariusz Kopcewicz - debiut maratoński! - reprezentowali Goleniów. Reprezentacja godna i elitarna ;)
Start w pogodnej atmosferze, nawet w dosłownym znaczeniu: pogoda była piękna - bezwietrznie, 12 stopni, bezdeszczowo. Humory dopisywały, uśmiechy, żarty i takie tam. Jak to zawsze na kilometrze "zero".
Zaraz po starcie wyszedłem ze stadionu spróbować, jak wyjdą fotki w świetle lamp sodowych na ulicach. Fotki wyszły do dupy, żółte i rozmyte, bo światło też do dupy. Zanim jednak wróciłem na stadion, wsłuchałem się w odgłosy zdyszanej biegającej braci. I już wiedziałem, że brać lekko nie ma. Okazało się mianowicie, że Koszalin leży w górach - nie wszyscy to wiedzieli.
Rafał - jedno kółko do mety
Trasa miała ok. 5 km, każde kółko kończyło się zawitaniem na stadion i przebiegnięciem linii mety. Po każdym okrążeniu było widać, jak spory to jest wysiłek. Z kółka na kółko, coraz więcej ludzi nie krępowało się, przestawało biec i robiło sobie krótką (coraz dłuższą) przerwę na odpoczynek w marszu. 
Nasi byli dzielni. Mariusz w świetnej kondycji, niespecjalnie było po nim widać zmęczenie. Potem mówił, że kryzys miał około 30 km, przeżył, siły wróciły i pod koniec biegło mu się świetnie, co też było widać po czasie. Aneta z Darkiem, starzy wyjadacze, 21,1 km przebiegli jak zawsze wspólnie, potem Darek nie spuścił z tonu, choć było widać, że mocno kuleje, czyli znów odezwało mu się kolano. Rafał G. z kolei jak szalona lokomotywa, zasapany i zadyszany, ale niezawodnie zmierzał do mety. 
Rafałek Figielek dokazywał jak opętany. A to zgubił czipa, a to gdzieś tam przysiadł na krawężniku i zadumał się nad istotą Wszechświata, potem znów włączył sobie dopalacz i biegał z Darkiem.  Tomek z kolei udawał, że czas i zegary nie istnieją, powoli i z godnością zaliczał kółko za kółkiem; kiedy my wyjeżdżaliśmy z Koszalina, on miał chyba przed sobą jeszcze jedno okrążenie.

Na mecie bohaterów już jednak nie było. Rafałek G. przyznał, że trasa w Koszalinie to jest rzeźnia i omal go nie zabiła. Na mecie się ucieszył, bo wręczono mu koszulkę, jaka przysługiwała maratończykom (R. biegł połówkę). Radość była krótka, bo po chwili pani przyszła i zabrała mu koszulkę, odebrano mu też czipa. 
-Zmykaj stąd, bo zaraz ci zabiorą jeszcze wodę i słuchawki -poradziłem życzliwie Rafałkowi; może nie uwierzył, ale posłuchał. Po chwili go nie było.

 Anetka skończyła półmaraton, wydawało się, że bez wysiłku. Już po paru minutach mówi
Anetka kończy
jednak, że jest jej zimno i zaczyna nią telepać.

-Bierz mój polar - mówię. -Ja wytrzymam w samym goreteksie.
-Nie, jakoś dam radę... -Anetka się wymawia.
-Bierz, jest gruby, cieplutki... -kuszę.
-Dawaj!
W moim polarze, swojej czapce, kominiarce i rękawicach siedziała na stadionie już do końca.
Super Mario - młody bóg!

Mario bieg skończył omalże wypoczęty, bardzo zadowolony (słusznie). Już po chwili widzę jednak znajome objawy: członki mu sztywnieją, proste kwestie jakby z trudem do chłopa docierały, wzrok robi mu się błędny, jedyne o czym gada, to zupa pomidorowa i gdzie ją dają. Po chwili wraca z kubełkiem zupy, siada na schodkach i tuli tę pomidorówkę jak dziecię ukochane. Drżącą ręką zaczyna jeść, widać, że zupka pojawiła się w najbardziej odpowiednim momencie jego życia. Rzecz można, nad ranem 27 października roku 2013 kubełek zupy pomidorowej stał się sensem i celem życia Mariuszka K. 

Sławny zawodnik 951
Były też widoczki interesujące. Pewne ładne dziewczę swój bieg półmaratoński zakończyło efektową gwiazdą na samej mecie. Gdybym wiedział, co planuje, miałbym World Press Photo 2013. 
Był też gość z nr 951, ewidentnie niepełnosprawny umysłowo, za to wielce sympatyczny jajcarz. Po pierwszym kółku był przekonany, że to już koniec biegu. Dał się przekonać, że jednak nie i ruszył dalej, ale skończyło się na okrążeniu stadionu i po chwili znów przebiegał metę. Spodobało mu się, dał sobie spokój nawet z okrążaniem stadionu. Co chwilę przebiegał przez metę, witany owacjami publiczności i wściekłymi spojrzeniami panów w kamizelkach. Nie przejmował się, skończył, jak mu się znudziło. Ale nr 951 na pewno pobił wszelkie możliwe rekordy :) 

Nie czekamy na Tomka, na szczęście przyjechał własnym samochodem. Z Koszalina wyjeżdżamy już za dnia, żegnamy Tomka mijając go na ulicy. Po drodze wpadamy do Karlina na stację benzynową, Darek wraca z naręczem piwka. Nie mam ochoty, marzę już tylko o tym, żeby wyciągnąć się i zdrzemnąć.
W domu przed snem przeglądam jeszcze zdjątka. Wszystkie zrobione bez lampy, wyglądają nieźle. Canon 5D w połączeniu z reporterską "elką" 2.8 70-200 to jednak siła! :)
Znajomy z Maratonu PG w Kliniskach

Ludzi było z tysiąc. Może więcej



Tomek miał czas nawet na sortowanie odpadów


Anetka już ogrzana, tu z Olą (kierowca, opieka, dobry duch)

Mario i jego zupa...

Do mety zbliża się prezes


Najlepsza nagroda!

Tego człowieka nic nie zniszczy...
I znów Mariusz z zupką

sobota, 26 października 2013

Błogosławione skutki rozciągania

12 km

Dla odmiany, trening przedpołudniowy. Najpierw kierunek las, potem GPP, tradycyjną trasę przedłużyłem sobie o 2 km, bo ranek był sympatyczny, w miarę pogodny i nie za ciepły. 
Od paru dni każde bieganie rozpoczynam i kończę chwilą ćwiczeń. Jak pewnie większość biegających, wcześniej tego nie robiłem, zwyczajnie mi się nie chciało. Ale widzę, że upierdliwe dolegliwości od tego momentu stały się zdecydowanie mniej upierdliwe. Znaczy, że to, o czym wszędzie piszą i mówią, ma sens: rozciąganie działa. Podjąłem mocne postanowienie, że już zawsze będę się rozciągał. Jak się znam, postanowienie wyląduje w koszu dość szybko, kiedy przestanę (mam taką nadzieję!) odczuwać jakiekolwiek skutki wcześniejszego nierozciągania się i zmuszania organizmu do wysiłku "na zimno". Taki jest los większości mocnych postanowień ;)

Zdecydowałem się na wyjazd do Koszalina. Noc będzie zarwana, ale liczę, że plonem będzie parę ciekawych zdjęć. No i zobaczę, jak wygląda maraton oglądany oczami obserwatora. Tego jeszcze nie przeżyłem. No i ten świt w Koszalinie - rzecz bezcenna! :))

piątek, 25 października 2013

Prezes doniósł...

9 km

Prezes PMT właśnie mnie poinformował, że w bramie stadionu są nie tylko dwie lampy, ale też jakieś kamery. Znaczy, większa impreza się zapowiada, na przykład transmisja na cały Wszechświat tego, co się dzieje u wrót "osiru".
Może też to być nowocześniejsza wersja gabinetu prezesa Ochódzkiego, ze sławetnym 'łubu, dubu'. Zaraz lecę sprawdzić, czy nie instalują tam jakiegoś magnetofonu, żeby każdy, kto chce skrytykować (kontruktywnie) Ojca Dyrektora, mógł się nagrać. :)

Nowe maszty, nowe kamery
Faktycznie, kamery są. Po jednej na każdym z masztów, które kazał wystawić Ojciec Dyrektor. Jedna patrzy w lewo, druga w prawo, trzecia na wprost. Cholera wie, na co się gapią, ale tego pewnie dowiemy się wkrótce.
Rozglądałem się za guzikiem podobnym do tego w "Misiu", który trzeba będzie wcisnąć, żeby zaśpiewać "łubu, dubu". Na razie guzika nie ma, ale inwestycja przecież jeszcze nie skończona; popiersia też jeszcze nie ma...


Powtórka z wczorajszej trasy wokół miasta, z pominięciem plątania się po bieżni i pętli po Matejki, Akacjowej i Lipowej. Sympatycznie, bo co chwila inny krajobraz. Były też elementy natury ożywionej: stado dzików na drodze w okolicy starego basenu i redaktor TVGoleniów Lidia Jakubowska, która nieco przestraszona truchtała w ciemności na uliczce Helenowa. Redaktorkę poznałem po głosie, bardzo charakterystycznym, kiedy odpowiedziała na moje pozdrowienie. Nieco się zdziwiłem, że i ona oddaje się "rekreacji ruchowej", ale przecież ma prawo, jak każdy/a.

Rozważam, czy nie wybrać się do Koszalina na "Nocną ściemę", w charakterze kibica i fotografa. Może być ciekawie, bo półmaraton i maraton będą się odbywać na stosunkowo krótkiej trasie, więc każdego z biegaczy udałoby się ustrzelić po parę razy. Przyda się parę ładnych, dobrych technicznie zdjęć.

czwartek, 24 października 2013

Bieganie jak złoto

12 km

Kolejny dzień zadziwiająco dobrej kondycji. Zdecydowałem się na bieg ulicami miasta, żeby nie nudzić się na stadionie. Najpierw więc przez "złodziejowo" i nowy most do Helenowa, stamtąd powrót scieżką rowerową, na której spotkałem Mirka L., poznałem go już z daleka po kosmicznych słuchawkach. Potem powrót do miasta, ulica Szkolna, Jagiełły, przebiegłem przez ładnie oświetlone Planty, do Szczecińskiej, a dalej już trasą Mili, czyli Matejki, Lipowa, Szczecińska i Norwida, a na koniec jeszcze trzy kółka po bieżni. 
Do stadionu dobiegłem już w głęboką noc, ale już z daleka poraziła mnie jasność. Okazuje się, że dwie nowe, zarypiaście jasne lampy oświetlają od zmierzchu do rana bramę stadionu. Tak proszę państwa: bramę stadionu, przez całą noc. I proszę bez głupiego pytania: po co? Dwie lampy będą rzucać światłość na ścianę, w którą wkrótce zostaną wmurowane kapsle, jakie do niedawna tkwiły w bruku na Plantach, upamiętniające różne osobistości powiązane z Milą: organizatorów, gości i innych. Mówi się, że na czołowym (najwyższym) miejscu wmurowane zostanie popiersie Ojca Dyrektora. Złośliwi mówią też, że kapsle z nazwiskami Ozimka i Walkowiaka Ojciec Dyrektor każe wmurować tuż nad ziemią, na poziomie psiego szczania. Takie przypuszczenie wyraził L. Ozimek, onegdaj organizator Mili, znany wielbiciel Ojca Dyrektora.
Jest też inna teza: dwie jarzeniówy mają rzucać jasne światło na ego Ojca Dyrektora, które z trudem mieści się na stadionie. Ową plotkę dementują kręgi związane z "osirem". "Osir" twierdzi, że ego Ojca Dyrektora nie potrzebuje doświetlania, ono lśni własną, naturalną jasnością...

Ojciec Dyrektor pokazał na swojej stronie fanty, jakie będzie rozdawał ludowi biegającemu 11 listopana. Czapeczka polarowa - przyda się, choć kolory pedalskie. Koszulka biegowa w wersji damskiej i męskiej (plus), ale w koszmarnej wersji graficznej. Wzór na koszulkę wymyślił jakiś cep nie mający pojęcia o projektowaniu wzorów graficznych. Najgorzej wyszło drewniane hasło "Lubię biegać w Goleniowie" (już nie chce mi się dochodzić, kto to wysrał...), wypisane tandetną czcionką, którą jakiś pogięty projektant jeszcze bardziej pochylił (użyta czcionka jest kursywą z natury). W rezultacie koszulka nie nadaje się do założenia, chyba że pod kufajkę.
Najlepszy element pakietu startowego będą stanowić krówki Milówki. O ile się nie okaże, że będzie po jednej na osobę (przypominam sławne czekoladki wielkości małego znaczka pocztowego, też były po jednej na łebka).
Ojciec Dyrektor nie pofatygował się, żeby choć słowem wspomnieć, że gifty są już do obejrzenia. To niech się cmoknie, nie mam zamiaru robić mu żadnej promocji. 

Smutny wieczór. Żoneczka porozlewała naleweczki, a butelki gdzieś pochowała. Po wczorajszym radosnym próbowaniu zostało tylko piękne wspomnienie....

środa, 23 października 2013

Zachciało mi się, i dobrze

6 km

Miałem dziś nie wychodzić na bieg, czułem się niespecjalnie. Ale tuż przed godziną 19 postawiłem sobie alternatywę: trochę biegu, albo oglądanie "Faktów" w TVN. Jako osoba zdrowa na umyśle i nie dążąca do ruiny mózgu, wybrałem natychmiast: bieg. I to była bardzo dobra decyzja, bo okazało się, że dziś biegło mi się wyjątkowo dobrze i wydajnie. Żadnych dolegliwości, żadnego bólu, żadnego poczucia, że ciągnę za sobą wyładowany wóz. Zrezygnowałem z bieżni, bo wkurza mnie monotonne bieganie jak w kieracie. Zrobiłem półtora okrążenia trasą Mili Niepodległości, wydłużone o Tour de Złodziejowo. Tego ostatniego chyba nie będę praktykował, bo tamtejsi aborygeni wieczorem uprawiają lokalną odmianę recyklingu, czyli przepuszczanie przez komin różnych śmieci, w tym gumy i plastyków. Są prostsze metody na zaczadzenie się, można np. wsadzić głowę do piecyka gazowego, nie trzeba snuć się po złodziejowie.

Zapłaciłem za Półmaraton Mikołajów w Toruniu. W tamtym roku impreza mi się spodobała, w tym roku będzie inna trasa, start na środku nowego mostu na Wiśle. Mam nadzieję, że wrócę z medalem; w tamtym roku nie było to oczywiste, dla ostatnich biegaczy medali zabrakło. Nic dziwnego, ładne były - dzwoneczki z tłustą gębą patrona Coca Coli. 

Parę dni temu byłem w Nowogardzie, pogadałem z tamtejszym wiceburmistrzem, gościem miłym i sympatycznym. Damian powiedział mi, że w Nowogardzie nie ma klimatu dla biegania i biegaczy, że to nadal zjawisko niszowe i z gatunku wydarzeń egzotycznych. Zazdrości, że w Goleniowie nikogo już nie dziwi widok babki czy faceta biegnącego ulicą, lasem czy po bieżni. Faktycznie, coś w tym jest, bo na listach startowych w przeróżnych biegach sporadycznie widać nazwisko kogoś z Nowogardu, zdaje się nawet, że wciąż to samo. Właśnie policzyłem, że po medal od Coca Coli wystartuje w Toruniu (dane z dziś) 7 goleniowian, dwoje kliniszczaków i nie będzie nikogo z Nowogardu. Ciekawe miasto.

Nadal nie ma żadnych informacji nt. epokowego wydarzenia - 25. Mili. Piar w tym przypadku polega na kompletnym milczeniu i budowaniu mrocznej atmosfery tajemniczości. Już miałem dzwonić do Ojca Dyrektora i próbować wycisnąć z niego jakieś nowiny. Spytałem się jednak, patrząc sobie w oczy (w lustrze): 
-A na ch... ci to, Czaruś? Musisz?
-No, nie muszę.
-To sobie daj spokój.
I tak właśnie zrobiłem.

Wybieram się na uroczystą kolację, jaka odbędzie się 10 listopada. Oczywiście, zaproszenia nie otrzymałem, bo na pewno wedle Ojca Dyrektora nie kwalifikuję się do udziału w tym wybitnym wydarzeniu. Pięć lat temu, kiedy wszedłem na imprezę z okazji 20-lecia Mili, Ojciec Dyrektor powitał mnie informacją, że kotlety są policzone, a mnie w obliczeniach nie uwzględniono.  Nie zachowałem się jak należy, bo należało strzelić w papę z liścia. Ciekawe, co będzie w tym roku. Znów na początek news o liczbie schabowych?

Właśnie zostałem wezwany przez Oleńkę do konsultacji w sprawie przygotowywanych przez nią nalewek. Konkretnie: wiśniowej i z czarnej porzeczki. Od późnego lata śliczne owocki pławiły się w spirytusie, potem miały dodatek z cukru, teraz nadszedł czas rozcieńczania wódeczką. I w tym właśnie momencie potrzebna jest konsultacja fachowca, domowego sommeliera - czyli mnie. Uwielbiam tę chwilę, delektuję się truneczkiem in statu nascendi , udaję, że jeszcze smak nierozpoznany, że jeszcze kapkę na język trzeba... I siedzę właśnie z kieliszeczkiem naleweczki czarnoporzeczkowej, o skoncentrowanym smaku. I słucham nagrania idealnie do tej chwili pasującego: Leszek Długosz, "Dzień w kolorze śliwkowym". Jest tam taka piękna fraza: "...próbujemy nalewki, z dzikiej róży, z porzeczki, żeby sprawdzić, czy zimą to wypić się da..." Pewnie większość czytelników za młoda na Długosza (dla jasności: nie o Jana chodzi!), ale piosenka piękna, walczyk typowo francuski, z ładną partią akordeonu. W sam raz na złotą polską jesień. Czemu by nie posłuchać z kieliszeczkiem czegoś dobrego? Polecam: Dzięń w kolorze śliwkowym
BTW, parę osób miało u mnie okazję spróbować podobne rękodzieło w wydaniu francuskim, konkretnie - alzackim. Nieoceniona Bernadette z Metz obdarowała mnie ostatnio m.in. flaszeczką lokalnej, wysokooktanowej specjalności - mirabelle. Tak, to wytrawna wódeczka z mirabelek, które pewien czubek-profesorek z PO wpieprzał ze szczawiem na jakimś nasypie. A Francuzi umieli to uszlachetnić i przetworzyć w rzecz niebanalną... Vive l'Alsace!

wtorek, 22 października 2013

Wizje

10 km

Wieczorny trening, z konieczności na bieżni. Pierwsze 15 kółek jak orka tępym pługiem. Zrobiłem więc chwilę przerwy, parę ćwiczeń rozciągających - i zmiana o 180 stopni. Kolejne 10 już bez żadnego problemu, ale trening skończyłem z ulgą. Jutro chyba zrobię odpust, by ciut się zregenerować. 
Na bieżni spotkałem Jacka K. Siłą rzeczy zeszło na bieżnię. Kolejny raz słuchałem, że gdyby dorzucić 400 tysięcy, to bieżnia by miała 6 torów, że Warszawa by dała dofinansowanie, że w zasadzie wszystko było załatwione. Ładna baśń, miło się słucha, jak zwykle nic z tego nie wynika. Frustracja - straszna rzecz!
Nasłuchałem się też, jaki to do dupy jest projekt hali sportowej, jaka ma powstać przy G2. Najważniejsza jej wada, to zbyt mała siłownia (k...wa, jakiej siłowni potrzebują gimnazjaliści??). No, ale nic dziwnego, że tak jest, skoro forowany jest wariant oszczędnościowy (hala ma kosztować 5 mln zł). Według Jacka K. pełen komfort sportowcom zapewnić by mogła hala za 10 mln zł, o jakiej kiedyś się mówiło, ale za czasów, kiedy o pieniądze było łatwiej. Nie skomentowałem.
Ale jest sympatyczna nowina z gatunku bardziej realnych. Dziś się dowiedziałem, że rozpoczęto prace projektowe nad ścieżką rowerową wzdłuż drogi Goleniów-Lubczyna, na odcinku Orlen-GPP. Ścieżka ma biec skrajem lasu, uwaga! - ma być oświetlona! I to by załatwiało problem treningów w jesienne i zimowe popołudnia i wieczory, kiedy największym problemem jest bezpieczne dotarcie z Goleniowa do GPP.

poniedziałek, 21 października 2013

Lekkie przyciśnięcie

8,5 km

Trochę pocisnąłem, bo podobno niedobrze jest biegać ciągle w tym samym tempie. Trasa była leśna (okolice Góry Lotnika), pagórkowata, przyciśnięcie gazu nie przełożyło się zbyt wybitnie na prędkość, ale na pewno na zmęczenie. Czasu nie mierzyłem, ale zmęczenie można zmierzyć ilością potu wyciśniętego z opaski. Było go sporo.
Na stadionie spotkałem Piotra. Spytał, czy ma właściwą przynależność klubową na czas Mili. Ma prawidłową: Hanzę Goleniów. Sądząc po dość zawziętej minie Piotra, jest po jakiejś cięższej rozmowie z łysawym, możliwe, że nie tylko na temat pieniędzy za pakiety, które musiał kupić sobie, ale podobno musi też zapłacić za start swojej Gąski. Paradne. Ciekawe, czym się trzeba zasłużyć dla Goleniowa, by otrzymać pakiet startowy (wartość - 40 zł) za darmo. Piotrek przez 10 lat organizował Milę, ale to za mało...
O samej Mili nadal wieści nie za dużo. Wiadomo, że ma być wybitna, bo z numerem 25. Wybitność ma polegać na tym, że będzie paru sportowców z obecnej wysokiej półki, być może przyjedzie ktoś z tych, którzy zaszczycali nas niegdyś swoją obecnością. Będą goście (biegający) z miast partnerskich Goleniowa, pobiegnie burmistrz i jego zastępca. No i to w zasadzie wszystko, co wiadomo o Mili na niecałe trzy tygodnie przed imprezą. A, wiadomo jeszcze, że będzie losowanie nagród finansowych, o czym chyba już wspominałem. Wreszcie wykorzystają stojące obok gimnazjum, będzie w nim biuro zawodów, ciepłe posiłki i napoje. No i - to też pewne - burmistrz publicznie ogłosi, że tartanowa bieżnia powstanie w przyszłym roku. Reszta na razie okryta jest tajemnicą.

niedziela, 20 października 2013

Jesienna niechęć do wysiłku

10 km

Ociepliło się wyraźnie, tak ma być jeszcze przez parę dni. Ale to już chyba ostatnie względnie ciepłe dni w tym roku. Zaraz listopad i początek zimowej smuty.
A dziś zmiana trasy, przebiegłem się ulicą Nowogardzką, obwodnicą wschodnią i do domu wróciłem przez ulicę Bankową i nowy most na Inie - pierwszy raz po nim przeszedłem. Czułem się jakiś zmęczony, biegło się dość ciężko, pod koniec lekko pobolewały achillesy. Może to rezultat zmiany ciśnienia i pogody, co jakiś czas tak bywa.

Dziś Półmaraton Samsunga w Szamotułach. Nie chciało mi się jechać, nie ma sensu co tydzień ganiać gdzieś pod Poznań. Ale czterech goleniowian się pofatygowało: Tomek Oleszek, Mirek & Michał Lewando i Tomek Garbień. Z listy wynika, że przeżyli i dobiegli, zdaje się, nie rwali się do walki o miejsce na pudle. Ale medale do kolekcji mają.


sobota, 19 października 2013

Księżyc w pełni

Piątek - 10 km
Sobota - 10 km

No i powróciłem do codziennego standardu - rytualnej "dychy". Wczoraj biegałem, jakbym był robotem: krok ciężki, nie czułem lekkości. Dziś lepiej, ale gdzieś koło dziewiątego kilometra uszła ze mnie para. Być może to rezultat wczorajszego posiedzenia z prezesem i prezesową PMT przy księżycu w pełni i nie mniej pełnym szkle. Faza księżyca odpowiednia, wchodziło dobrze, ale rankiem było nieco gorzej. Bieg potwierdził jednak, że sport to bardzo dobra metoda na doprowadzenie się do równowagi. Teraz wszystko jest już OK.

Przed południem podjechałem do Klinisk zobaczyć, jak wyglądają zajęcia w szkółce biegowej (sorki: akademii ;))  ) dla dzieciaków. Darek i Anetka nie wyglądali na zmęczonych wczorajszym wieczorem, udzielali się bardzo aktywnie. Dzieciaki ćwiczą z zapałem, nie marudziły, że zimno, że marzną nosy i palce. Wyglądają na naprawdę zadowolone, podobnie jak i rodzice, którzy dzielnie całą godzinę wytrzymali na porannym chłodzie. Idzie jesień, będzie jeszcze chłodniej, może być mokro. Aneta mówi, że zajęcia będą się odbywać bez względu na pogodę, no, chyba że by lało nieprawdopodobnie. Umiarkowany deszcz nie będzie powodem do odwoływania zajęć. 
Anetka prowadziła zajęcia indywidualne

A Darek grupowe
Prezes nawet uczył dzieci lewitowania...

Piątka na koniec

czwartek, 17 października 2013

Kusiło, by odpuścić

10 km

Nie chciało się dziś wychodzić na trening, prawda? Ciekaw jestem, jak wielu znalazło uzasadnienie dla zostania w domu. Nie było to trudne: chłodnawo, mokro, a pod wieczór zdecydowanie ulewa. No i, jak się okazało, oszczędny Ojciec Dyrektor wyłączył światełko w swoim królestwie przekonany, że skoro jest katastrofa pogodowa, to nikt nie przyjdzie pobiegać.
Mnie też kusiło. Ale kiedy koleżanka małżonka wróciła z pracy i zaproponowała kolację, bohatersko odparłem, że najpierw trening. No a skoro się rzekło, to do roboty, czyli - w ciuchy biegowe. Dobry Bóg natychmiast mnie nagrodził, bo kiedy tylko wyszedłem na bieg, przestało padać. Na stadionie ciemno, bieżnia zresztą zapewne zalana wodą, więc wybrałem opcję awaryjną: trasę listopadowego biegu na 10 km. Trzy kółka zabrały mi około godzinę, dwa czy trzy razy przeleciał mi tylko drobny deszczyk, zasadniczo uszło mi na sucho. Z przyjemnością zasiadłem potem do porterka i kolacyjki, tym razem bez żadnego wyrzutu sumienia. Zasłużyłem.

Jest już pewne, że na rozpoczęciu Goleniowskiej Mili Niepodległości burmistrz ogłosi, że do końca roku gotowy będzie projekt bieżni, a wiosną ruszy jej przebudowa. Kasa będzie. Ciekawe tylko, kto się ogłosi ojcem sukcesu. Można się spodziewać, że lista ojców będzie długa (co źle będzie świadczyć o prowadzeniu się matki sukcesu).

Dziś wyczytałem z listy startowej GMN, że Piotrek ma reprezentować UKS Barnim. Ciekawe, bo jeszcze wczoraj reprezentował KS Hanza Goleniów. Szybki telefon do Piotrka, wk..wienie w jego głosie. Jutro zapewne informacja będzie inna, Piotrek znów będzie w barwach Hanzy. Jak się okazało, UKS Barnim nie zamierza ani pokryć kosztów startu Piotra w poznańskim maratonie, ani wyłożyć zawrotnej sumy 40 zł na opłacenie pakietu startowego w GMN. Nie dziwię się, że Piotrek zjeżony i miota brzydkie słowa pod adresem łysawego.
Ciekawostka: UKS Barnim, największy klub LA w Goleniowie, ma na liście startowej GMN tylko jednego zawodnika, Jakuba Deca. Gdzie reszta?

środa, 16 października 2013

Na 80%

8 km

Stopniowo przywracam się do aktywności. Stopniowo, bo bacznie obserwuję, czy przypadkiem nie zaczynają mi się odnawiać stare dolegliwości, które były tylko zaleczone, a nie wyleczone. Jak na razie, przy 8 km/dzień wszystko jest w jak najlepszym porządku, nie pojawiają się najmniejsze problemy. Nie wiem tylko, czemu przypisać tę nagłą poprawę. Czy to dwutygodniowa przerwa od biegania, zastąpiona dziesięcioma dniami intensywnego chodzenia po szampańskich winnicach z obciążeniem? Bo w leki, nawet najlepsze, nie wierzę; same w sobie nie rozwiązują żadnego problemu.
A propos Francji i miłego pobytu w Congy. Dziś otrzymałem rozliczenie finansowe całej polskiej ekipy (we Francji nikt się nie przejmuje pierdołami pt. ochrona danych osobowych). Zszokowany jestem lawiną kasy, jaka na nas spływa. To najlepszy rok ze wszystkich pięciu, jakie zdążyłem spędzić w Congy. Kasa jest tak dobra, że wystarczyłoby przepracować 10 dni w ciągu dwóch miesięcy, by żyć w Polsce na naprawdę przyzwoitym poziomie. Wyobrażam sobie zaskoczenie (to zbyt małe słowo) chłopaków, którzy dostaną pieniądze za pracę w tłoczni; pracę ciężką, ale świetnie płatną. Za 10 dni dostaną naprawdę bardzo przyzwoitą, francuską płacę miesięczną netto. Podkreślam: baaardzo przyzwoitą. Ale zadowoleni będą też ludzie, którzy pracowali przy ścinaniu winogron i ich transporcie. Wynagrodzenie jest absolutnie rewelacyjne...
Przed południem spotkałem się z Sebastianem i Robertem. Obaj narzekają na bóle spowodowane kontuzjami, ale nie zamierzają przerywać treningów. Robert po południu był na stadionie, Sebastian biegał z rana. Nawet nie próbuję ich przekonywać, że lepiej jest wyluzować na parę dni, niż okładać biedny organizm batem (przez zmuszanie do wysiłku) i poganiać go, by zdrowiał. Niech każdy praktykuje na sobie. Wyniki wynikami, ale najważniejsza sprawa - to zdrowie. Bieganie ma być przyjemnością, a nie sposobem na doprowadzenie się do ruiny zdrowotnej.

wtorek, 15 października 2013

Drobna analiza

5 km

Lekkie rozruszanie po maratonie. Może by i było więcej, ale pod wieczór pogoda się skiepściła, zaczęło padać, a w trakcie mojego biegania bieżnia (oświetlona!) zaczęła się zmieniać w bajoro. Po trzynastym okrążeniu dałem spokój, nie było sensu dalej taplać się w błocie. 
Ze zdziwieniem stwierdzam, że kompletnie nic mi nie dolega. Wczoraj jeszcze czułem osłabienie, nieco pobolewał mnie prawy achilles. Dziś zdrowie należyte, kompletnie nic nie boli, ścięgna sprawne, o kłopotach z kolanem zapomniałem jeszcze we Francji. Mimo to się nie szarpałem, bo też nie ma takiej potrzeby. Sezon startowy praktycznie na ukończeniu, jeszcze Mila, półmaraton w Toruniu, może małe conieco przy okazji, ale w zasadzie to koniec. Przechodzimy w fazę biegania zimowego - nieco leniwego, nastawionego głównie na to, by nie przytyć i by w razie godziny "W" (mam na myśli prezesa zbudzonego dwa lata temu ze snu zimowego wigilijną informacją, że za trzy tygodnie zapieprza na maratonie w Las Palmas...) być gotowym podjąć rękawicę.

Siedzę sobie właśnie nad wynikami maratonu poznańskiego. Wczytałem swoje dane, Mirka Lewandowskiego, Ryśka Macula i Łukasza Żuchowskiego. Ciekawe obserwacje: generalnie, najszybsza była trzecia dziesiątka, potem pierwsza, czwarta, najgorsze czasy są z odcinka między 10 a 20 km. No i oczywiście kompletną katastrofą są wyniki z ostatnich dwóch kilometrów, kiedy wydolność organizmu zmuszanego do biegu pod górę dramatycznie spadała. Ciekawostka: ostatnie 2 km ja i Łukasz pokonaliśmy dokładnie w takim samym czasie, co do sekundy. 
Z danych wynika, że Mirka kryzys dopadł między 30 a 40 kilometrem, czyli za rondem Śródka. Musiało być ciężko, bo ta dycha zajęła mu półtorej godziny, skończył z wynikiem 4:50:05. Tym większe uznanie za wynik z Klinisk, gdzie na dużo trudniejszej trasie, w terenie, Mirek wykręcił rewelacyjny wynik rzędu 3:55:00. Mimo trudności, prawie o godzinę lepiej!

poniedziałek, 14 października 2013

Poznań - 3:58:44

Chwila po biegu
42,2 km

Poznań załatwiony, na ten rok więcej maratonów nie planuję. Czas niezły, 3:58:44. Drugi raz udało mi się zejść poniżej czterech godzin, o prawie 20 minut poprawiłem zeszłoroczny wynik na trasie Maratonu Poznań. 
Lekko było przez pierwsze 15 km. Pełen relaks, pełna kontrola nad organizmem, który podpowiadał, że można by przyspieszyć. Podszeptów nie posłuchałem, kolejne 10 km przebiegłem wciąż jeszcze się hamując. Że to jest maraton, poczułem gdzieś około 28 kilometra, kiedy wybiega się z lasu na najdłuższą prostą, ulicę Warszawską. Trochę pod górę, ale przede wszystkim wkurza ta niekończąca się prosta. Niemniej, do ronda Śródka (32 km) dotarłem w bardzo dobrej kondycji. I właśnie kondycja i zapas sił bardzo się przydały na ostatniej dziesiątce, która zaczyna się przy rondzie podbiegiem, a potem pod górkę biegnie się jeszcze 6-7 km, potem trochę przerwy i finał również pod górę. 
Rodzinka miała podać
jedzenie i picie: zapomnieli.
Wyraz twarzy wymowny ;)
Ostatnia dycha dla większości uczestników (przynajmniej z grupy, która biegła wraz ze mną) to była rzeźnia. Im dalej od ronda Śródka, tym więcej ludzi przestawało biec i zwyczajnie szło. W Alejach Solidarności szła więcej niż połowa peletonu. Widać to zresztą po czasach: wyniki ostatniej dziesiątki km u wielu biegaczy są katastrofalnie gorsze od pomiarów z wcześniejszych odcinków.  
Kondycyjnie wyszło wspaniale. Do końca miałem rezerwę sił, byłbym w stanie biec szybciej. Bałem się pocisnąć, bo mięśnie ud dawały sygnały, że lada moment mogą zacząć się skurcze. Dokuczał mi też spory pęcherz na podbiciu prawej stopy. Uznałem, że zupełnie zadowalający będzie rezultat poniżej 4 h i ten plan został spokojnie zrealizowany. Miłe, że nawet przez moment nie przestałem biec, nie było u mnie ani jednego odcinka marszowego. 
Kondycję podtrzymywał Powerade, którego jak zwykle obaliłem parę flaszek, no i batony
Bohatersko, bez peleryny
podawane na trasie przez kibicującą rodzinkę. Parę kawałków banana dopełniło maratońską dietę, w rezultacie kompletnie nie wystąpiła u mnie utrata sił, a tym bardziej "ściana", którą od Śródki pchało przed sobą wielu.

Kapitalny był moment po biegu. Skorzystałem z zaproszenia Piotrka i poszedłem do jego pokoju w hotelu Sheraton (!), gdzie się wykąpałem, a po kąpieli wskoczyłem do wolnego łóżka i przez godzinę się wygrzewałem. Świetnie to wpłynęło na kondycję mięśni, spokojnie mogłem chodzić, a dziś zostało tylko lekkie osłabienie i niezbyt dokuczliwy ból mięśni ud.

Wieczorem posiedzenie z ekipą poznańskich kuzynów. Dobry obiad, który zjadłem ze spokojnym sumieniem (zasłużony!), a potem prawdziwy szampan z Congy na cześć sukcesu Michała, który trzy tygodnie temu w Kliniskach zaliczył swój pierwszy maraton i został wpisany w poczet pełnoprawnych członków ProGDar Marathon Team. A pomyśleć, że jeszcze pół roku temu chłopak w ogóle nie biegał. Zaczął wiosną od jakiejś 'piątki' na uczelni, potem była 'dycha' Piotra i Pawła, a w Kliniskach miał być półmaraton. Jak się okazało, Michał przed biegiem wpadł w ręce Piotra, ten go przekabacił i znienacka razem przebiegli
maraton. Zaskoczenie było ogromne, szczególnie w moim przypadku: o maratonie dowiedziałem się już we Francji, kiedy nic nie mogłem zrobić, choćbym nawet bardzo chciał. Prawdę mówiąc, może i lepiej, że mnie nie było w Kliniskach, bo nie wiem, czy bym nie zaprotestował przeciw pomysłowi, który - jak sporo piotrowych wynalazków - był kompletnie od czapy. Ale mnie nie było, być może dzięki temu Michał został maratończykiem ;) 

Ciekawostka z kręgu Ojca Dyrektora i jego OSiR-u: Piotrkowi Walkowiakowi, który przez ładne parę lat był głównym organizatorem Goleniowskiej Mili Niepodległości, odmówiono wydania darmowego pakietu startowego. Żeby pobiec w jubileuszowej GMN, musiał zapłacić 40 zł.

Piotrek przed biegiem przyjął błogosławieństwo. Pomogło: przeżył
Mirek, Tomek i ja z Piotrem: to nie cała ekipa z Goleniowa
Widok z piotrowego pokoju w Sheratonie
Michał tym razem na start się nie rwał, pasował mu Sheraton ;)

piątek, 11 października 2013

Na razie nieźle

9 km

Ostatni trening przed Poznaniem, zarazem sprawdzian, czy nic przypadkiem nie nawaliło w układzie ruchu. Nie nawaliło, jest na chodzie. Wygląda też, że wreszcie się rozruszałem, bieg nie sprawia już trudności, choć do pożądanej lekkości jeszcze ciut brakuje. Czuję natomiast siłę i spory jej zapas. Dobry prognostyk na nieco pagórkowatą trasę w Poznaniu.
Prognozy na razie mało pomyślne. Temperatura dobra, ok. 15 stopni, ale ma padać, momentami dość intensywnie. Na szczęście mam jeszcze w samochodzie zapas foliowych chałatów z biegu 27/27, zabiorę ze sobą. Przetrwam, nawet największy deszcz lepszy jest od lejącego się z nieba żaru.

Michał  dokładnie przestudiował
wszystkie ogłoszenia przed maratonem.
Na pewno wiedział wszystko i głupich
pytań nie zadawał :)


Dziś w Kliniskach podziękowano wolontariuszom, którzy brali udział w obsłudze maratonu. Ładne certyfikaty oraz uścisk ręki prezesowej i prezesa plus prawdziwa wdzięczność za pomoc w organizacji imprezy były nagrodą dla 44-osobowej ekipy, która podobno świetnie się sprawdziła w boju.
A Ojciec Dyrektor narzeka, że mu się tylko dwoje wolontariuszy zgłosiło do pomocy w Mili... Docierają też słuchy, że szanowni organizatorzy Mili uderzają do tych samych sponsorów, którzy wsparli MPG. Z różnym skutkiem. Sebastian podobno coś im da, ale leśnicy chcieli spuszczać psy, by Ojca Dyrektora pogonić precz. Skończyło się na pogonieniu, bez psów. Swoją drogą, chłopcy nieładnie próbują się bawić.

Na kliniszczańskim maratonie nie było podobno żadnego z zaproszonych tzw. VIP-ów, nie licząc Banacha, który przyjechał się przebiec. Zwyczajnie olali. Wypadałoby ich olać w przyszłym roku i żadnego z nieobecnych pajaców nie zaprosić. Ale w przyszłym roku wybory, przyjadą wszyscy i będą się reklamować jako wielcy zwolennicy biegania, szczególnie po puszczy. 
Może by wtedy spuścić te psy?

czwartek, 10 października 2013

Maratońskie ploteczki

5 km 

Dziś poszło już nieco lepiej, jutro zapewne wszystko wróci do normy. Ale jutro tylko lekkie rozruszanie, nie ma co się szarpać przed Poznaniem. Ciekawe, w jakiej formie będę w niedzielę.
A propos Poznania: na liście startowej jest podobno ponad 6600 osób, czyli około tysiąca więcej, niż przed rokiem. Byłoby więcej, gdyby nie bezczelne warunki finansowe: minimalna opłata wynosiła 100 zł, w październiku żądali już 200. Przesada. W przyszłym roku zamiast do Poznania pojadę do Metz we Francji, do Artura. Jak już ma być drogo, to dlaczego akurat w Poznaniu? Niech już będzie Alzacja...

Wczoraj porozmawiałem sobie z Ojcem Dyrektorem. Powiedział mi, że jego zdaniem półtorej godziny oświetlenia bieżni dziennie absolutnie wystarczy, a biegacze powinni się dostosować do godzin przez niego wyznaczonych. Zagadnąłem też o milę. Okazuje się, że będzie losowanie nagród, i to finansowych. Zdaniem OD, to bardzo zły pomysł, ale skoro wiceburmistrz Banach się uparł, to on polecenie wykona. No i o to właśnie chodzi, panie dyrektor: wykonać, o trudnościach nie meldować! ;)

Dziś wieczorem miałem w końcu okazję posłuchać relacji o maratonie bezpośrednio od Anety i Darka. Jeszcze żyją tą imprezą, ale powoli zamykają wszystkie sprawy związane z organizacją, odgruzowują też chatę, która przez dłuższy czas była magazynem i biurem maratonu. Usłyszałem też parę ciekawostek związanych z MPG, niestety, nie do zaprezentowania publicznego. A szkoda, bo smakowite ;)

środa, 9 października 2013

Pierwsza dyszka

10 km

Wreszcie czuję się w miarę normalnie. Spałem prawie 11 godzin, ale w końcu odespałem zaległości. Ogarnąłem się i ruszyłem do ludzi. Co chwila słyszałem: ale fajnie jesteś opalony,
Ładnie, prawda?
pewnie wypocząłeś w tej Francji... Jasne, że odpocząłem, tylko dlaczego czuję się taki styrany??

Mniejsza, niech ludzie sądzą, że francuskie winobranie to tylko słodkie winogrona (fakt), piękne krajobrazy (fakt) i biesiadowanie po pracy (fakt). Kto nie przeżył tego w wersji realnej, nie ma pojęcia, jak to wygląda naprawdę.

Po południu wybrałem się na dyszkę. Lekką, bo za cztery dni Poznań, trzeba się oszczędzać. Przetruchtałem lekkim tempem, obserwując skrupulatnie, czy nie odnawiają mi się jakieś stare kontuzje. Przez chwilę lewe kolano sygnalizowało, że jest na swoim miejscu, ale w końcu się przymknęło. Reszta - wzorowo. Jutro zrobię jakąś piątkę, przyzwyczajając powtórnie szanowny organizm do biegowego wysiłku. Chodzi mi po głowie pomysł szarpnięcia się w Poznaniu i zaatakowania życiówki z Hamburga. Na pewno nie objem się pizzy i nie opiję piwska i wińska, jak przed rokiem z szanownym prezesem PMT, wystartuję z wagą netto, nie brutto ;)

Wróćmy jednak do Congy, gdzie miałem niewątpliwą przyjemność wziąć udział w produkcji szampana, który obecnie sprzedaje się w minimalnej cenie 45 euro za butelkę 0,75 l., a w dobrych restauracjach jest sprzedawany po co najmniej 200 euro za buteleczkę.
Ciekawe, czemu oni tacy zmęczeni?
Dzień na winobraniu przypomina "Dzień świstaka": co rano się budzisz i co rano jest to samo: otwierasz oczy, wstajesz z łóżka, o 6.15 jesteś na śniadaniu, na które codziennie składa się bagietka, kawa, masło i dżem. O 7 rano jesteś w pracy, o 9 przerwa na drugie śniadanie, potem balet z winogronami do południa, przerwa na obiad, znów kontakt z Pinot Noir, Chardonnay albo Pinot Meunier do godziny 17.30, po czym powrót do bazy, kąpiel, wciąganie piwka, o godz. 20 kolacja, do łózia, a następnego dnia kolejny "Dzień świstaka".
Ale bywało też zabawnie. Mnie bawiły chwile, kiedy patron kolejny raz przekonywał się, że lepiej zatrudniać Polaków, niż Francuzów. Trzeciego dnia pracy Francuzi urządzili wielką awanturę o banana, która omalże nie skończyła się mordobiciem, a realnym finałem było wywalenie z roboty dwóch
Jeden z przyjemniejszych zakątków Congy
najbardziej aktywnych. Ja siedziałem z boku, z uśmiechem obserwowałem ten cyrk i pilnowałem, by nikt z naszych broń Boże w to się nie wmieszał. Wieczorem siedzieliśmy sobie z Pierrem (starszy wiekiem, młody duchem nauczyciel niemieckiego) i rozmawialiśmy o zdarzeniu.

-A wiesz, Pierre, że u nas jest powiedzenie: grzeczny jak Francuz? - zagaiłem
-No. Dzisiaj widzieliśmy grzeczność a la francaise - z kwaśną miną odrzekł Pierre. -A wiesz, że u nas się mówi: saoul comme le polonais (pijany jak Polak)? - Pierre odbija piłeczkę na moją połowę boiska.
A to chłopcy wypili w ostatni wieczór
-Wiem. Ale ty pewnie nie wiesz, że tak naprawdę to był komplement. Napoleon tymi słowami chwalił swoich polskich generałów, którzy wprawdzie potrafili pochlać, ale następnego dnia byli jak najbardziej zdolni do służby - chwalę się Pierrowi swoją wiedzą.
-Taak? Muszę to sprawdzić! - Pierre jednak nie dowierza.
Dwa dni później chłopaki-Polaki sprzątają swoje pokoje. Przed śmietnik wystawiają dwa potężne wory po brzegi wypełnione pustymi butelkami po piwie. Wołam Pierra i mówię, że to wszystko wypili chłopcy, których on widzi wyłącznie jako trzeźwych jak niemowlęta i nienagannych w pracy.
-Ty faktycznie masz rację. Oni umieją wypić! - przyznaje Pierre.
Temat kończymy wspólną konsumpcją "żubrówki" z sokiem jabłkowym. Francuzi w ekstazie,nie wyłączając patrona.

Czekam na spotkanie z prezesem PMT, chcę w końcu porozmawiać o puszczańskim maratonie. Wśród komentarzy na 'maratonachpolskich.pl' nie ma ani jednego typowo polskiego pierdnięcia, że ogólnie było dobrze, ale... Lud rozpływa się w zachwytach. Znaczy, że było dobrze.
Następny maraton 27 września 2014. Mam nadzieję, że tym razem będę ;)

wtorek, 8 października 2013

Z powrotem

1189 km + 4 km

Po czternastu godzinach za kierownicą, przejechaniu prawie 1,2 tys. km - w domu, o piątej nad ranem. Na razie wracam do sił.

Pół dnia przespałem, bo nie da się normalnie funkcjonować po połowie doby za kierownicą i przejechaniu połowy Europy. Około szóstej pobudka, wskok w strój biegowy i jazda na stadion, by ponownie zasługiwać na miano biegacza. 
Winogrona Pinot Noir, z których powstanie szampan typu 'Blanc de Noirs'
Dziś tylko 4 km: spokojne rozruszanie po dwóch tygodniach bez biegowych butów na nogach. Pewien problem z szybkością, zero problemów z siłą i zasobem energii. To skutek pobytu przez prawie dwa tygodnie w szampańskich winnicach. Jest więc efekt codziennego chodzenia pod górkę, trzymając na wyciągniętych rękach dwa wiadra, ważące co najmniej po 10 kg. Mam mięśnie rąk i barków twarde jak z kamienia. Mięśnie nóg i ich sprawność - wzorowe. Na podstawie pomiarów w Google Earth szacuję, że dziennie było z 10 km podchodzenia w górę (zawsze z obciążeniem dwoma wiadrami pełnymi winogron). 
Rezultat jest następujący: schudłem ok. 5 kg, moc wzorowa, samopoczucie doskonałe. Niezła baza do maratonu w Poznaniu, który wymaga sporo siły. 
Ogólny widok na winnice w Congy

Jutro postaram się napisać parę słów nt. samego pobytu w Congy, w winiarni, która produkuje jeden z 50 najlepszych szampanów (producentów jest około tysiąca). Najtańsza butelka kosztuje 45 euro. Miło mi, że od kilku lat spora grupa Polaków ma - dzięki jakości swojej pracy - znaczący wpływ na jakość szampana "Ulysse Collin". I cenię sobie, że patron, czyli właściciel winnic i producent tego niezwykłego wina nie ukrywa, że bardzo wysoko ocenia ekipę Polaków, którą co roku mu przywożę. Za rok chce mieć tych samych ludzi.