środa, 31 października 2012

Zaplątani we własne nogi

10 km

Intryga rozwija się smakowicie. Olusia wycięto, Michała Lewandowskiego nie. Pewnie 'osirowcy' się boją dymu. Słusznie, dym będzie, ale z powodu niekonsekwencji. Niby dlaczego Oluś nie może, a Misiu tak? Bo jeden nazywa się Gapiński (czyli nazywa się źle), a drugi Lewandowski (tak jest dobrze)?
Rozmawiałem z Piotrkiem. Polecił mi lekturę wstępu do kalendarza imprez Polskiego Stowarzyszenia Biegów, w którym, a jakże, figuruje i Mila. PSB zrzesza organizatorów biegów ulicznych i terenowych, stara się wyznaczać pewne standardy. No i czytam, że dla dzieci w wieku 13-16 lat maksymalny zalecany dystans to 10 km. Szesnastolatkowie spokojnie mogą hulać na dystansach do 20 km, a pełnoletni - naprzód, do maratonu!
Piotrek mówi, że dymu będzie więcej, bo 11 listopada przyjadą ekipy, które tego dnia zechcą się zapisać do Mili, a będą tam młodzi ludzie poniżej 18 lat. Będą, bo komu przyjdzie do głowy, że w Goleniowie wymyślono durny regulamin zabraniający biegania? Ciekawe, co zrobią człowieki z OSiR-u. Postawią Panjanka z kijem do bejsbola, żeby odganiał pchającą się do "dychy" gówniarzerię?
Piotrek uważa, że nikogo nie pogonią, bo będą się bali. W tej sytuacji jedyną ofiarą głupkowatego regulaminu zostanie Oluś Gapiński, któremu pani z OSiR-u kazała biegać z dziećmi. Jeśli jednak goleniowscy mędrcy od sportu sądzą, że na tym się skończy, to się mylą. Dopiero wtedy zacznie się jazda w gazecie!
Cała sytuacja jest beznadziejnie głupia, ale nie zabawna. Jedyne zabawne w niej jest to, że za cholerę nie wiadomo, dlaczego panowie z OSiR uparli się popełnić publiczne harakiri z okazji 11 listopada. Po jaką cholerę ruszali regulamin, który lepiej czy gorzej, ale funkcjonował przez 23 lata - nikt nie wie. Najmniej oni sami. To klasyczne zaplątanie się we własne nogi.

A moje nogi doszły do formy. Po kontuzji zostało tylko wspomnienie, staw jest już sprawny, a kondycja niezła. Parę dni luzu dobrze mi zrobiło. Dziś dycha poszła wzorowo: jednym, równym tempem, ostatnie dziesięć okrążeń stopniowo coraz szybciej, choć wciąż bez maksymalnego obciążania aparatu ruchu. Mijają dwie godziny od treningu, wszystko jest w porządku, nie czuję żadnych niemiłych skutków biegania. Uff! 

Uzupełnienie: Jak zgłasza Mirek, OSiR właśnie odstrzelił Michała. Kompletna szajba. Chłopak biegał 'dychę' w roku 2010 i było OK. Biegał przed rokiem, wszyscy byli szczęśliwi. W tym roku nie pobiegnie, bo ma 17 lat i 'dycha' źle służy jego zdrowiu, być może życiu. Za rok zagrożenia już nie będzie, Michał będzie mógł biec. Kto mi objaśni o co tu chodzi, ma u mnie dropsa.

wtorek, 30 października 2012

Olusiowi nie wolno

10 km, tym razem biegu

Czego nie wolno Olusiowi? Nie wolno mu pobiec w Goleniowskiej Mili Niepodległości, która to impreza rzekomo ma zachęcać do aktywności ruchowej, a biegania w szczególności. Oluś jest za młody. Zakazano mu biegu, co oczywiste, dla jego dobra. 
Pomarańczowy Oluś przebiegł dychę i żyje

Oluś się nazywa Gapiński. Ma 16 lat i ze sportem ma dużo więcej wspólnego, niż wielu działaczy goleniowskiego OSiR. Oluś w zasadzie zajmuje się koszykówką, ale i inne sporty mu nieobce. W czerwcu br. grał w kosza w Stargardzie, a że tego dnia odbywał się tam bieg na 10 km, to się zapisał i przy okazji pobiegł. 43:06 to wynik jak najbardziej do pozazdroszczenia, zwłaszcza, że Oluś się specjalnie nie zmęczył i nie spocił. Ot, se pobiegł. Wiem co piszę, bo też biegłem (za Olusiem).
To, że Oluś dychę biega od niechcenia nie znaczy, że ma ją prawo pobiec w Goleniowie. Olusia na Milę zapisał tata Dariusz, a nawet przy okazji przełamał niechęć do goleniowskiej imprezy, zapisał i siebie. Miało być fajnie, ale fajnie przestało być jeszcze tego samego dnia, kiedy Olusia pani z OSiR poinformowała mailem, że nie ma prawa pobiec na dychę, bo nie ma 18 lat. W mailu napisano, że jeśli Oluś chce, to se może pobiec z dziećmi, w biegu na 1,6 km. Oluś jednak nie chciał. Tata Darek w słusznym geście solidarności napisał do OSiR-u, żeby i jego skreślono z listy. Skreślono ochoczo, biegu z dziećmi Dariuszowi nie zaproponowano. 
Tata Olusia wkurzył się mocno. Przypomniał sobie, że rok temu nie było żadnych ograniczeń wiekowych, nie zdarzyło się też nic, co by wprowadzenie takowych uzasadniało. Przetrzepał przy okazji regulamin Mili i wyczytał na przykład, że biuro zawodów zostanie zamknięte na 2,5 godziny przed biegiem na dychę. Przypomnijmy może, że chodzi o bieg listopadowy, kiedy rzadko świeci słońce, tudzież rzadko bywa 20 stopni, nawet na słońcu. Niezła szkoła przetrwania dla tych, co 11 listopada przyjadą do Goleniowa zażyć ruchu. Przed biegiem przejdą pewnie zabieg rozmrażania.
Inną zmianą jest też rezygnacja z obowiązku posiadania przez biegaczy (wszystkich, łącznie z dzieciątkami) aktualnych badań lekarskich. Ten obowiązek zawsze był fikcją, nikogo o badania nie pytano. Ale do biegu dopuszczano.
 
Jacek K. z OSiR musiał odpowiedzieć na pytanie, czemuż to OSiR Olusia nie chce na Mili. Powiedział, że to dla dobra młodych biegaczy, którym podobno szkodzi bieganie na 10 km, jeśli nie mają 18 lat. Podparł się autorytetem speca z PZLA (nazwisko podał, ale zapomniałem), który taki pogląd wyznaje. Przyznał też, że na "dychę" często nie ma limitu wieku, a jeśli jest, to przeważnie niższy - 16 lat. W sumie nie dowiedziałem się, dlaczego tak nagle OSiR zatroszczył się o to, by Oluś bieganiem krzywdy sobie nie zrobił.


A już się miałem zapisać na Milę. Chrzanić!

Tata Olusia jedno jeszcze zauważył: młody Lewando (na zdjęciu po prawej, czerwona koszulka) też nie musi się martwić o pogodę na Mili. Nie pobiegnie, ma 17 lat. Co ciekawe, rok temu jak najbardziej się kwalifikował do biegu na "dychę", sprawdzę, czy przypadkiem nie pobiegł. Nic, tylko go poprosić o komentarz do "Goleniowskiej".

Świnia jestem. Na stadionie spotkałem Mirka L., opowiedziałem mu całą hecę. Spytałem, czy jego młody startuje w tym roku w Mili i czy startował rok temu. Mirek powiedział, że nie biegnie, bo jedzie do Warszawy. Ale rok temu biegł. "-No to go zapisz, zobaczymy, co się będzie działo" - powiedziałem. Będzie cyrk, bo młodego Lewando skreślą z listy startowej. A wtedy trzeba będzie zapytać, jak to jest: rok temu się nadawał do startu, a teraz, kiedy jest rok starszy - nie nadaje się? Co na to mądry człowiek z PZLA i mądre, troskliwe człowieki z OSiR-u?

Pierwszy po przerwie dzień z biegiem. Zrazu ostrożnie, sprawdzając możliwości. Potem, kiedy się okazało, że jest OK, nieco szybciej, choć do końca była to "wersja oszczędnościowa". Przyjemnie było jednak się nieco zmęczyć, nieco spocić, a przede wszystkim nie zerkać z zazdrością zza płotu na kręcących się po żużlu. Rano zobaczymy, czy naprawdę wszystko wróciło już do względnej normy. 

poniedziałek, 29 października 2012

Marsz cd.

10 km

Znów dzień z marszem zamiast biegu. Nie odważyłem się jeszcze pobiec, ból wprawdzie się znacznie zmniejszył, ale jeszcze nie ustąpił. Krążyłem po asfalcie wokół bieżni, z zazdrością zerkając na tych, którzy biegiem krążyli po żużlu. 
Starałem się trzymać maksymalne tempo przez całe półtorej godziny. Ostatnie parę kółek przeszedłem wyraźnie podmęczony, choć nie usapany i nie spocony. Powiem tak: zdecydowanie łatwiej jest przebiec dychę w tempie relaksowym, niż ten sam dystans intensywnie iść. Kto nie wierzy, niech spróbuje maszerować półtorej godziny na najwyższych obrotach.

niedziela, 28 października 2012

Naprzód marsz!

10 km

Niestety, nie biegu. Ale intensywny marsz też jest solidną porcją wysiłku. Poszedłem na stadion w nadziei, że będę w stanie potruchtać, ale po paru pierwszych krokach wiedziałem, że nic z tego, ból w stawie i podbiciu stopy był zbyt duży. Stwierdziłem jednak, że chodzić mogę bez kłopotu i bez najmniejszego bólu. Zdecydowałem więc, że pochodzę. Chodziłem półtorej godziny, nieźle się podmęczyłem, choć - i to pozytywna strona sytuacji - ani trochę się nie spociłem. To w części też rezultat pogody: suche, mroźne powietrze doskonale zapobiega poceniu się.
Nastawiam się na parę dni przerwy w bieganiu, kontuzję trzeba przeczekać. W zamian sporo marszu maksymalnym tempem i trochę ćwiczeń gimnastycznych. Lepsze to niż siedzenie przed telewizorem.

Postój

0 km

Jasna d... Wczoraj ledwie się poruszałem, chodzeniem nazywać tego nie należy. Dziś już lepiej, choć nadal jeszcze czuję naruszony staw. Zapewne naciągnięte wiązadło. Parę lat temu, kiedy biegłem szosą lubczyńską, na krawędzi asfaltu omsknęła mi się stopa, dobre parę dni nie mogłem chodzić. Jasne, że to mogło powrócić. Powróciło.
Chyba dam sobie spokój i dzisiaj. Niech wszystko wróci do normy.

sobota, 27 października 2012

Skutki biegania w ciemnościach

8 km

Niestety, to nie było tylko wrażenie. W czasie wczorajszego biegu nadepnąłem na kawałek drewna leżący na asfalcie. Coś tam zgrzytnęło w lewym stawie skokowym, ale wydawało się - bez negatywnych następstw. Biegało mi się jednak nieco dziwnie, staw nad lewą stopą taki jakiś luźny był... Dziś się okazało, że staw boli. Nie opuchł, nie widać wylewów, ale pobolewa. Mimo to wybrałem się na bieżnię, zrobiłem 20 kółek. Pierwsze trzy z dużym trudem, potem się rozbiegałem. Nie ma jednak złudzeń, zapłacę za to. Ból się nasilił, jutro trzeba będzie odpuścić i dać odpocząć nadwerężonemu stawowi.

Przeczytałem dokładnie uchwałę rady miejskiej sprzed roku o podziale środków z budżetu gminy na sport i rekreację. Bardzo ładnie tam napisano, że z tej puli można finansować działania w kierunku "poprawy kondycji fizycznej i zdrowia psychicznego mieszkańców poprzez uczestnictwo w aktywnym stylu życia, umożliwienia dostępu do różnorodnych form aktywności sportowej jak największej liczbie mieszkańców Gminy". Jeden warunek: podmiot, który się stara o pieniądze na tak szczytny cel musi mieć aktualną licencję właściwego związku sportowego (chodzi o dokument uprawniający klub do wystawiania reprezentacji do różnego typu mistrzostw). I kropka. Wszelkiej maści stowarzyszenia biegaczy-amatorów mogą się cmoknąć w tył. Kasa zarezerwowana wyłącznie dla paru klubów sportowych. I nic w tym dziwnego, skoro uchwałę przygotowywali tzw. działacze sportowi.

czwartek, 25 października 2012

Koszulka i medal

8 km

Poznałem dziś Wielką Tajemnicę Mili. Pokazano mi medal i koszulkę. Na zdjęciach oba do wglądu. Medal nie jest może szczytem artyzmu, w dodatku nieco chropowaty. Ale w końcu odlew, a nie aluminiowa blaszka. Szału nie będzie, ale obciachu też nie. Punkcik dla panów z OSiR-u.
Koszulka będzie, jak widać, czerwona, z nienajpiękniejszym napisem w formie pasa po prawej. Bawełniana, ale dobrej jakości. O niebo lepsze to od dotychczas rozdawanego badziewia, które po jednym nałożeniu nadawało się wyłącznie do roli ściery. Drugi punkcik dla OSiR-owców.
Ojciec Dyrektor poprosił (!) mnie, żebym nie zamieszczał jeszcze informacji o medalach i koszulkach, bo on chce się tym pierwszy pochwalić na swojej stronie internetowej. Nie odebrałem Ojcu przyjemności. Właśnie sprawdziłem, OD nie pochwalił się. Trudno, nie będzie pierwszy :).


Pod wieczór poszedłem na bieżnię, chciałem pobiegać nieco szybciej. Diabli nadali, kiedy wszedłem, zaczęło padać. Już po trzecim okrążeniu bieżnia była zalana wodą, z szybkościówek nici. Resztę biegu zrobiłem po asfalcie, z duszą na ramieniu, bo spod liści nie było widać dziur w asfalcie. Prysnęła moja poranna sympatia dla OSiR-u i naszego Ojca...

środa, 24 października 2012

Się skończyło...

10 km

Nie chciało się wracać. Po pięknej pogodzie w Zakopanem zostały tylko wspomnienia, prysnął gdzieś urok późnej górskiej jesieni, ale zawsze to Zakopane. Goleniów przywitał standardowo: syf na ulicach, pod sklepem z bełtami grupka zalanych żuli. Pogoda też nienadzwyczajna. Zaraz po przyjeździe wskoczyłem więc w ciuchy i poszedłem na stadion, 25 kółek znieczula na "uroki" Goleniowa. Za dzień czy dwa przywyknę.
Po czterech dniach górskich wycieczek i dwóch wizytach w spa samopoczucie doskonałe. Świetna kondycja fizyczna, wypocząłem też psychicznie, na parę dni odcinając się od problemów dnia zwykłego. 
OK. Koniec urlopu. Pora siadać do pisania, jutro trzeba zmontować gazetę.

wtorek, 23 października 2012

To działa

6 km
Giewont rankiem
Jeden z wielu mostków na szlaku
Jesienna Strążyska

Rano przepiękna pogoda, niebo bezchmurne, choć chłodnawo. W Kuźnicach jednak zmiana planów: zamiast przejścia przez Giewont - "droga nad reglami" od Kalatówek do Doliny Strążyskiej. Jak widać na zdjęciach, warto było, choć szlak mało wymagający, raczej relaksowy. Nie zostajemy przy bacówce, bo ławy mokre, Giewont zamglony, a słońce świeci tuż nad nim, nic nie widać. Kiedy dochodzimy do wylotu doliny - gwałtowna zmiana pogody. Ochłodzenie, mgła, wiatr. Z późnego lata nagle zrobiła się głęboka jesień, pogoda iście listopadowa. Za radą pani handlującej pamiątkami zachodzimy do karczmy "Żabi dwór" przy ul. Strążyskiej, jakieś pół kilometra od bramy do parku. Kufel grzanego piwa dobrze rozgrzewa, pozwala dotrwać do posiłku. Kiedy kelnerka przyniosła Oli zamówioną kwaśnicę - oniemiałem. Ogromna miska zupy, w niej pływa kawał żeberek, a na wierzchu góra kapusty. Porcja, lekko licząc, na dwie osoby. Ja zamawiam klasyczny 'zestaw głodomora': żurek i schabowy z kapustą. Pyszne, apetyczne, ale z ilością ledwie daję sobie radę. Ola z kwaśnicą też sobie poradziła. Za wszystko (jedzenie i piwo) płacimy... 41 zł. Nie ma wątpliwości, "Żabi dwór" też należy wpisać na listę zakopiańskich knajp godnych polecenia.
Ostatni rzut oka na Giewont

Po południu kolejny seans w salonie piękności. Masaż gorącymi kamieniami, potem godzinny zabieg u kosmetyczki - twarz i szyja. Wychodzę odprężony, zrelaksowany, wypoczęty. W lustrze nie poznaję swojej twarzy. Minus 10 lat, skóra gładka, żadnych worków i kurzych łapek. Specjalnie zaskoczony nie jestem, bo parę lat temu wybrałem się na podobny seans do kosmetyczki w Goleniowie, też się nie poznałem po wyjściu. Można się śmiać, ale to naprawdę działa. Panowie, zapisywać się, nie pożałujecie! :))))
A to panorama Giewontu z Krupówek
Kwaśnica-gigant

Po seansie masażowo-kosmetycznym 6 km wczorajszą trasą. Angielska mgła, widoczność około sto metrów. Spotykam parę osób, których te warunki nie zniechęciły do przebieżki. Są nawet tacy, co to dwie godziny po zapadnięciu ciemności dopiero wracają z gór. Jakoś im nie zazdroszczę, dziś nie było po co snuć się we mgle po górach. Nie żal mi odpuszczonego Giewontu.

poniedziałek, 22 października 2012

Leniwe Zakopane

6 km

Dzień spędzony na leniwym snuciu się po Zakopanem. Najpierw do "Willi pod Jedlami", potem na Bulwary Słowackiego, by zerknąć na dom śp. pani Gąsiorowskiej, do której niegdyś jeździliśmy na wypoczynek. A potem w dół Krupówkami, na stary cmentarz przy Kościeliskiej. Tam miłe zaskoczenie: wiele starych nagrobków, w tym drewnianych, starannie odrestaurowano. Cmentarz o tej porze roku prezentuje się pięknie; tonie w złotych liściach, do tego piękne jesienne słońce... 
W drodze powrotnej zachodzimy na kawę i ciacho do cukierni Władysława Dańca, istniejącej w tym samym miejscu od 112 lat. Pyszne, wielkie ciastka po 3 zł, kawa 5 zł, latte - 7 zł. Jak na Zakopane - śmieszne ceny. Polecam, cukiernia mieści się na Kościeliskiej, naprzeciw starego kościoła.
Godzinę później idziemy na obiad. Zachodzimy do znanego nam miejsca, gdzie kiedyś działał "Poraj". Dziś zamiast niego - "Dobra Kasza Nasza". Reklama zachęca, by zamówić porcję kaszy z dodatkami, do tego duże Tyskie za 2,50 zł. Przekonała nas. Wchodzimy, zamawiamy, po paru minutach na stół wjeżdża zamówiona przeze mnie kasza gryczana zapiekana z marchewką i imbirem, Ola bierze kaszę z 'kruszką wieprzową', czyli wieprzowiną z cebulką. Do tego zimne sosy i duża porcja surówki. Zdecydowanie dobre, zdecydowanie sycące. Razem z dwoma dużymi piwami - 38 zł za dwie osoby. Polecam równie gorąco, jak cukiernię Dańca. "Dobra Kasza" jest na Krupówkach, naprzeciw banku Pekao BP. Tamże stała promocja na piwo: po godzinie 18 jedynie 4 zł za duży kufel.

Pod wieczór udajemy się do salonu piękności. Godzinny masaż dobrze mi robi na mięśnie, które jeszcze przypominają wczorajszą wyprawę. Ola znika na trzy godziny, zalicza jakieś sauny, masaże, pilingi i inne tajemnicze procedury... Ja w tym czasie wskakuję w stosowny strój, zbiegam do Krupówek, po czym ruszam trzy kilometry w górę, do Kuźnic. Tam czytam cennik kolejki na Kasprowy (kogoś pogięło: 40 zł!) i wracam biegiem do hotelu. 6 km, 250 m przewyższenia. Nie czuję ani zmęczenia, ani żadnych dolegliwości, które jeszcze dwa-trzy dni temu zatruwały życie. 

Jutro ostatni dzień pobytu, mam zapisane dwie godziny salonu :). Ale wcześniej skorzystamy z ładnej pogody, jaka jest zapowiadana. Od rana w góry, prawdopodobnie Giewont.

A, zapomniałbym o dwóch nowinkach z Goleniowa... Pierwsza, to wreszcie ładne medale dla uczestników Mili. Oczywiście, dla wszystkich takie same, i dla tych, co dychę przebiegną, i dla przedszkolaków. Ja nie widziałem, panowie z OSiR nie dali medalu Piotrkowi, żeby mi nie przyniósł. Ale Ola widziała i twierdzi, że ładny.
Druga nowinka to linia wokół bieżni, która ma oddzielać biegających szybciej od tych, co to tylko się przemieszczają. No proszę, ledwie rok minął, a pomysł zrealizowany!

niedziela, 21 października 2012

Dla odmiany trochę gór...

21 + 10 + 8 km

Od wczoraj siedzimy z Olą w Zakopanem. Dzieciaki wysłały nas do, za przeproszeniem, spa. Zapłaciły, wysłały, mamy wrócić jako piękności. Zabiegi mamy od jutra. Już się nie mogę doczekać! :)

A dziś prawdziwa atrakcja: wyprawa w góry.Wyszliśmy z hotelu rano, pieszo do Kuźnic, potem do Murowańca na Hali Gąsienicowej, następnie do Czarnego Stawu Gąsienicowego, na przełęcz Karb i w końcu na Kościelec. I powrót. 21 kilometrów w poziomie, ale samego przewyższenia 1,2 km.
Najważniejsze, że była przepiękna pogoda. Słonecznie, ciepło, bezwietrznie. Pogoda pocztówkowa, jak mówią fotografowie. Do tego tatrzańska złota jesień, drzewa w kolorowych liściach - po prostu bajka! Na Kościelcu posiedziałbym dłużej, ale wszedłem tam około 15, a przed nami była jeszcze droga powrotna. Po paru minutach, zrobieniu zdjęć i nacieszeniu się widokami (a rzadko są tak piękne), trzeba było wracać.

Wczoraj miałem spory problem. Po piątkowej kilkugodzinnej podróży przykra niespodzianka, kiedy chciałem się w Krakowie przebiec na Kopiec Krakusa. Okazało się, że prawa łydka potwornie mnie boli nawet przy lekkim truchcie. Nie szło biec, kuśtykałem jak połamany. Zaparłem się, dotarłem na kopiec i nawet wróciłem. Zrobiłem dychę. Cały dzień miałem jednak zmarnowany. Cholera wie, co to było. Czy ten bezruch przez kilka godzin, czy gwałtowne odstawienie od zwykłego treningu? Dało popalić. Na szczęście, dziś po wczorajszych problemach nie było już śladu. Wędrówka po górach - bez kłopotu.

W piątek tylko 8 km. Lekko dokuczał mi dwugłowy uda lewej nogi. Uznałem, że nie ma co ryzykować zaostrzenia objawów, odpuściłem. Pokręciłem się po bieżni z Mirkiem Lewandowskim, pożyczyłem mu powodzenia w Szamotułach, po czym poszedłem do domu. 
Dziś nie żałowałem, że nie pojechałem do Szamotuł. Po wczorajszych problemach i tak pewnie bym nie zaryzykował startu w półmaratonie. Więc dobrze, że siedzę w hotelu z widokiem na Nosal, Kasprowy i Granaty. Jeśli jutro będzie pogoda, to się przebiegnę, na przykład na Gubałówkę...

środa, 17 października 2012

Wpisane, zapłacone

13 km

Dobrą godzinę walczyłem dziś z systemem (ba, nawet z układem!). Niełatwo było się dopchać do witryny, na której przyjmowano zapisy na Marathon de Paris 2013. Ostatecznie udało mi się najpierw zarejestrować na ASO Challenges, a potem wypełnić formularz rejestrowy i zapisać do maratonu po najniższej z możliwych cenie - 65 euro. Opłacało się, bo już po godzinie zapisać się było łatwiej, ale za 80 euro. 
Przypomniałem Darkowi, że pora się zapisać na podbój Paryża. Przypomniałem też Piotrkowi, ale on nie widzi problemu; nawet gdyby sobie liczyli po 150 euro, to pojedzie. 

Dziś powtórka z wczorajszej trasy. Kurka wodna, widać już jesień. Zanim dobiegłem do "trójki", zaczęło się robić ciemno. Kiedy wybiegłem na drogę lubczyńską, było ciemno jak w d..., a niebezpiecznie, że hej! Akurat chłopcy jechali do pracy w GPP, standardowo, na długich światłach. Niewiele im to pomogło, bo jakby mnie nie widzieli, musiałem uskakiwać na pobocze.  Coraz bardziej mnie wkurza, że nie ma ścieżki dla pieszych i rowerzystów, która problem by rozwiązała.

wtorek, 16 października 2012

Dzień jak marzenie

13 km

Dziś była kondycja, jaką powinienem mieć w niedzielę. Żadnych dolegliwości, żadnych bólów stóp czy przyczepów, sprawność mięśni wzorowa. Aż się nie chciało kończyć biegu. Ale cóż, nie co dzień jest święto lasu...
Kiedy wracałem, jak zwykle zahaczyłem o stadion, sprawdzić, czy światło się świeci. Było. Na bieżni Robert i paru nieznanych mi facetów, parę kobitek chodziło z kijkami. Godzinę później poszła na bieżnię Ola. Po powrocie zameldowała, że było ze trzydzieści osób, na bieżni autentyczny tłok. Podobno ludzie pytają, czemu światło tylko do godziny 20? Pytanie zasadne, ale zadać je należy obywatelowi dyrektorowi OSiR. 
Wieczorem w sklepie spotkałem Krystiana (w Poznaniu - 3:43 z sekundami). Okazało się, że miał opracowaną taktykę biegu, starał się ją realizować, na ile pozwalały warunki. Ma ramowe plany na dwa lata do przodu, nie działa więc przypadkowo. No i ma efekty. To jednak nie dla mnie. Nie mam ochoty podchodzić nazbyt serio do biegania, nie zależy mi aż tak na wynikach. Jak się ma 50 lat, nie o nie powinno chyba chodzić. Ważne, żeby bieganie sprawiało przyjemność, a do tego pozwalało utrzymać wagę i kondycję.

poniedziałek, 15 października 2012

40 km/h

6 km

Spało się świetnie, bez sensacji znanych z poprzednich maratonów. Za to rano czułem się, jakby mnie kto w nocy obtłukł kijem. Ledwo chodziłem, czułem się fatalnie, najchętniej wróciłbym do łóżka i przespał cały dzień. Poprawiło się, kiedy musiałem ruszyć się z domu. Rozruszały się obolałe mięśnie i stawy, po paru minutach byłem już w stanie normalnie się poruszać. Poszedłem do jednej z klientek, w rozmowie wyszło, że byłem wczoraj na maratonie. Nagle jej milcząca dotąd pracownica mówi: "-Widziałam pana wczoraj, kiedy wysiadał pan z samochodu. Zastanawiałam się, co się stało, że ledwie pan chodzi..." Teraz już wie. :)
Kiedy wracałem, natknąłem się na Mirka Lewandowskiego, wracał z treningu. O, w tej sytuacji ja też idę - pomyślałem. Nie tylko zresztą pomyślałem, ale myśl przekułem w czyn. Poszedłem na bieżnię z założeniem, że jeśli będzie źle, to schodzę. Było jednak nieźle, więc zostałem i zrobiłem razem 15 kółek. Ze zdziwieniem zauważyłem, że kompletnie minął mi ból stóp. Kurka, wygląda, że został zamówiony specjalnie na maraton w Poznaniu... Szybkość w normie, nie czołgałem się po bieżni. Czułem jedynie lekkie osłabienie, co przełożyło się na wzmożone pocenie. Jutro i tego śladu chyba już nie będzie.
Z Poznania przywiozłem wycyganiony drugi medal. Będzie dla Mateusza, wnuka. Do dziś nie zapomniał o medalu, który dostał ode mnie późną wiosną (blacha wycyganiona przez Piotra w Hamburgu). Mały podobno wciąż wszystkich wokół informuje, że to najważniejszy medal na świecie i w ogóle. Mi w sobotę przez telefon pochwalił się, że biega z szybkością 40 km/h. Zachwyciłem się, oczywiście. Mateusz zapytał, z jaką prędkością ja biegam. Skromnie odparłem, że 25 na godzinę. Mały nie skomentował swojej przewagi. Nagrodzi się go medalem, pęknie z dumy. Kiedy ktoś biega "czterdziestką", na medal zasługuje bez dyskusji!

niedziela, 14 października 2012

Bez rekordu, ale bez wstydu

42,195 km
Wspólne zdjęcie przed startem

4:06:41. Wynik przyzwoity, choć, jak to mówią niektórzy, szału nie było i dupy nie urywało. Praktycznie od początku wiedziałem, że nie mam szans na poprawienie wyniku z Hamburga. Po pierwsze, od początku biegu do końca bolały mnie stopy, na początku czułem też wyraźnie przyczepy obu achillesów. Ból stóp to zapewne efekt zbyt krótkiej przerwy między treningami a startem, a do tego biegania przez ostatnie dni na palcach, nie zaś z pięty.  Był też inny błąd: ustawiliśmy się z Darkiem w tyle stawki, więc zakorkowało nas na starcie i na pierwszych kilometrach, kiedy wszyscy biegli jeszcze jednym stadem, a ulice były dość wąskie. Trudno było wyprzedzać, trudno osiągnąć założony czas biegu. Już około piątego kilometra wiedziałem, że szans na rekord nie ma. Zdecydowałem więc biec spokojnie, rozważnie, nie cisnąc gazu do dechy. Opłaciło się. Nie miałem najmniejszych problemów z utrzymaniem prawidłowego, spokojnego oddechu, z utrzymaniem tętna w normie. Nie było też "ściany" ani nawet śladów załamania sił. Kondycyjnie było świetnie do samego końca.
Za chwilę w drogę
Odżywianie było standardowe. Podstawa - Powerade. Do tego kawałki czekolady. Spróbowałem dwa razy bananów, ale były niedojrzałe, smakowały trawą i bałem się ryzyka kłopotów gastrycznych. Przeszedłem więc na czekoladę i Powerade, którego zabierałem za każdym razem całą butelkę ze stoiska. Obsługa coś tam marudziła, że nie wolno, ale miałem to głęboko. Niech mnie dogonią i zabiorą, pomyślałem. Nie gonili, a ja mogłem spokojnie popijać w drodze. Jak zwykle efekt był magiczny, czułem wyraźny przypływ sił.
Darek chwilę biegł ze Spartanami
Trasa zdecydowanie ciężka. Na końcowym odcinku, od 30 kilometra, jest podbieg o długości kilku kilometrów. Mnie to nie ruszyło, wytrzymałem. Widziałem jednak, jak ta wspinaczka działała na ludzi. Padali jak kawki, zaczynali iść zamiast biec. Równie trudne były ostatnie dwa kilometry, większość nie miała już sił, by biec. Wyprzedziłem wtedy zadziwiająco dużo biegaczy.
30 km zrobione. Odtąd pod górkę
Bieg skończyłem w świetnej formie. Nie miałem żadnych sensacji podobnych do tych z Hamburga, kiedy to przez pół godziny nie byłem w stanie stanąć na nogach. Tym razem było super, tylko ból stóp sprawiał, że chodziłem krokiem robota. Bez najmniejszego problemu siadłem potem za kierownicę i w niecałe trzy godziny wróciłem z Poznania do domu.
Meta, medal, odpoczynek...
Wczoraj z Darkiem przed biegiem nawodniliśmy się porządnie piwkiem i winkiem. Z zazdrością patrzyliśmy na młodzież zajadającą się świetną (wiem, bo jadałem wcześniej) pizzą. My z Darkiem, niestety, tylko makaron i inne lekkostrawne wiktuały. Posiedzieliśmy za to dość długo. Dziś Ola z Michałem i Karolem dzielnie nam kibicowali na trasie, przemieszczając się z punktu do punktu, pozdrawiając i robiąc zdjęcia. 
... i Cola, co to daje siły i gasi pragnienie
Jak zwykle, najlepiej wypadł Robert, choć nie powiódł mu się plan zbicia wyniku poniżej 2:50:00. Krystian Bizunowicz miał wynik na poziomie 3:44, Tomek Oleszek złamał 4 godziny, potem byłem ja, Darek, Mirek Lewandowski, Arek Bęben, Damian Zientek i Heniek Kopcewicz. Wszyscy zatem bieg ukończyli i wyglądali na zadowolonych. Szkoda tylko, że nikt z nas nie wylosował volvo, nie pojedzie do Tokio ani do Lizbony. 







I jeszcze łyk Coli...
... i zdjęcie z najlepszą kibicką :)



Starczy na dziś. Pora spać :)

sobota, 13 października 2012

Co było do zrobienia - nadal zrobione :)

4 km

Poranny bieg, po lesie. Dla spokoju sumienia, dla rozciągnięcia się i sprawdzenia, czy przypadkiem przez noc nie zdziadziałem do końca. Jest nieźle. Jeśli tak będzie i jutro, to spróbuję pobiec ze średnią prędkością 5:20. 
Za godzinę wyjeżdżamy. Wieczorem spotkanie w gronie kuzynek i kuzynów. Oni przy winku, pizzy i innych takich, my z Darkiem przy makaronie, ewentualnie jednym piwku...

piątek, 12 października 2012

Co było do zrobienia, zrobione

6 km

Dziś już bardzo oszczędnie. Zwłaszcza po rozmowie z Robertem, który wczoraj omal nie skręcił sobie nogi biegnąc w parku. Licho nie śpi... Poszedłem na stadion, pobiegać i sprawdzić, czy zostanie zapalone światło na bieżni. Wczoraj podobno nie włączono, dziś jednak było. Na razie więc spokojnie, poobserwujemy.
Stan przygotowań do Poznania - bardzo zadowalający. Dobra forma, skutki przedwczorajszej choroby zniknęły zupełnie. Większość dzisiejszej trasy przebiegłem bez kłopotu w czasie rzędu 5 min/km. Jeśli tak się będę czuł pojutrze, będzie dobrze.

czwartek, 11 października 2012

Znów w normie

10 km

Miało być mniej, ale chciałem sprawdzić, czy wczorajszy dzień nie wyrządził istotnych spustoszeń w organizmie, co przełożyłoby się na kondycję. Na szczęście nic takiego nie widać i nie czuć. Jeszcze pewne osłabienie, więc wróciłem spocony jak mysz, ale kondycja na właściwym poziomie. Jem ostrożnie, żadnych ostrych potraw; doprowadzenie układu pokarmowego do równowagi jest ważniejsze, niż dobre buty.
Przyjrzałem się dobrze trasie poznańskiego maratonu. Szerokie ulice, nie powinno być tłoku. Wadą jest sporo długich odcinków prostych, co nie zachęca... Jeden z nich znam dobrze, to droga wjazdowa do miasta od strony Warszawy. Dłuży się nawet w samochodzie, co dopiero więc biegaczom widzącym przed sobą kolejne 4 km trasy (od 27 kilometra). Ale z tym nauczyłem się sobie radzić: nie myśleć, że jeszcze 4 kilometry prostej, ale wyznaczać sobie krótkie cele: dobiec do drzewa, do słupa, przegonić tego tam gościa. Czas wtedy szybciej płynie, a kilometry są lżejsze.
Piotrek nie jedzie. Powiedział mi dziś, że wczoraj spróbował się przebiec do Góry Lotnika, test wypadł negatywnie. Odpuszcza, za to obiecał się przygotować do maratonu w Paryżu. A właśnie, w przyszłym tygodniu początek zapisów!

środa, 10 października 2012

Niech to...

4 km

Ale dzień! Już rano czułem się nieszczególnie, ale to pikuś. Prawdziwe atrakcje zaczęły się koło południa, kiedy uświadomiłem sobie, że lepiej nie być dalej niż 5 m od toalety. Ostrożność nie była przesadą, w szczegóły nie będę się wdawać. Dość, że dopadło mnie potworne osłabienie, przespałem pół dnia i dopiero pod wieczór zacząłem powoli odzyskiwać świadomość i siły. Zadzwoniła znajoma doktorka, powiedziała mi o epidemii jakiejś niemieckiej, gwałtownej sraczki, jaka przewala się przez Goleniów. Może to i niemiecki Blitzkrieg, a może niestrawność po wieczornej porcji pysznych, świeżutkich włoskich orzechów. Podsumowując: kiedy około 19 poszedłem poruszać się nieco na bieżni, miałem dość po czwartym kilometrze. Wróciłem do domu bez sił. Kąpiel, duża porcja kaszy manny, czuję się już lepiej. Mam trzy dni na doprowadzenie się do stanu pełnej używalności. W niedzielę maraton!

wtorek, 9 października 2012

Ojciec świeci

13 km

Pogoda, że tylko się wieszać. Ponury początek prawdziwej jesieni: zimno, wietrznie, ogólnie nieprzyjemnie. Co nie zwalnia od przyjemnego obowiązku zażycia ruchu, zdecydowanie zresztą poprawiając nastrój i stosunek do rzeczywistości.
Przed biegiem zaszedłem na stadion zamienić parę słów z Piotrem. Ucieszony, że udało się wymóc na OD niby drobną rzecz - codzienne oświetlanie bieżni. Piotr wie, że to prestiżowa porażka Ojca Dyrektora, który do tej pory uprzejmie zapraszał trzy razy w tygodniu na oświetlony żużel, a teraz ma obowiązek go oświetlać codziennie, i to bez grymaszenia. "-Wykonać, o trudnościach nie meldować!" :-))))

Pogadaliśmy trochę o maratonie w Poznaniu. Piotrek pokazał mi chłopaka, który w czasie naszej rozmowy biegał, a parę minut wcześniej powiedział mu, że jedzie do Poznania, będzie pierwszy raz startował w maratonie i zamierza zrobić wynik poniżej 3:30. Szczerze życzę, raczej nie wierzę, ale kciuki trzymam. Chłopak biegał w tempie około 5:00/km, ale wielu w tym tempie startuje i biednie nawet przez połowę trasy. Tyle, że potem jest druga połowa. Ale - zobaczymy...

Piotrek ma, zdaje się, ochotę się wybrać do Poznania. Zapisy do czwartku, niech myśli. Byłoby wesoło.

Dzisiejszy bieg był nieco dłuższy od zakładanego. Nie tak lekki jak wczoraj, ale zdecydowanie przyjemny. Najpierw las, potem dobry asfalt w parku przemysłowym. Kiedy kończyłem, był już czas oświetlania bieżni. Zajrzałem, czy OD przypadkiem nie zmienił decyzji burmistrza. Nie śmiał. Świeciło się, na bieżni było parę osób. I tak, k...wa, ma być! Światełko wtedy, kiedy lud chce, a nie kiedy pasuje dyrektorowi. Amen.

poniedziałek, 8 października 2012

Utrzymać tę lekkość!

10 km

O, tak powinno być codziennie! Już dawno trening nie był równie lekki i przyjemny, co dziś. Z nieznanych mi zupełnie przyczyn bieg był czystą przyjemnością, przez cały czas miałem uczucie lekkości, nie czułem żadnego wysiłku. Super! Gdybym podobnie dobre samopoczucie miał w niedzielę, mógłbym się pokusić o zrobienie lepszego wyniku, niż w Hamburgu. Nie wiem, czy się by udało, ale spróbować by można.
Ruszamy w sobotę przed południem. Zabieramy Darka, który tym razem jedzie do Poznania sam. Gościnnej chałupki użyczy nam kuzynek, Wiktor, koszty będą więc ograniczone do minimum. Pogoda, wedle dzisiejszych (a więc jeszcze mało prawdopodobnych) prognoz - ma być przyzwoita. Zanosi się na temperaturę rzędu 13-15 stopni, jak dla mnie - akurat. Na razie mówią, że nie będzie padać. To akurat by było dobre.

niedziela, 7 października 2012

Złota jesień

15 km

Rozpogodziło się wreszcie, z przyjemnością zaplanowałem wyprawę do lasu. Piach na leśnych ścieżkach przesiąkł wodą, jest twardy, wreszcie da się biec bez buksowania. Bez ekstrawagancji: do Góry Lotnika, potem do parkingu na "trójce", skok przez drogę, przez tory i jestem w parku przemysłowym. Trasę ciut wydłużyłem, by zrobić pełne 15 km. Przyjemna, słoneczna jesień. Kolorowo, niezbyt chłodno, idealne warunki do biegania. 
Przez kolejne trzy dni treningi normalnej długości, w czwartek 8 km, piątek 5. W sobotę ewentualnie co nieco dla rozciągnięcia, poza tym - odpoczynek. 

sobota, 6 października 2012

Dycha na sucho

Wczoraj - 10 km

Znów na stadionie, jak koń w kieracie. Różnica taka, że nie lało, za to wiało. Zezowałem w górę z pewną obawą, bo z drzew leciały suche gałęzie, żadna szczęśliwie mnie nie trafiła. Szyszkami parę razy dostałem.
Ból dwugłowego mięśnia uda zdecydowanie ustąpił, jednak nadal czuję go nieco, gdy wyciągam krok. Znaczy, nie do końca podleczony.
Na stronie 'maratonypolskie.pl' wyraźnie widać jesień. Ostatnie zapowiedzi biegów, w tym goleniowskiej mili. Na stronie OSiR nieporadnie sformułowany komunikat informujący o wielkim wydarzeniu sportowym. O tym, że trasa nie będzie mieć atestu, więc wyniki będą wyłącznie nieoficjalne - ani słowa. Za to zaproszenie do treningu na żużlowej bieżni, trzy razy w tygodniu, a jakże...

Dla niezorientowanych: to jest bieżnia OŚWIETLONA
Lało tak, że odpuściłem sobie bez żalu. Po południu przyspieszone nieco imieniny Babci Jadzi, okazja do poluzowania dyscypliny w zakresie konsumpcji. Nie szkodzi, odrobi się już jutro...

Drobny sukcesik: bieżnia będzie oświetlana codziennie, z wyjątkiem niedziel i sobót. Usłuszałem to wczoraj od T. Banacha, któremu sprawę zgłosiłem w ubiegłym tygodniu.

czwartek, 4 października 2012

Solo na stadionie

10 km

Dawno takiego biegu nie było. Po południu lunęło, ale tak konkretnie. Sznury deszczu. To jednak nie powód, by zostać w domu (jak się okazało, pogląd odosobniony, na stadionie byłem sam).
Bieżnia oczywiście wypełniona wodą po brzegi, do biegania "nadawała się" jedynie ścieżka wokół boiska. Kałuża na kałuży, trzeba było skakać, kluczyć, kombinować. Nie udało się, na wysokości głównej bramy stadionu wbiegłem prosto w środek mało widocznej, ale ogromnej kałuży. Okazało się, że powstała, bo jakiś cymbał wymurował cokolik przy wjeździe na bieżnię, pewnie po to, żeby deszczówka jej nie zalewała. Bieżnia i tak zalana, a przy okazji zalało i plac przy bramie. Ot, taka koncepcja Ojca Dyrektora. Posłałem mu w myślach kilka ciepłych życzeń. 
Zaparłem się. Jak to się mówi, nie ma złej pogody, jest tylko zły strój. Życie pokazało, że dziś miałem i złą pogodę, i zły strój. Na szczęście nie było specjalnie zimno, w ruchu szło wytrzymać, więc wytrzymałem całą dychę. Schodziłem ze stadionu zadowolony z siebie, w dobrej formie, choć kompletnie przemoczony. W domu się okazało, że nie mam na sobie ani jednej suchej nitki. Prysznic był przyjemnością jak rzadko kiedy. Oby jednak jutro było ciut lepiej...

środa, 3 października 2012

Co się polepszy...

10 km

... to się popieprzy. Wyleczyłem sobie zęba (dzięki, Paweł!), to przyplątał się problem z dwugłowym mięśniem uda. Rano się budzę, a ten boli, że schylić się nie szło, nie mówiąc o bieganiu. Ból jak po długotrwałym skurczu mięśni. W chodzeniu, co ciekawe, nic nie przeszkadzało. Nie brałem żadnych prochów, po południu poszedłem na stadion, spotkałem Piotra. Opisałem mu dolegliwość, zalecił poluzowanie przez parę dni, powinno przejść - powiedział. Waldka N. nie pytałem, na pewno kazałby się odżywiać połową apteki.
Poluzowanie polegało na tym, że zrobiłem dziś dychę w spokojnym tempie, nie szarpiąc się na leśnych górkach. Jakby nieco zelżało, zobaczymy, jak będzie rano. Do Poznania zostało 10 dni, należy się oszczędzać.
Ojciec Dyrektor znów zaprasza na wieczorne bieganie po bieżni. Nic się nie zmieniło, zaproszenie opiewa na trzy razy w tygodniu po półtorej godziny. Bieganie dozwolone jest w poniedziałki, środy i piątki w godzinach 18.30-20.00. 
Ojciec jest niereformowalny, by nie rzec mocniej. Rozmowa z nim nie ma sensu, zadzwoniłem do wiceburmistrza Banacha. Obiecał zająć się sprawą. Czym tu się zajmować? Jeden telefon, prosty rozkaz, komenda "wykonać, o trudnościach nie meldować!" i załatwione.
Już widzę Ojca, jak się zasępia i mamrocze swoje "...to nie takie proste..."

wtorek, 2 października 2012

Po wieczornej wizycie

8 km

Przez kawał dnia niespecjalnie mogłem się pozbierać po wczorajszej wieczornej wizycie Piotra. Miałem też wrażenie, że po wczorajszym dłuższym biegu nogi mam jak z drewna. Koło czwartej zdecydowałem się ruszyć w las. W drodze przypomniałem sobie o umówionej wizycie u dentysty,skróciłem więc trasę i wróciłem do domu. Przyznam, że zrobiłem to bez wyrzutów sumienia, po prostu nie szło mi dziś. Na stadionie spotkałem Piotra, spytałem, jak się czuje. "Żyję" - odparł. Pogratulował, że miałem siły na trening. On nie miał.
Jest wpół do dziesiątej, wcześnie. Pal licho, kładę się spać.

poniedziałek, 1 października 2012

13 dni do Poznania

18 km

Piękne, słoneczne popołudnie zachęcało. Zachęciło. Wybrałem się lasem aż do Łęska, zahaczając po drodze o górki. Tam chwila odpoczynku, potem powrót, już prostą drogą, do Goleniowa. Ta powrotna droga dość męcząca, bo piaszczysta i rozjeżdżona przez ciągniki wywożące drewno z lasu. Nie powiem, poczułem w stopach ten dystans. Lepsze to jednak, niż padnięcie jak zwiędły liść na jednej z poznańskich ulic.

Wczoraj był maraton w Warszawie. Niewielu z Goleniowa na liście startowej, bo też za blisko jest do maratonu w Poznaniu, żeby wypruwać flaki na Marszałkowskiej. Spotkałem rano Roberta, też nie biegł w Warszawie. Z miny wynikało, że ma zamiar powalczyć w Poznaniu. 

Odpocząłem już po Francji. Zaczynają się zacierać te mniej przyjemne wspomnienia: wstawanie o szóstej rano, śniadanie z bagietką, masłem, dżemem i kawą, wyjazd do pracy o siódmej, kiedy jeszcze było ciemno, a przede wszystkim deszcz z ostatnich trzech dni. Mile za to się wspomina wieczorne biesiady przy winie, potem wieczorne gadanie 'na chacie' podpierane łyczkiem tego i owego, dla zdrowotności. Szczególnie sympatyczne były dwa ostatnie wieczory: pierwszy z uroczystą kolacją i szampanem Ulysse Collin (kto ciekaw, niech znajdzie cenę w internecie), a drugi z ogromną flachą whisky podarowaną nam przez kucharza wraz z odpowiednim zapasem coli na rozcieńczenie bądź popitkę. Nic z niej nie ocalało dla potomności.