sobota, 30 listopada 2013

Górnicza lampka

10 km
Na starcie

Wszelkie cele zrealizowane. Dyszkę od początku do końca zrobiliśmy z Michałem wspólnie. Pilnowałem, żeby tempo było równe i umiarkowane, wyszło nam dokładnie 5:30 na kilometr, Michał skończył z czasem 55:03, ja parę sekund po nim, bo młody zareagował na moje hasło GO! i finiszowe metry na stadionie (tartanowym, oczywiście) zrobił w prawie sprinterskim tempie. Kolejny raz poprawił swój wynik na 10 km, tym razem o 36 sekund. Najważniejsze
Z maminką
jednak, że nie miał żadnego dołka wysiłkowego, lekkie osłabienie na 8 kilometrze można pominąć; ciut zwolniliśmy i odzyskał siły, by finisz zrobić w bardzo przyzwoitym tempie. Ważne też, że tym razem nie dokuczał mu ból kolana, co zapewne miało związek z równo rozłożonym wysiłkiem na trasie. A nic nie jest tak istotne, jak zdrowie i brak kontuzji. Nic też tak nie zniechęca do sportu, jak uporczywie powtarzające się kontuzje.


Nasza ekipa kibiców jak zwykle sprawiła się wzorowo. Ola, Agnieszka (jej siostra) i Marta (siostrzenica) darły się na całą ulicę, wywołując sympatyczne reakcje u zawodników i
Jak widać, bieg był pogodny
"dziwne zdziwienie" u nielicznych przedstawicieli ludu konińskiego stojącego na ulicach. My też, jako jedyni kibice, witaliśmy na mecie ostatnich zawodników, którzy docierali na metę z czasem grubo powyżej godziny. Czekaliśmy na ostatniego, dopiero potem zwinęliśmy się do hali.

Przyznać trzeba, że na tle wyludnionego Konina Goleniów sprzed dwóch tygodni prezentował się jak inna planeta. Wszyscy pamiętamy te setki, jeśli nie tysiące ludzi na ulicach w czasie Mili, żywo dopingujących biegnących, z najgłośniejszą ekipą PMT na czele, of course :) A w Koninie smuteczek, pustka...
Michał finiszuje

Ładne medale - duży plus. W tym roku nie było czapek dla biegaczy; szkoda, bo zeszłoroczna do dziś mi służy. Za to musli, chrupki i różne inne dobra spożywcze jeść pewnie będziemy przez najbliższy rok. Zapas imponujący...




Po paru sekundach na metę i ja się doturlałem
Meta, medale, dobra forma i ogólne zadowolenie



Ekipa biegowa z ekipą wsparcia ;)

czwartek, 28 listopada 2013

Fajnie cd.

10 km

Powtórka z wczorajszej trasy, ale bez lampki; wyruszyłem, kiedy jeszcze coś było widać, ciemności opadły mnie dopiero w Helenowie. Ale tam już było bezpiecznie, nikt nie próbował mnie wmasować w asfalt. 
I znów powtórka z dobrej formy i braku dolegliwości. Ładnie, to cieszy. Jutro więc odbój, bez biegania, bo nie ma kiedy. Po południu przebazowanie do Konina, po drodze zgarnięcie młodego. W sobotę start.

Dzwonił prezes, zapowiada na 13 lub 14 grudnia sympozjum podsumowujące rok biegowy PMT. Trzeba przygotować referaty i sprawozdania ;)

środa, 27 listopada 2013

Z czołówką na czole, bo gdzie?

10 km

No, to już zaczyna być podejrzane. Forma z dnia na dzień coraz lepsza, nadal żadnych dolegliwości. Ciekawe, co to ma zwiastować? Jakąś efektowną katastrofę, jak to już parę razy się zdarzyło? Ale jaką? W każdym razie, widoki na przyjemny bieg w Koninie są bardzo dobre, a na dobry wynik w Toruniu też zaczynam liczyć (na razie nieśmiało). Szkoda, że Mirka nie widzę na liście startowej, odbiłbym sobie zniewagę z Mili Goleniowskiej :)

Nasiedziałem się dziś na sesji rady miejskiej. Czas zmarnowany, IQ mi dramatycznie spadło, na szczęście forma biegowa nie. Chciał czy nie, z racji opóźnienia trzeba było skorzystać z opcji ulicznej. Przypomniałem sobie, że w którymś z samochodów musi leżeć moja czołówka, nadzwyczaj przydatna na wyprawach kajakowych. Jak znalazł (a znalazł w bagażniku) do wieczornego rajdu po opłotkach Goleniowa. Znalazły się i baterie, można więc było zrobić eksperyment. Gadżet był zdecydowanie przydatny. Najbardziej na Spacerowej, gdzie rozświetlał kompletne mroki w okolicy basenu, a jednocześnie czynił mnie widocznym na drodze. Czołówka mniej przydała się na Szkolnej, tam lepiej oświetlały drogę światła przejeżdżających samochodów, ładnie podkreślając nierówności nawierzchni. Czołówka nie sprawdza się w roli "wykrywacza przeszkód", bo źródło światła jest zbyt blisko oczu, oświetlenie drogi jest więc płaskie. Ale już w parku, na Przestrzennej i na Norwida światełko dawało pewność, że się nie wpadnie w jakąś dziurę, a i ryzyko bycia rozjechanym na przykład przez roztargnioną niewiastę znacząco spadło. Tak, poczułem się bezpieczniej. :)

Wieczorny bieg przez "złodziejowo" i Helenów, odkąd się ochłodziło, to za każdym razem inhalacje produktami domowego recyklingu odpadów metodą 'by komin'. Dziś na skrzyżowaniu Orzeszkowej i Kasprowicza zaciągnąłem się sporą porcją dymu z palonej gumy, którą jakiś użytkownik domowego ogniska właśnie utylizował. Łzy prawie mi pociekły, dech zatrzymywało. Na Helenowie, na Jodłowej z kolei - przysmażane PCV, z charakterystycznym, kwaśnym zapachem. Mają ludzie pomysły i upór...

wtorek, 26 listopada 2013

Cud trwa

10 km

No to zaliczone pierwsze bieganie po śniegu. Udało mi się załapać na kawałek dnia, więc zamiast krążyć po ulicach Goleniowa, nawiązałem kontakt z naturą leśną. A natura ośnieżona, wprawdzie lekko, ale jednak. W mieście śnieg się nie utrzymał, w lesie leży na ścieżkach. Sądząc po braku jakichkolwiek śladów, byłem pierwszy na trasie w okolicy G. Lotnika, pewnie też ostatni, bo gdy wybiegałem z lasu, robiło się zdecydowanie ciemno. 
Podobnie jak wczoraj, forma doskonała. Najmniejszego śladu dolegliwości. Wydolność należyta. Po prostu z przyjemnością się biegło - tak, jak być powinno. Czasu nie mierzyłem, ale było to coś w granicy godziny -nie najgorzej, pamiętając o dwóch krótkich przerwach na drobne ćwiczenia i ostrożnym biegu po zamarzniętej ściółce, by nie śliznąć się i nie wywalić.

Poczytałem dziś na maratonachpolskich.pl  reklamę biegowego oporządzenia made by Adidas. Rozkoszna paplanina o przełomowej odzieży, która tak dobra, jak jest teraz, to jeszcze nigdy nie była. Buty mają jakieś rurki, rozprowadzające ciepłe powietrze aż do samej stopy, kurteczka biegowa ma włókna węglowe, asymilujące ciepełko słoneczne i nie pozwalające biegaczowi się przechłodzić. Nawet polarowa czapka jest omalże magiczna, o rękawiczkach nie zapomnijmy, bo od nich zależy przecież ostateczny wpływ stroju na wynik biegania (przekroczenie bariery dźwięku, zapewne...). 
Do przełomowych wynalazków stosunek mam chłodny i rzadko się nimi podniecam. Goretex mam 20 lat i jestem z niego bardzo zadowolony, bo zimą, kiedy jest sucho i mroźno, sprawdza się doskonale, to faktycznie oddychająca tkanina, chroni od wiatru i nie pozwala się spocić. Ale wystarczy, że choćby lekko popada, goretex natychmiast traci te swoje niezwykłe właściwości i staje się mokrą szmatą, mokrą z zewnątrz i od środka. Po prostu woda zatyka jego mikropory i czyni z kosmicznego goreteksu zwykłą ścierę, mniej wartą od porządnego ortalionu.
Prawdziwą rewelacją jest polar i są nią syntetyczne koszulki do biegania plus bielizna termoaktywna. Syntetyczne koszulki wyeliminowały bawełnę, kompletnie nie sprawdzającą się po przemoczeniu, a tkaniny termoaktywne (BTW - zwykły, natapirowany poliester) zastąpiły odzież wełnianą. Lekkie, wygodne, względnie tanie, łatwe w utrzymaniu w prawidłowym stanie higienicznym. Ale to wynalazki sprzed kilkunastu lat, od ich czasu w rzeczywistości nic nowego nie wymyślono (prócz wzorów i cen, oczywiście). Nie dajmy się zwariować reklamom.

Telewizora nadal nie mamy. Wieczory wydłużyły się w sposób nieprawdopodobny, radio znakomicie się sprawdza (właśnie w "trójce" leci benefis Mariana Opani - super!), nadal dużo czytamy, wcześnie chodzimy spać. Mnie się podoba. ;)



poniedziałek, 25 listopada 2013

Przeszło

10 km

Chyba przeszło. Dziś i siły, i wytrzymałość, i ochota do biegu były w odpowiednim zestawie i o właściwej porze. Pogoda była ładna, chciałem lekkim popołudniem zaliczyć las, ale przypomniałem sobie, że dziś 25, a więc stosowny urząd powinien dostać ode mnie deklaracje VAT, a ja nie od wszystkich klientów odebrałem kwity. Więc zamiast leśnego pleneru była kolęda po faktury. Kiedy się wyrobiłem, było już ciemno pod każdym względem (i w ogóle, i na bieżni). Jedyne rozwiązanie - runda wokół miasta. I była to runda z przyjemnością, bo absolutnie nic nie przeszkadzało i nie utrudniało.
Po drodze miła niespodzianka: świecą się wreszcie światła na Dworcowej, nieczynne od lata. Wystarczył jeden telefon do pani od oświetlenia w UGiM - i załatwione. Kiedyś trzeba będzie pomęczyć urząd o oświetlenie ulicy Spacerowej, na odcinku od mostku do zjazdu w kierunku Helenowa. Dziś o mało nie potrącił mnie samochód, nieopatrznie znalazłem się z metr od brzegu jezdni, nie widziałem w ciemnościach. Uskoczyłem w porę. Fakt, trudno było mnie dostrzec, bo moje ciuchy biegowe są idealnie czarne, a żadnej błyszczącej galanterii nie noszę. 

Jakoś nie widzę, żeby do Konina pchał się ktoś z tych, co to rok temu zapowiadali swój przyjazd na kolejny "Bieg o Lampkę Górniczą". I błąd, bo bieg zapowiada się bardziej okazale, zawodników będzie około 400, ładne medale, sporo nagród do rozlosowania wśród ludu. Nie szkodzi, pobiegniemy sobie z młodym relaksowo, ale żeby mógł zrobić kolejną "życiówkę" na dychę. Nie ma się co zrywać, tydzień później wariactwo w Toruniu, w czerwonych koszulkach i takich też czapkach. 

Trzeba zarejestrować fakt: wieczorem z nieba poleciały pierwsze płatki śniegu. To jeszcze nie zima, ale już niedługo... Jutro dzwonię do Baryczy, czas zmienić kapcie, nie będę na letnich leciał do Konina i Torunia. W 1993, jakoś w połowie listopada, świeżo kupionym polonezem pojechałem do Konina po Olę i dzieciaki. W tamtą stronę było OK. Kiedy wyjeżdżaliśmy do domu, zrobiło się zimno, ale jechało się świetnie. Tylko do Piły, bo tam wrypałem się w potworną śnieżycę, momentalnie zawaliło drogę, warunki były straszne. Najgorzej było od Kalisza Pomorskiego, bo nie jechało już kompletnie nic, ja przecierałem drogę, aż do Stargardu jechałem "dwójką", z duszą na ramieniu, wioząc m.in. pięciomiesięcznego Michała i niewiele większą Anię. Aż trudno uwierzyć, cała podróż odbyła się szczęśliwie, nawet mnie nie zarzuciło. W poślizg wpadłem dopiero w Goleniowie, na 200 metrów przed garażem. Od tamtego czasu zmieniam opony na zimowe.  

Jutro mam artykuł na pierwszej stronie Kuriera. Temat atrakcyjny: młody towarzysz z SLD na oczach innych towarzyszy i towarzyszek sprał jeszcze inną towarzyszkę, która wcześniej była jego towarzyszką życiową. No i zrobił się dym, bo skatowane dziewczę poszło do prokuratora, a potem do gazety. Ubaw mam z tego, że jeszcze w sobotę towarzysz Napieralski z towarzyszem Wieczorkiem straszyli ob. Krupowicza plutonem egzekucyjnym za modlitwę w intencji gminy. Dziś nie słychać, by ci sami chcieli rozstrzelać żula z Nowogardu.  W końcu przecież towarzysz...

niedziela, 24 listopada 2013

Dołek

Wczoraj 10,5 km, dziś 10 km

Po kolejnym choucroute wczoraj ciężki poranek, bo mięcho i kapusta leżały jeszcze na żołądku, a w żyłach krążyła nie tylko krew. Niemniej, o 10.30 zgodnie z obietnicą stawiłem się na stadionie, by z Piotrkiem i dwoma młodymi przebiec się po lesie. Tragedia w trzech aktach wierszem. Ledwie to przeżyłem. Nogi drewniane, zero przyspieszenia, wydolność jak u zdrowego 80-latka (byłbym w stanie pchać balkonik przed sobą). Aby nie pogrążać się we własnych oczach do końca, w drodze powrotnej oddzieliłem się od grupy, dorzuciłem sobie jeszcze ze 2 kilometry, na stadion dotarłem zryty jak dwudziestoletnia nyska...
Dziś już lepiej. Sił więcej, dyszka zrobiona w około godzinę, z jedną przerwą na rozciągnięcie się i rozmasowanie achillesów. Szału jednak nie było, wciąż mam niedoleczone przeziębienie, wciąż coś mi tam zalega na końcu oskrzeli, czuję osłabienie, a samopoczucie z tych gorszych raczej. Cholera, rok temu było to samo, też 11 listopada z chorobą, która potem się wlokła jak smród za wojskiem, sprawę ucięło dopiero spożycie porcji antybiotyków. W tym roku postanowiłem doprowadzić się do ładu bez pomocy chemikaliów i lekarzy. To potrwa dłużej, ale efekt jest trwalszy, bo nabiera się trochę odporności.

Rodzinka z Krakowa pojechała. Pusto się zrobiło w domu i cicho. To ostatnie wiąże się też z brakiem telewizora, skasowanego podczas jednej z radosnych zabaw młodego pokolenia. Nagle mamy bardzo dużo czasu, z radia leci jazz, dużo się czyta. Jak dla mnie, taki stan może trwać!

Czytałem ciekawą rozmowę z mądrą panią od żywienia. To, że uważa masło za zdrowsze od margaryny - nie dziwi, od lat towotu do ust się u nas nie bierze. To, że uznała straszenie cholesterolem za idiotyzm, też mnie nie zdziwiło, bo skoro tenże cholesterol w paru odmianach produkuje organizm każdego z nas, nie ma większego znaczenia, ile go zjemy. Ciekawe były jednak wywody na temat olejów roślinnych. Wynika z nich, że najzdrowszy jest olej rzepakowy i lniany (akurat o te w Polsce najłatwiej, bo obie rośliny są u nas uprawiane), najlepsza do smażenia jest oliwa z oliwek, a największy syf to olej słonecznikowy. Nowością dla mnie jest ten ostatni news, bo jeszcze niedawno olej słonecznikowy wychwalany był jako jeden z najzdrowszych, obok oliwy z oliwek. Ta ostatnia, wedle najnowszych doniesień, jest OK, ale w połączeniu z innymi składnikami diety śródziemnomorskiej, tj. rybami i frutti di mare.
Do sensacji nt. co jest zdrowe, a co zabija, od dawna podchodzę z dystansem. Trochę już żyję i pamiętam różne sensacje, które po pewnym czasie albo cichły, albo okazywały się kłamstwem. Pamiętam, jak kiedyś straszono rakotwórczymi rzekomo pomidorami, jak kawę porównywano omalże do strychniny, o zachwalaniu margaryny (bo masło zawiera cholesterol!) już wspomniałem. I co? Pomidory są ok, kawa nawet zalecana, a margaryna nadaje się tylko do smarowania osi w wozach drabiniastych... Ale spokojnie, jutro japońscy albo amerykańscy naukowcy znów coś ogłoszą i znów nas będą straszyć albo namawiać. 

Dlatego nie ma się co przejmować, tylko co pewien czas zebrać się przy choucroute :)

czwartek, 21 listopada 2013

Kryzys zaatakował

10 km

Wczoraj dzień po prostu tragiczny. Coś mnie zżerało, czułem się fatalnie. Słaby, połamany, z rozbitymi myślami, niezdolny absolutnie do żadnej aktywności. Snułem się przez cały dzień, wieczorem nawet nie było mowy o bieganiu, po prostu nie było sił. Zasnąłem jak kamień, spałem jak zabity. Na szczęście rano było już lepiej, pozbierałem się. Zamiast wieczornych wiadomości telewizyjnych - rytualna dyszka. Niestety, echa wczorajszego dnia odczuwalne nader wyraźnie. Potężnie osłabiony, z pobolewającymi achillesami, jakoś się przeturlałem przez tę dychę. Początek upiorny, po dobiegnięciu do Helenowa było już lepiej, choć niewiele. Ale zadowolony jestem, że nagły i niespodziewany kryzys minął tak szybko, jak przyszedł. Jutro będzie już normalnie.

Polecam jutrzejszą GG, szczególnie wywiad na 5 stronie z Ojcem Dyrektorem. Aż trudno uwierzyć, że przeświadczony o swojej nieomylności Ojciec D. potrafił tak się samobiczować. Ale czy zrozumie coś z tego, co go spotkało? Nie tylko ja wątpię. Dziś porozmawiałem z burmistrzem Robertem(też wątpi w zdolność pojmowania przez pana dyrektora). Powiedział mi, że Ojciec D. przyszedł do niego z treścią wywiadu by pokazać, jak umie się pokajać. Robert dał "imprimatur", Ojciec D. dopiero wtedy odpisał redakcji, że udziela autoryzacji tekstowi. Dowiedziałem się też, że Ojciec nie dostanie nagrody za organizację Mili, a przy pierwszej nadarzającej się okazji pomysłodawcy i twórcy Goleniowskiej Mili Niepodległości zostaną należycie uhonorowani przez władze gminy. Pewnie za miesiąc, na noworocznym spotkaniu u burmistrza. 

Tegoroczne Beaujolais Nouveau tradycyjnie nienadzwyczajne. Ładny, wyraźnie owocowy bukiet, ale trochę zbyt kwaśne i płaskie. Było trochę problemu z kupnem tego francuskiego wynalazku, w Goleniowie handlują nim tylko w Intermarche, ale pani na stoisku z alkoholami na pytanie o BN zrobiła wielkie oczy i roztropnie zapytała: że jak? Wyjaśniłem mówiąc powoli nazwę tego, o co mi chodzi. Pani wzruszyła ramionami i odparła: Nie ma. Nie uwierzyłem, i słusznie. Chwilę potem znalazłem na półce BN 2013 po 16 zł za flaszkę, pytam panią: A to, to co to jest? Pani na to, niezmieszana i niewstrząśnięta: A, to! No, jest...
Kupiłem dwie butelki, wypiliśmy do ostatniej kropli, ale na trzecią raczej nikt nie miałby już ochoty, prędzej jakiegoś staropolskiego drina. Obeszło się jednak bez drina, trzeba się oszczędzać na jutrzejsze posiedzenie, no i jutro przecież normalny dzień pracy.

wtorek, 19 listopada 2013

Śrubkę przykręcę na stałe...

10 km

Repeta wedle wczorajszej receptury, na tej samej trasie. Lekkie dokręcenie śruby, żadnych przystanków, żadnego rozciągania po drodze. I efekt taki, jak dzień wcześniej: bieg efektywny, bez upierdliwości na poziomie achillesów, całą trasę, nieco ponad dychę, zrobiłem w 55 minut. Nieźle, jeśli pamiętać o Szkolnej, której nie da się pokonać szybko bez ryzyka pozbycia się paru zębów na jednym ze stu tysięcy wykrotów na tej zapomnianej przez wszystkich ulicy. Teza, że większy wysiłek nie równa się wcale większemu ryzyku przeciążenia organizmu da się chyba obronić. 

W drodze powrotnej zahaczenie o stadion. Lekkie zdziwienie, bo tłumek spory, ale żadnych znajomych. Całe towarzystwo w wieku, który do niedawna był marginesem wśród amatorów joggingu - lekko powyżej 20 lat. Ciekawe, z czego to wynika. Motywacja ludzi po 30 czy 40 jest dość prosta: starają się odzyskać formę, którą mieli w wieku ok. 20 lat, a zdecydowanie utracili wpadając w uroki życia rodzinnego: obiadki, telewizorek etc. Równie prosta jest motywacja tych, co to mają po 50 i więcej: lepiej biegać, niż kicać z balkonikiem. Dwudziestolatki generalnie do niedawna aktywność ruchową z daleka omijały, ale zmianę postawy w tej grupie wyraźnie widać. Przestali może postrzegać aktywność ruchową jako obciach, a przecież od czasów gimnazjum przez szkołę średnią normą było bujanie się na zwolnieniach lekarskich. Tak czy owak, zmiana pozytywna.

Pojutrze Beaujolais Nouveau. Trzeci czwartek listopada, pierwsze tegoroczne wino na stół. Jeszcze nie miałem okazji spróbować; miałem nie marnować pieniędzy na napitek niewątpliwie marnej jakości, ale po pierwsze, już zatęskniłem za tegorocznym, całkiem udanym latem (a w butelce zapach lata się zachował...), a po drugie presja kobiecej części rodziny! Kobiety żądają Beaujolais Nouveau (właściwie - B. Primeur), są już zakupione mule i krewetki, kolacja będzie apetyczna, więc i butelka wina, którego Francuzi do ust nie biorą, da się spożyć. Następne będą już lepszej jakości ;)
Uwaga, serwujemy!

W piątek zaś powtórka z choucroute. Kasia się nasłuchała i naczytała o tym cudzie alzackiej gastronomii, chce wreszcie zasiąść do stołu i zjeść boczusia, goloneczki, kiełbasek sztrasburskich, cebulki, marchewki i ziemniaczków duszonych w kiszonej kapuście zalanej niezłym, białym winem (powinien to być Gewurtztraminer, ale to wino zbyt drogie, by mieszać je z kapustą. Gewurtztraminer jest, ale raczej go rozlejemy w tradycyjny sposób ;)
Proszę nie patrzeć na flaszki...
11 listopada nagotowaliśmy tego specjału spory kocioł. Nie garnek, nie kociołek, ale kocioł. No i gdyby był na kolacji Olek Gapiński, pewnie skończyłoby się wylizaniem denka, ale że Olka nie było, to młody po wyjściu gości walnął sobie poprawkę, na oko z kilogram żarcia, a jeszcze coś tam mi zostało na obiad następnego dnia. Tym razem mniej raczej nie będzie. Parę minut temu prezes dostarczył wędzone żeberka, na moje oko
Sołtysowi też smakowało
ze dwie świnie porządnej wagi poświęciły się na tę okazję. Jutro chyba trzeba rozejrzeć się za większym kotłem. 

Może od razu kupić parnik? Ze 200 litrów tam się mieści... :)

Tak naprawdę, najważniejszym składnikiem wydarzenia gastronomicznego a la francaise jest nie jedzenie, a dobrze skomponowane towarzystwo. Dlatego spotkanie przy stole po tegorocznej Mili oceniam jako rewelacyjne. Zjadło się, wypiło sporo, ale najważniejsze było spotkanie grupy bardzo sympatycznych ludzi, z którymi bardzo miło się rozmawiało przez parę godzin. W czasach, kiedy ludzie niespecjalnie umieją ze sobą rozmawiać, to naprawdę duża wartość. Bardzo liczę, że piątkowy wieczór będzie równie przyjemny...

poniedziałek, 18 listopada 2013

Się wystraszyłem

10 km

Rano nagle coś mnie zakłuło pod lewą łopatką, przemknęła mi myśl: zawał! Na szczęście, żaden tam zawał, a zwykły nerwoból spowodowany przeciągającym się przeziębieniem i pewnie przechłodzeniem pleców, kiedy wczoraj na stadionie słuchałem wykładu z zakresu filozofii fizycznej. Trochę gimnastyki i wygrzanie się usunęło wszystkie objawy, pod wieczór bez trudu byłem w stanie ruszyć w drogę i zrobić codzienną porcję kilometrów.
Trasa przez Helenów, Szkolną, Wojska Polskiego i Przestrzenną. W dobrym tempie, bez żadnych przerw, wydłużonym krokiem. Achillesy, które wczoraj odebrały przyjemność biegu, dziś wyciszone. Ciekawe, że kiedy bieg jest bardziej intensywny, z lekkim przyciśnięciem, problemy z achillesami są mniejsze. Wygląda to tak, jakby bieg bardziej intensywny mniej obciążał ścięgna, niż spokojny. Dziwne, ale taki wniosek z obserwacji nasuwa mi się nie pierwszy raz. Nie odczuwam dolegliwości po żadnym biegu po medal, a przecież wtedy obciążenie organizmu jest zdecydowanie większe, niż na spokojnym, codziennym treningu. 


Wróciła dziś delegacja, która odbijała Konstantynopol z rąk tureckich. Pełen sukces, polska flaga zatknięta w okolicy Błękitnego Meczetu, Turcy przyjęli to ze spokojem, nie zamierzają kolejny raz ruszyć w kierunku Wiednia. I dobrze, bo wiosną Aneta z Darkiem ruszają na Wiedeń, lepiej, żeby Turków tam nie było!
Żeby mi ktoś nie zarzucał, że nie lubię Turków! Kiedy byłem parę lat temu na Cyprze, to najlepsze wspomnienia mam z tureckiej części wyspy, normalnie funkcjonującej, z normalnymi, życzliwymi ludźmi. Szczególnie miłe wspomnienia związane są z turecką armią, która parę razy okazała nam nadzwyczajną życzliwość i daleko idącą pomoc. Natomiast niech mi nikt nie próbuje zachwalać Greków, do nich nikt mnie nie przekona...

Przyjechała ekipa z Krakowa. Jest fajnie, przeważnie bardzo fajnie, chwilami aż zbyt fajnie. Wychodząc na bieg, zostawiałem chałupę w stanie zdatnym do użytku. Kiedy wróciłem, wszystko było przeorane, jakby przejechał zetor z pługiem dwuskibowym. Dwa małe ubawione po pachy, lekko zdziwione, że nie bardzo chcę się włączyć w zabawę pt. "totalna demolka". A ja, kurka, po prostu już jestem za stary na te klocki. Niemniej, znoszę wszystko ze spokojem godnym filozofa, bo przecież wszystko ma swoje granice czasowe, kiedyś bractwo pojedzie demolować Kraków, a może zapamiętają, że dziadek niczego nie zabraniał  (oprócz wpisywania w komputerze hasła 'format c:').


Przyczepiła się do mnie piosenka z filmu, który wczoraj oglądałem. Film oczywiście francuski, doskonale zrobiony pastisz filmów z końca lat '50, z banalną (jak to wtedy) fabułą i szczęśliwym zakończeniem, ale z kapitalną grą aktorów i zrobiony z piekielną dbałością o wszelkie szczegóły, w tym stroje, scenografię, obyczaje (wszyscy palą papierosy!), no i ważna dla mnie zawsze strona muzyczna: stare piosenki, doskonale wkomponowane w film. I tylko ten idiotyczny polski tytuł ("Wspaniała"), nijak mający się do aluzyjnego francuskiego "Populaire". Gorąco polecam, dwie godziny dobrej zabawy i dobrej muzyki. A piosenka jest tu: Tango des illusions

niedziela, 17 listopada 2013

Pusto, smutno

10 km

Miło się wyspać do oporu, wypić w spokoju poranną kawę, po czym spokojnie i bez pośpiechu zebrać się na trening. Na stadionie było pusto, ale miałem pecha, wpadłem na kolegę z liceum, Wieśka Paśko, który o filozofii, fizyce i matematyce mógłby opowiadać godzinami. No i akurat miał taką potrzebę, zaczął prelekcję od fizyki, a skończył na filozofii. Po około 20 minutach udało mi się przerwać słowotok, bo stojąc tylko w lekkim ubiorze biegowym nieźle zmarzłem, choć dreptałem w miejscu i machałem ramionami. Wieśkowi machanie nie przeszkadzało, i tak swoje powiedział.
W lesie kompletnie pusto, tym razem nawet sarny i dzika nie było. Powtórka z wczorajszej trasy. Sił sporo, ale dziś znienacka odezwały się oba achillesy. Szlag by to trafił, zdaje się, że przyjdzie się przyzwyczaić do tej dolegliwości, raz mocniejszej, raz słabszej, ale upierdliwie się trzymającej. 
Obejrzałem dziś swoje buty biegowe. Moje ulubione 'najki' niby się trzymają, ale amortyzacji już dają niewiele, podeszwy sklepane jak schabowe na stołówce. Szukałem, może gdzieś się jeszcze zawieruszyła para modelu Pegasus +26, ale niestety - nie. Szkoda, wzór bardzo udany. Czeka na mnie para modelu nowszego, Pegasus +28, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że będzie lepszy. Nie uważam, że wszystko, co nowsze, to lepsze. 

Z Turcji meldunek, że maraton przez Bosfor zaliczony na spokojnie. Tempo wrzucili relaksowe, mieli
...i mniej uśmiechnięty :)
Uśmięchnięta...
czas rozejrzeć się wokół siebie, podelektować krajobrazem. Muszę tylko Darka upomnieć, żeby spróbował się uśmiechnąć, kiedy mu robią fotkę. Na każdym zdjęciu ponury, jakby był w tym Stambule za karę, Anetka dla odmiany na każdym obrazku radosna i roześmiana. Dysonans.

sobota, 16 listopada 2013

Ale listopad!

10 km

Dzień tak listopadowy, że niech go diabli. Zimno, wilgotno, ciemno, ponuro. Ostatnie, o czym się marzy, to wyjście na dwór, a nie daj Boże, do pracy na świeżym powietrzu. Przed południem przełamałem się jednak i wybrałem do lasu. Na stadionie pusto, w lesie spotkałem tylko jednego gościa z kijkami, dwie sarny, jelenia i trzy dziki. A, i trójkę człowieków ze Szczecina, którzy starym mercedesem wjechali w las, bo grzybów im się zachciało. Nie pytałem, czy grzybobranie udane, ale coś tam w reklamówkach nosili. 
Mam przed sobą czas, którego nie cierpię: druga połowa listopada i początek grudnia. Te trzy tygodnie zawsze kojarzą mi się z pogodą taką, jak dzisiaj, z szarzyzną i czekaniem na zimę. Ożywam dopiero w okolicy 6 grudnia, bo to Mikołaj, a od tego momentu trwa już odliczanie do świąt, potem Sylwester, a po Nowym Roku już tak jakoś z natury raźniej się robi, bo dzień coraz dłuższy i na bardzo dalekim horyzoncie pojawia się myśl o wiośnie. 
Na szczęście, będą też momenty bardziej optymistyczne. W przyszły czwartek Beaujolais Nouveau 2013 - otwieranie pierwszych butelek tegorocznego wina. BN jak zwykle będzie kwaśnawe, z musującym posmakiem, kacogenne nieprawdopodobnie, niewarte ceny, po jakiej jest sprzedawane. Ale będzie to pierwsze tegoroczne wino, jakoś tak głupio mi go nie spróbować. I tylko pamiętać, by nie wspomnieć o tym znajomym z Francji, którzy z niesmakiem krzywią się na samo wspomnienie o płynie, który z taką radością kupują i piją obcokrajowcy... 
Po południu zajrzałem do regionalnej telewizji francuskiej - 8 Mont Blanc. Regionalny program, zachwalający uroki Alp i Górnej Sabaudii. Kurka, jak oni potrafią opowiadać o atrakcjach regionalnych, a atrakcję potrafią zrobić ze wszystkiego! Dziś pokazywali, jak niegdyś wyglądało młócenie zboża w starej młocarni. Praca zespołowa, dużo hałasu, pyłu, wszystko trzeszczy, wibruje, przedsionek piekła. Ale po pracy wszyscy zasiadają do wspólnego posiłku, jedzonko regionalne, napitki regionalne, Francuzi zadowoleni, a mi przed telewizorem ślina do ust napływała... Ciekawe, że we Francji prowadzeniem programów zajmują się zazwyczaj panowie, często w wieku więcej, niż średnim. Doskonale zorientowani w materii, o której mówią, z rozległą wiedzą. Dokładne przeciwieństwo różnych polskich telewizyjek, gdzie "gwiazdami" są jakieś pajace, nie mające widzom nic do przekazania. Nic dziwnego, że jak już oglądam TV, to francuską. Logiczny wybór.

Jutro o 8 rano Aneta z Darkiem startują z Azji do Europy. Sprawdziłem, ładna trasa, a przebiegnięcia mostu nad Bosforem serdecznie zazdroszczę. Prezesie, czekam jutro na meldunek! ;)

piątek, 15 listopada 2013

Canossa na Grunwaldzkiej 4

Wolne od biegania

To jeden z takich dni, które jak się kończą, to człowiek z ulgą myśli: wreszcie. Najpierw ZUS zażądał od koleżanki małżonki, żeby zwróciła mu dwumiesięczną emeryturę, bo w tamtym roku za dużo, zdaniem ZUS-u, zarobiła. Potem trzeba było w trybie alarmowym młodemu wysłać kasę, bo zachorował na zapalenie ucha, a w przychodni (Poznań) dowiedział się, że owszem, że jest laryngolog, zapraszamy za 10 dni. Trudno mi wyrazić głębię uczuć do wrednego, po bolszewicku zarządzanego państwa, które na każdym kroku okłada swoich obywateli pałą. Najpierw okrada emerytkę, która na swoją emeryturę uczciwie pracowała wiele lat. Potem ta sama emerytka wykłada kasę na leczenie dziecka, za które to leczenie bolszewickie państwo co miesiąc ściąga haracz w postaci tzw. składki zdrowotnej.
W efekcie, gdyby dziś do mnie przyszedł niejaki Brunon K., który umyślił sobie wysadzić w powietrze całą sejmową bandę, to bardzo chętnie pomógłbym mu rozmieszać ropę z azotanem amonowym i jeszcze pomógł zatargać z 5 ton tego specjału pod sejm. 
A jakby tego było mało, to wieczorem musiałem walczyć z zapchaną kanalizą.... Nic dziwnego, że mój dzisiejszy nastrój jest gówniany.

Dziś przed południem Ojciec D. przyszedł do redakcji na rozmowę. Trwała wyjątkowo krótko, 25 minut, nie byłem jej świadkiem. Kiedy po południu wpadłem do redakcji usłyszałem, że obsypany złotem i srebrem Ojciec D. nawet nie próbował się bronić, zwalać na kogokolwiek winy, o jakimś stawianiu się nawet nie było mowy. Gość nie został rozjechany tylko dlatego, że w formie kompletnie rozjechanej już się zjawił w redakcji. Od Lecha usłyszałem, że po prostu nie miał sumienia znęcać się nad gościem, który po prostu leżał i nie próbował fikać. Obejrzałem kilka minut filmu nagranego w czasie rozmowy. Przerwałem, bo zaczęło mi się robić żal pana OD. 
W trakcie rozmowy powiedział, że męska rozmowa z burmistrzem czeka go w środę. Ma więc przedtem jeszcze cztery dni grillowania, których mu nie zazdroszczę. Ale i nie współczuję, bo na wszystko, co go spotkało, ciężko zapracował. Wszystko to ma na własne życzenie. Czy to gościa czegoś nauczy? Nadzieja niewielka, zaś jego nie mieszczące się na stadionie, monstrualnie rozdęte ego - zbyt wielkie.

Dobre info dla korzystających z bieżni: będzie dłużej oświetlona. Prawdopodobnie 2,5-3 godziny dziennie. Banach chce, żeby koszty oświetlenia bieżni ponosiło miasto i żeby wreszcie lud nie musiał się dostosowywać do pana dyrektora 'osiru'. To jeden z plonów tegorocznej Mili, w której i don Roberto, i pan Tomek, wzięli czynny udział i mogli ją obejrzeć od środka, jako uczestnicy.

BTW, muszę obu burmistrzów poprosić o ekskluzywny wywiad dla niniejszego bloga. Czemu nie?

I na koniec dwa filmiki z finału biegu na 10 km. Na pierwszym Ola i Małgosia, na drugim Monika. I niech mi kto pokaże inny klub, który tak zadbał o godne przyjęcie na mecie zawodniczek biegnących pod koniec stawki? Zwracam uwagę na zaangażowanie dwóch pań, zagłuszających skutecznie brylującego na scenie Ojca D...

 

czwartek, 14 listopada 2013

I po Mili

9 km

O szóstej na bieżni klasyka: ciemno jak zawsze. Olałem więc żużel, wybrałem się do miasta. Droga przez nowy most na Inie jest już oświetlona, przybyło paręset metrów wygodnej trasy biegowej. Jak zwykle najciemniej na drodze w rejonie starego basenu, potem jest już lepiej i raźniej, nie trzeba w biec w kompletnych ciemnościach modląc się, by jakiś kretyn nie zorganizował na drodze jakiejś przeszkody, na której by można zostawić garść zębów. 
Obleciawszy Helenów, wróciłem do miasta, przez Szkolną i Jagiełły dotarłem na Planty. Nawet nieźle się prezentują w nocy, są ładnie oświetlone, a światło zawsze dodaje uroku. Odkąd jest oświetlenie i nowe drzewa, nagle skończyło się ludzkie zrzędzenie, że jest brzydko, że sam beton, że w ogóle wszystko do dupy. Oczywiście, nikt nie napisał dobrego słowa, bo prawdziwy Polak nie będzie się zniżał do chwalenia, a już broń Boże nie przyzna do wcześniejszego błędu. Prawdziwy Polak tylko mędzić umie.
Gdy po godzinie wróciłem na stadion, światełko się już paliło, a po bieżni zasuwało kilkanaście osób. Tłoku nie było, bo zawsze po Mili frekwencja spada, część biegaczy zapada nagle w sen zimowy. Ale z roku na rok tych, co zdecydowani są biegać nawet zimą - przybywa. W tej grupie coraz więcej jest ludzi w przedziale wiekowym 20-30, a więc takich, których jeszcze niedawno do biegania trudno było przekonać. W ogóle młodych przybywa. Biegają dzieciaki, potem na poziomie gimnazjum i szkoły średniej robi się przepaść, łebki nagle durnieją i uznają wszelką aktywność ruchową za szkodliwą i niepotrzebną. Mija parę lat, rosną dupy i brzuchy, nagle odzywa się alarm - i towarzystwo wraca do ruchu. 
Nie ma co zrzędzić, i tak się dokonała rewolucja. Pokolenie rodziców dzisiejszych 50-, 40 i nawet 30-latków w wieku swoich obecnych dzieci nawet nie myślało o uprawianiu sportu, standardem był bezruch. Dziś nikogo nie dziwi aktywność ruchowa ludzi w każdym wieku. Ta przemiana dokonała się u nas w ostatnich kilku latach, to naprawdę świeża rzecz. Dobra zmiana!

Konin opłacony, bieg odbędzie się w sobotę 30 listopada, a więc nie w przeddzień Maratonu Świętych Mikołajów, tylko tydzień wcześniej. Wystartuje około 350 osób, nadal to więc będzie bieg kameralny. No i przy okazji weekend u szwagierki.

A od niedzieli najazd na Goleniów. Przyjeżdżają wnuki z Krakowa, przez tydzień będzie maniana.

Jutro w GG dwa teksty dotyczące Mili. Jeden pozytywny, dotyczy poniedziałkowego biegu. Drugi jest na temat pamiętnej sesji z pozłacaniem Ojca Dyrektora. W tym drugim pojawia się nazwisko Ojca D. i jego zdjęcie. W pierwszym - ani nazwiska, ani tym bardziej zdjęcia.  

Właśnie przyszedł meldunek ze Stambułu, gdzie delegacja PMT sposobi się do niedzielnego startu w tamtejszym maratonie. Z opisu wynika, że miasto jest ciekawe, jedzenie dobre, tylko dużo Turków, którzy się targują o wszystko, jeżdżą samochodami łamiąc wszystkie przepisy (nasłać im tam goleniowską drogówkę może?) i trąbią jak szaleni. Krótko mówiąc, jak w Turcji. :)    

środa, 13 listopada 2013

Znowu żyję!!

13,5 km

Wczoraj nadawałem się wyłącznie do utylizacji. Dziś, po długim i spokojnym śnie - znacząca
Dzisiejsza trasa
poprawa. Co prawda, za sam głos pewnie bym dostał od mojej pani doktor tydzień zwolnienia, ale przynajmniej przeniosłem się ze zgrupowania "Zombies" w krąg żywych, kontaktujących i przytomnych.
W ramach powrotu do aktywności zafundowałem sobie dłuższą przebieżkę po dniu bezrobocia. Znajomy z hurtowni 'mat.bud.' przypomniał o zaległym, szczęśliwie niewielkim, rachunku. Wskoczyłem więc w czarne ciuszki, założyłem czapko-komin od Ojca Dyrektora (Uwaga: ciepło wspomniałem o OD!) i ruszyłem wzdłuż Iny do mostu na Przestrzennej, potem do hurtowni na Wojska Polskiego, a stamtąd do S3, przez dwa kilometry łamałem przepisy biegnąc wzdłuż ekspresówki (pozdrowienia dla policji), skręt w park przemysłowy, potem nura w las, w okolice Góry Lotnika, a kiedy robiło się już naprawdę ciemno, wypad na Drzymały, gdzie chłopcy-asfaltowcy kończą swoje dzieło, kładąc piękny asfalt i przykrywając nim wspomnienie po Dziurze Tysiąclecia, w której nawet w wielkie upały stała kałuża gnijącej wody. No i oczywiście powrót na stadion (nie zostałem ostrzelany przez bojówki OSiR-u), a stamtąd już do domeczku, gdzie prysznic, ciepełko i perspektywa kolacji, o którą (mam nadzieję) zadba pani Ola.

Bieg bardzo przyjemny, bo po dniu odpoczynku mięśnie się zregenerowały, są sprawne, zdolne do wysiłku. Gdyby Mila odbywała się dzisiaj, wynik miałbym zdecydowanie lepszy, niż przedwczoraj. Chociaż z rozbawieniem stwierdzam, że to i tak mój najlepszy wynik w historii GMN. Trzy lata temu, gdy ob. Walkowiak podstępnie zaczynał moją przygodę z maratonami, nabiegałem dobrze ponad 55 min. Poprawa o 10% nie jest zła, ale za rok, gdy przypnę sobie skrzydła a la husaria, czas będzie w okolicy 45 min. Ktoś się zakłada?

Prezes z panią wiceprezes siedzą już w Istambule. Przysłali złośliwego sms-a, że tam jest ciepło, ładnie, że mają pokój z widokiem na Bosfor (nie chodzi o działko szwedzkiej produkcji, nazywające się zresztą Bofors) i w ogóle są zadowoleni. Zdjęcia nie przysłali, złośliwość Gapińskich też ma jakieś granice. Ojciec D. by przysłał ;)

A propos Ojca D.... Moje przeczucie, że chłopina próbował zbudować ołtarz ku własnej czci, było uzasadnione. Miałem wrażenie, że razu jednego, gdy niezapowiedziany wszedłem do gabinetu wiceburmistrza Banacha, Ojciec D. na mój widok zatrzasnął skoroszyt z projektem ołtarza. Mignęła mi przed oczami jakaś brązowa płaskorzeźba, a na niej płaskorzeźbione, zadowolone, znajome pysio, nie napiszę czyje, zgadnijcie sami. No i dziś w rozmowie z burmistrzem K. okazało się, że ten w ostatnim momencie zahamował proces powstawania ołtarza ku czci "nieznanego biegacza", który w życiu stu metrów nie przebiegł. Robert K. nakazał stworzenie tego, co jest dziś do obejrzenia u wrót posiadłości Ojca D. Płaskorzeźbę spuścił ze schodów.

Obywatel OD, jak się zdaje, jeszcze nie pojmuje skali niezadowolenia pana burmistrza. Błędnie interpretuje okoliczność, że natychmiast, na sali obrad Rady Miejskiej w niedzielę, nie dostał z liścia tam, gdzie dostać natychmiast powinien. Nie ominie go jednak trudna rozmowa na wiadomy temat, po której pewnie będzie miał ochotę zjeść złote i srebrne odznaki, którymi obwiesił się w niedzielę jak pajac. Jeszcze nie wie, że największym błędem, jaki popełnił, było nadużycia zaufania Roberta Krupowicza. I tego już nigdy w życiu nie nadrobi, nie będzie mu dana ta szansa. Zaufanie traci się raz na zawsze, panie Ojciec D. 
Rok temu, Konin

Skończmy niemiły temat Ojca D. Dziś dostałem cynk, że w Koninie ponownie organizowany jest bieg na 10 km "O lampkę górniczą". Natychmiast zapisałem siebie i Michała, 30 listopada razem się przebiegniemy. Tym razem na pewno wspólnie. Wprawdzie miał nie biegać, bo nadszarpnął sobie więzadło w stawie kolanowym, ale ma 3 tygodnie na dokurowanie się, na bieg obwiążemy go bandażem elastycznym, obsmarujemy Voltarenem, da radę. Potem będzie miał miesiąc wolnego, następny start dopiero 1 stycznia w Kliniskach, w samo południe ;)

wtorek, 12 listopada 2013

Odpoczynek

Wczoraj 10 km

Żadnego biegania, kawa, ciepło, próbuję się doleczyć. Nietrudno zgadnąć, że pomysł wczorajszego biegania z zapaleniem krtani nie jest popierany przez medycynę konwencjonalną. Prawdę mówiąc, był trochę głupi. Ale żal by było zmarnować 40 zł zainwestowane w Milę...

Wczorajszy dzień to pełna satysfakcja. Ekipa ProGDar Marathon Team już około 10 była na
Taki finisz widzą wszyscy!
posterunku naprzeciw głównej sceny, przygotowane zostało obozowisko z ciepłymi napojami i słodyczami; wszystkie dzieciaki z Akademii Biegania PMT w jednolitych koszulkach; w tych samych strojach rodzice, biegacze z teamu, kibice i sympatycy. Wszystkie dzieciaki wystartowały w przewidzianych dla nich biegach, przy głośnym i widocznym dopingu ekipy. Darek z -e-sołtysem Albercikiem towarzyszyli na trasie wszystkim biegnącym, którzy wymagali wsparcia duchowego bądź kontroli, by nie spalili się po pierwszych stu metrach. Do tego pełna dokumentacja zdjęciowa. Rezultat wiadomy: dzieciaki i rodzice zadowoleni, drużyna zauważona, sponsor

Prezes przebiegł z każdym dzieciakiem!
(GWiK z prezesem, oczywiście ubranym w klubową koszulkę Akademii Biegania PMT) przekonany, że pieniędzy nie zmarnował. 
Występ w biegu na "dychę" też był widzialny i słyszalny. Cała ekipa ubrana w jednolite, jaskrawożółte koszulki PMT, w tych samych ciuchach drużyna kibicująca, wyposażona we wszelkie ustrojstwo, które robi hałas: kołatki, bębenki, gwizdki, trąbki i oczywiście gardła, które pod koniec dnia były zdarte jak przedwojenna płyta. Większość biegaczy na trasę ruszyła wyposażona w klubowe flagi na długich drzewcach, z którym to sprzętem zrobili całe 10 km.Na każdym kółku owacyjne
powitanie wszystkich biegnących, a na mecie darcie, jakby każdy z nas zwyciężał z watahą gości z Kenii i Etiopii. 
Takich kibicek nie miał nikt!
Akcja promocyjna PMT - pełen sukces. Było nas widać i słychać, ludzie bardzo pozytywnie na nas reagowali. No, może z wyjątkiem jednego smutasa na scenie, którego najbardziej bawiły własne kawałki, które pchał w mikrofon przez cały dzień. Podobno coś tam marudził, że ci z Klinisk próbują mu organizować konkurencyjny bieg. Gościa na szczęście spacyfikowano. Tak czy owak, dziś odebrałem gratulacje od wice Banacha, któremu nasza głośna obecność bardzo się podobała. Niniejszym przekazuję te gratulacje tym, którzy akcję wymyślili i przeprowadzili, a to jak zwykle Aneta, Darek & Co.
Parę słów pochwały należy się niewątpliwie organizatorom Mili. Impreza wreszcie zorganizowana pod potrzeby biegaczy, sprawnie przeprowadzona, z porządnie oznakowaną
PMT!! PMT!!! PMT!!!!!!!!!!!!
trasą, przy której (co już oczywiście nie jest zasługą 'osiru') było mnóstwo kibiców, dodających biegowi właściwej atmosfery. Było parę mankamentów, na które trzeba będzie zwrócić uwagę organizatorom (o ile łaskawie zechcą przyjąć do wiadomości, że coś da się jeszcze ulepszyć), ale nie psuły one bardzo dobrego wrażenia, jakie tegoroczna Mila zrobiła na uczestnikach. A, sorry, tego gościa z mikrofonem trzeba koniecznie zmienić na mniej zakochanego w sobie...
Trasa biegu na "dyszkę" bardzo dobra. Ale chyba owe 850 osób to jest maksimum jej pojemności, większego tłumu nie należy na trasę wpuszczać. W
Kibicowały do samego końca!
tym roku był autentyczny tłok, kto się ustawił na starcie pod koniec stawki, nie miał szans na zrobienie przyzwoitego wyniku, przez pierwsze 2 km biegło się powoli w gęstym tłumie, wyprzedzanie było trudne i bardzo ryzykowne. Ale wielu znajomych, którzy ustawili się na przedzie, zrobiło bardzo dobre wyniki; wśród nich Banach, który machnął czas 46:05 - jest z niego bardzo zadowolony. Nasza ekipa na rekordy się nie nastawiała, bardziej chodziło o zaznaczenie obecności PMT i podziałanie na nerwy Ojcu D. Pełen sukces, to się udało ;). Ja się nie rwałem do przodu, choroba odebrała mi siły i parę, ale czas 50:40 wstydu nie robi. Michał zadowolony, zrobił życiówkę (55:39), poprawiając o ponad minutę
czas z Poznania. Jak na biegacza z uszkodzonym więzadłem kolanowym - świetnie. I teraz co zawody będzie ustanawiał kolejny rekord życiowy :) 
W przyszłym roku - husarskie skrzydła!!
Wieczorem spotkanie przy choucroute, generalnie w gronie tych, co biegali z flagami i się darli do zachrypnięcia. Ola przygotowała ogromny gar tego specjału, z którego pod koniec imprezy została porcja dla jednej głodnej, bądź dwóch niezbyt głodnych osób. Cała reszta została wciągnięta ze smakiem i w bardzo dobrym tempie. Obrady prezydium miały więc gruntowny, solidny podkład, który było czym podlać dla zdrowotości i dobrego trawienia. Espumisan, zgodnie z zapowiedzią, został podany na początku imprezy, by potem
można było jedzonko strawić bez problemu.  

Do klubu już chcą wstąpić nowi zawodnicy
Temat niedzielnej sesji, którą Ojciec D. zamienił w akademię ku własnej czci, zrobił furorę. Poczytność ogromna, sporo komentarzy, raczej mało przychylnych tym, co się pozłocili i posrebrzyli. Z ciekawością wczoraj obserwowałem wiadomego jegomościa, brylującego wczoraj na scenie jakby nigdy nic, zadowolonego z siebie, uchachanego. Zdaje się, że naprawdę nic do niego nie dociera; chyba uważa, że wszystko, co zrobił, było słuszne, sprawiedliwe i prawidłowe. Na konferencji prasowej spytałem dziś Krupowicza, jak ocenia występ Ojca D. na sesji. Nie podziela entuzjazmu Ojca dla własnej osoby. Burmistrz z panem Ł. jeszcze nie rozmawiał, ale rozmowa się odbędzie.
W tym roku byliśmy najlepiej widzoczni,
a słyszeli nas nawet głusi od urodzenia.
Za rok wygrywamy ten dżamprez!!

A to się spożywało w dwie godziny po biegu. Jedzonko postne, wegetariańskie.
W końcu świnki, które go dostarczyły, odżywiają się wyłącznie pokarmem roślinnym.
Roślinki i myśmy spożywali: kapunia, żytko, chmiel, jęczmień lekko przetworzony,
no i widoczna na zdjęciu musztarda, która niewątpliwie nie jest pokarmem mięsnym ;))))

Padam

10 km

Sorry, nie jestem w stanie pisać. Dziś rano obudziłem się chory, głos mam, jakbym od tygodnia pił bez przerwy borygo na przemian z denaturą, przechłodziłem się w dzień robiąc fotki, a dobiłem się w czasie GMN. Zdycham, choć nie zrobię przyjemności co niektórym i nie zdechnę. Relacja z Mili jutro. Pozdrawiam wszystkich, którzy dziś zapewnili absolutny rekord czytelnictwa tego bloga, a zapewne poczuli się nieco zawiedzeni brakiem aktualnego wpisu. We wtorek nadrobię. Idę spać, pzdr!

niedziela, 10 listopada 2013

Ja pier... !!!

 8 km

Kto nie był na dzisiejszej sesji, nie wie, co to kosmos. Łukasiak z Kostrzebą wspięli się dziś na Himalaje samouwielbienia. Poobwieszali się medalami jak jakieś kacyki z Konga, nawzajem sobie wleźli w d...y. Takiej baśni, jaką oba panowie dziś stworzyli, nikt przytomny nie byłby w stanie wymyślić. 

Ale do rzeczy: była dziś sesja Rady Miejskiej. Na sesję sproszono sporo osób, w tym te, które lata temu tworzyły Milę Goleniowską  i mogły się dziś spodziewać jakiegoś przejawu pamięci. Mogło to być normalne przypomnienie, że na przykład jakiś Janusz Zając ową Milę  wymyślił, a na przykład Piotr Walkowiak przez 11 lat ją organizował. Można też było przypomnieć parę innych osób, czemu nie. A jak to wyglądało? 

Kto nie był, nie uwierzy. Kto był, do tej pory nie jest w stanie uwierzyć, że cyrk zafundowany
Zaraz se przyczepie i bede miał...
przez spółkę Łukasiak&Kostrzeba odbył się na ich oczach.

Otóż, obaj panowie pozałatwiali sobie medaliki: Łukasiak załatwił sobie i Kostrzebie Srebrne Odznaki za Zasługi dla Sportu, a Kostrzeba dla siebie i Łukasiaka zorganizował Złote Odznaki Honorowe( to chyba jakieś jaja z tym honorem...) PZLA. 
Istota cyrku polega na tym, że owe medaliki i znaczki musiał wręczać obu "zasłużonym" burmistrz Robert Krupowicz w towarzystwie posłanki Magdaleny Kochan i przewodniczącego Cześka Majdaka. Czesiek wiele z tego nie kumał, Magda opowiadała gładkie słówka o jakichś drożdżach. Ale tak wk...ionego Roberta to ja jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. To facet, który umie ukrywać emocje. Ale tym razem w rozmowie ze mną, Walkowiakiem i Nowotnym nawet nie próbował tych emocji
Publiczność wzruszona widokiem samouwielbiającego się Łukasiaka
chować. Zresztą, nie byłby w stanie. Broda mu się trzęsła, mówił przez gardło ściśnięte ze wściekłości przemieszanej z poczuciem zmieszania z błotem (wykonanego przez gościa pt. Łukasiak). Przepraszał za cyrk, którego wszyscy byli świadkami, powiedział, że nie wyobraża sobie, by jutro rano otwierał Goleniowską Milę Niepodległości wedle scenariusza wymyślonego przez Łukasiaka, który nie dostrzega zasług innych prócz pana Ł.  Scenariusz rozpoczęcia imprezy zostanie gruntownie zmieniony, Łukasiak na bok, a na scenę ci, co rzeczywiście Milę tworzyli. Właśnie trwa uzgadnianie, kto rano o 10.30 przy burmistrzu się pojawi. I raczej nie będą to panowie Ł. i K. 


Dosięgła mnie czyjaś klątwa. Zapalenie oskrzeli i krtani, głos mam jak po tygodniu picia denaturatu, wykasłuję z siebie jakieś kluchy, coś paskudnego. Wczorajsze bieganie nie pogorszyło samopoczucia, natomiast - zgodnie z oczekiwaniami - przyspieszyło rozwój wypadków. Dlatego dziś w ramach kontynuacji tej nieco awangardowej kuracji wybrałem się na delikatną przebieżkę do lasu. Miało być krótko, ze 3-4 km, ale pomyślałem sobie, że to w sumie dość spacerowe tempo nie wyklucza nieco dłuższej trasy. Skończyło się na 8 km. W lesie nie natknąłem się na nikogo, z wyjątkiem jednej pani z kijkami, na bieżni dwóch młodych. Reszta najwidoczniej relaksuje się przed jutrzejszym startem.
Rozmawialiśmy wczoraj z Anetką i Darkiem o biegu na 10 km w ramach jutrzejszej fety. Przed rokiem pobiegło prawie 600 osób, w tym roku pobiegnie między 850 a 900 uczestników. Tłok na trasie był już przed rokiem, teraz przyrost o 1/3, a nawet o połowę. Ciekawe, jak to się odbije na wynikach, czy nie będą tworzyć się zatory, no i czy organizatorom uda się cały bieg ogarnąć? To już naprawdę spora impreza.


sobota, 9 listopada 2013

Goście mili i niemili

5 km

Zdziwienie. Na ostatnich dwóch tablicach, odsłoniętych w sobotę rano, nie ma ani kapsli, ani
Ołtarz w pełnej krasie
wizerunku Słońca OSiR-u. Obie tablice poświęcone są miłym gościom Goleniowskiej Mili Niepodległości, których fotografie i krótkie biogramy zamieszczono na tablicach, zostawiając nieco miejsca tym, którzy dopiero zostaną zaproszeni, a też okażą się mili. 

Galeria gości miłych :)
Skoro są goście mili, pewnie są też i niemili. Jest jeszcze jedna ściana, być może tam się znajdzie miejsce na ich podobizny. Walkowiak, Gapiński, Martyniuk i cała reszta wrednych, judzących, sypiących piach w tryby, bezpodstawnie krytykujących, wytykających rzekome braki, domagających się a to ciepłych napojów, a to dostępu do pryszniców z ciepłą wodą, a to niezamykania biura zawodów na trzy godziny przed startem, ostatnio nawet nagród do rozlosowania wśród wszystkich uczestników biegu, a nie tylko dla najlepszych. Cała ta banda znajdzie się pewnie w galerii pt. "GOŚCIE NIEMILI". 

Przedmilową piątkę zrobiłem dziś na stadionie, pod wieczór. Pusto i ciemno, a pusto, bo ciemno. Nie było piłkarzyków, nie było komu poświecić z boku. Dwie jarzeniówy, oświetlające ołtarz u bram 'osiru', przesłonięte namiotową katedrą, na łuku bieżni nic nie widać. Przebiegłem się mimo wszystko, by dopełnić codziennego rytuału. Przede wszystkim jednak, żeby przyspieszyć rozwój wypadków związanych z drapaniem w gardle, jak mam się rozchorować, niech to będzie szybko. 

Mniam! :)
Na pojutrze wyznaczone jest posiedzenie egzekutywy w sprawie zamknięcia sezonu biegowego. Podobnie jak przed rokiem, egzekutywa połączona jest ze spożyciem dietetycznego specjału maratońskiego pn. choucroute. Kto nie wie, o co chodzi, może zajrzeć do wpisu sprzed roku, z 10 listopada 2012. Kto wie, już się pewnie oblizuje. Informuję, że wszystko, co niezbędne, zostało zakupione i czeka na dzień X: wędzony boczek i żeberka, kiełbaski, golonki, niezbędne warzywa, no i oczywiście końska dawka kiszonej kapusty, w której wszystkie te dobra, po wcześniejszym zalaniu białym winem, będą się gotować, rozsiewając kuszący aromat.(*)
Zakupiono też pasujące do tej alzackiej potrawy napoje: Miłosław wiśniowy, Gniewosz ciemny i jasny, Paulaner, Pszeniczne, Zlaty Bazant, no i nieco portera Amber dla gospodarza. Oczywiście, żadna dyrektywa Unii Europejskiej nie zabrania przyniesienia czegoś jeszcze, niekoniecznie chmielowego.
Zamknięcie sezonu będzie czysto teoretyczne, bo państwo Gapińscy w następną niedzielę zasuwają z Europy do Azji przez most nad Bosforem, na początek grudnia parę osób zapisało się na bieganie w czapeczce i kubraczku po Toruniu, 1 stycznia zapewne znów elita biegowa gminy Goleniów znów się spotka w południe na noworocznym biegu w Kliniskach, a potem już pora zacząć przygotowania do sezonu startowego 2014. Nie będzie czasu obrosnąć tłuszczem ;) 

Rano byłem na ostatnich zajęciach Akademii Biegania w Kliniskach. Wiało, ale dzieciaki
biegły chętnie i bez marudzenia. Na koniec każdy łepek dostał koszulkę biegową dobrej jakości, markową (europejska, znana firma), w której dzieciaki wystartują w poniedziałek na Mili. Koszulki dostaną też rodzice i kibice, pod warunkiem, że będą się darli i robili tyle hałasu, ile tylko da się wycisnąć z gwizdków, trąbek, wuwuzeli, bębnów i innych przedmiotów podobnego użytku. Zapowiada się kibicowanie na naprawdę przyzwoitym poziomie! 
Hałas i koszulki to nie wszystko. Będzie jeszcze sporo akcentów łatwych do dostrzeżenia, które zapewne niespecjalnie się spodobają znanemu z ponurego poczucia humoru Ojcu D. ;)

(*) Tabletki ułatwiające trawienie zapewnia pani Aleksandra :)

piątek, 8 listopada 2013

Jak tam przygotowania?

5 km

Ostatnio wszyscy mnie pytają, jak moje przygotowania do Mili. Jestem nieco zdziwiony, bo nikomu specjalnie się nie zwierzam, że zamierzam się przebiec, nie jest to zresztą dla mnie żadne nadzwyczajne wydarzenie. Ot, zwykła dycha, jaką biegam prawie codzienne. Ale w pytaniach wyczuwam lekką chęć pochwalenia się, że pytający/a też w poniedziałek pobiegnie, też się przygotowuje. Nie ma co niepotrzebnie ludziom robić przykrości, odpowiadam więc, że przygotowuję się starannie. 

Przeszedłem się dziś do urzędu gminy na kilka minut rozmowy z Robertem Krupowiczem. Rano poprosił mnie, żebym w poniedziałek na rozpoczęciu Mili był w pobliżu sceny wraz z Piotrkiem Walkowiakiem. Okazuje się, że chce nam publicznie oddać 4 tysiące podpisów zebrane pod wnioskiem o budowę bieżni i jednocześnie złożyć deklarację, że bieżnia w przyszłym roku powstanie. OK, wprawdzie nie przepadam za publicznym wystawaniem na różnych scenach, ale tę chwilę potem się pokaże w gazecie, przypominając przy okazji wszystkich, którzy naprawdę o bieżnię się starali.
Parę razy usłyszałem też zapewnienie, że jestem zaproszony do Duetu, że nie będzie żadnego komunikatu o kotletach. Zdaje się, ktoś wyraźnie usłyszał, że ma żadnych głupot nie robić...

Na bieżni dziś był tłok. Lud przyszedł około 18.30, a tymczasem na bieżni ciemno. Ja swoje 13 kółek akurat kończyłem, zszedłem z żużla i natknąłem się na Panjanka, który po operacji bajpasów dochodzi powoli do siebie. "-Widzi pan, pana nie ma w pracy i nie ma komu ludziom światła włączyć! Niech pan wraca do roboty, panie Janku, bo ten 'osir' na psy bez pana schodzi!" - podsumowałem sytuację. Panjanek się uśmiechnął, zdaje się, że zgadza się z tą tezą. Światełko po 10 minutach załączył Jacuś K., który akurat nadszedł na trening.

Parę razy przejeżdżałem koło ołtarza wznoszonego przez Ojca Dyrektora. Niestety, dziś nie zamontowano nic nowego. Ustawiono za to obleśny kontener, który zasłonił ogromną wizytówkę 'osiru'. A za bramą powstaje namiotowa katedra, w której będą się mieścić różne milowe instytucje. W tym biuro zawodów, które przecież spokojnie można było umieścić w holu Gimnazjum nr 2, pod dachem i w cywilizowanych warunkach. Pal licho, nie moja sprawa, chcą koczować w tych namiotach, to niech koczują.

Mam w ręku książkę na temat historii Mili Niepodległości. Średnia. W zasadzie atrakcyjnością przypomina bilans księgowy firmy: podstawowe fakty, dużo danych, z których niewiele wynika. Mało treści do poczytania, niewiele ciekawych ilustracji. Rozmawiałem z autorem, Józkiem Kazanieckim. Mówi, że tematu kompletnie nie czuł. Niestety, widać.

czwartek, 7 listopada 2013

Banał poprawia samopoczucie

10 km

Kolejny manifest ogłoszony na internetowej stronie 'osiru'.  Tym razem jest to zachęta do biegania i kibicowania. "Przyjdź i zobaczać!" - zachęca Ojciec D. Udziela kilku wskazówek, jak należy biegać, zachwala też zdrowotne skutki kibicowania. Owe rady należy traktować z szacunkiem, bo Ojciec D. jest przecież znany ze swojej miłości do biegania i biegaczy, jest też jednym z bardziej zaangażowanych kibiców lekkiej atletyki. Kto nie ma własnego doświadczenia, niech korzysta z ojcowego dorobku i jego przemyśleń.
Niżej "komunikat nr 14" w oryginalnej pisowni.


Patriotyczne świętowanie na biegowo stało się już tradycją. Biegający już świadczą, że polubili najprostszą formę ruchu jakim jest bieganie. Bieganie  to zdrowie - brzmi banalnie, ale ten banał poprawia samopoczucie, zwiększa odporność organizmu, długość życia. By się o tym przekonać wystarczy 11 listopada wyjść na ulice Goleniowa i popatrzeć na biegających. Będą zmęczeni, spoceni, ale radośni. Kibicowanie może zachęcić i zaowocować rozpoczęciem biegania i czynnym udziałem w biegu w przyszłym roku. Bieganie naprawdę jest proste. Warunek jest jeden – rozpocząć od marszobiegów, spokojnego biegania do lekkiego zmęczenia. Nie wychodźmy biegać z założeniem pobicia rekordów z czasów kiedy byliśmy młodzi. Bieganie trzeba polubić i powoli zwiększać obciążenie treningowe. Nic na siłę, powoli, ale systematycznie. Serdecznie zapraszamy wszystkich goleniowian do kibicowania na trasie biegów,  by przejąć od biegających trochę entuzjazmu, radości i woli walki. Przyjdź i zobaczać .

Kolejny dzień nadzwyczaj dobrej formy. Chciałem sobie zrobić sprawdzian na bieżni, ale bieżnia po katastrofalnym oberwaniu chmury totalnie zalana wodą, pobiegać można, jednak nie było warunków do biegania na czas. Olałem więc bieżnię i ruszyłem w kierunku Helenowa, a potem wokół miasta. Świetne tempo, świetne samopoczucie, całą trasę zrobiłem bez jednej chwili przerwy. Jest tak dobrze, że zaczynam myśleć, czy by w poniedziałek nie powalczyć o jakiś w miarę przyzwoity wynik. Rozmawiałem z prezesem, czy by nie podjął się roli patrona dla Michała - nie widzi przeszkód. Jeśli tempo Darka będzie za ostre, zawsze zostaje Piotr, który będzie wdzięczny Michałowi za ocalenie od śmierci z wyczerpania ;)

Kiedy wracałem z biegu, musiałem przekroczyć bramę-ołtarz. I tu mi szczęka opadła na kolana: bo określenie "ołtarz" było dotąd żartem, nawet kpiną. A tymczasem dziś pojawiły
się dwie tablice (dyptyk, choć nie mojżeszowy...), a na nich podniosły tekst o historii Mili z wezwaniem do podziękowania Bogu za ludzi, którzy tę Milę organizowali i organizują... Przyznam, że nie przyszła mi do głowy taka forma ojcowskiego samouwielbienia. Kolejny raz życie przerosło moją wyobraźnię, która przecież do najcieńszych nie należy. Z drżeniem i niepokojem czekam, co też Ojciec Dyrektor zawiesi na dwóch pustych dotąd granitowych płytach. Na jednej będą kapsle ku czci organizatorów (Walkowiak i Ozimek wiadomo - na wysokości dogodnej do oszczania przez psa-kurdupla). A na ostatniej? Ja stawiam na Tego, Którego Imienia Się Nie Wymienia :)))) Skromne, ale gustowne popiersie Najważniejszego...