wtorek, 30 kwietnia 2013

Z powrotem w domku

10 km

Wracamy do codziennego rytmu. Po jednodniowej przerwie rytualna "dyszka", dobrą trasą w pobliżu Góry Lotnika, choć nie przez nią samą. Są tam w pobliżu miejsca zdecydowanie pagórkowate, nadające się do poćwiczenia siły. Siła to podstawa, przekonuje mnie o tym każdy kolejny maraton. Bardzo przyjemne jest wyprzedzanie na trasie setek biegaczy, a szczególnie na podbiegach, gdzie większość ludu biegającego zaczyna iść, a ja nadal bez większego trudu jestem w stanie biec. To prosty rezultat przebiegnięcia tych setek kilometrów każdego miesiąca. Każdy kilometr pokonany na treningu to mniejszy wysiłek na samym maratonie. 

To ciekawe: dwa dni po maratonie nie czuję już żadnych megatywnych jego skutków. Problemy zaczęły mijać już w niedzielę po południu, kiedy trochę poleżałem, nieco się zdrzemnąłem. Pod wieczór nie czułem już żadnego bólu (wersja komorowska: bulu),funkcjonowałem zupełnie normalnie. Dzisiaj codzienną "dyszkę" zrobiłem bez żadnego problemu, nawet z przyjemnością. Wszystko funkcjonuje jak dobrze naoliwiona Ol-49-69 z Wolsztyna. Kto nie wie, o co chodzi - zatrudnić Google. Piękna lala!

Rozmawiałem z Anetką. Też czuje się dobrze, dziś zrobiła "szybką piątkę", zapomniała już o bólu (wersja prezydencka: bulu) z piątku, soboty i niedzieli. Boże ty mój kochany, 89 kilometrów... Nawet się do tego nie przymierzam. Na kolana padam przed Anetką.

Posiedzenie egzekutywy zwołujemy na czwartek, 18-19, jak komu pasuje. Po delegację z Klinisk w razie potrzeby zostanie wysłany powóz.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Dołączył Michał

0 km

Powrót z Krakowa, nogi dochodzą (jak to nogi) do siebie. Nadzwyczaj dobra kondycja, pobolewają lekko tylko achillesy, ale widać pozytywne skutki dobrej rady pewnego doktora, który kazał je rozciągać, rozciągać i jeszcze raz rozciągać. Okazuje się, że rozciąganie świetnie działa.
Dziś bieganie odpuściłem, dzień przerwy na pewno przysługuje. Lekka przebieżka jutro po południu.

Wspomnieć należy o zaskoczeniu, jakie zafundował mi w Krakowie Michał. Zaraz po powitaniu wyciągnął z kieszeni medal i oznajmił, że ma za sobą pierwszą "piątkę". Wystartował w uczelnianym biegu, ukończył go w niezłej kondycji z czasem nieco ponad 26 minut, a więc zupełnie przyzwoicie. Bardzo z siebie zadowolony, wyraźnie ma ochotę podjąć temat w szerszym wymiarze. To cieszy. W nagrodę za swoje osiągnięcie, a przede wszystkim dobrą decyzję, dostał ode mnie maratońską koszulkę z Krakowa. Dostanie i resztę wyposażenia.
Kasia, Plinka, Ola, Ania i Michał

W przeddzień maratonu całą rodzinką wzięliśmy udział w imprezie towarzyszącej, biegu rodzinnym na 1 kilometr. Wprawdzie nagród za to żadnych nie było, ale zaopatrzyliśmy się w zestaw ładnych koszulek radia RMF (sponsor), Paulinka była zachwycona, a wszyscy łyknęli pierwszą dawkę bakcyla o nazwie "bieganie". Generalnie, bardzo się podobało i wcale się nie zdziwię, jeśli procent biegaczy w rodzinie nagle wzrośnie. Na razie to jestem ja, Ola, teraz Michał. Kto następny?

Duży Michał (zięć, 2 m z hakiem), Plinka, Mati i Kasia. I ja
Pytają ludzie, jak był zorganizowany krakowski maraton. Generalnie - w porządku. Biuro zawodów sprawne, ludzie sympatyczni i kompetentni. Duży, darmowy parking dla zawodników. Darmowa dla startujących komunikacja miejska w sobotę i niedzielę. Dobrze zaopatrzone punkty odżywcze, dodatkowe punkty z wodą (na wypadek upału, ale i tak się przydały). Sprawne i bardzo liczne służby pomocnicze i porządkowe. Na mecie sprawne przyjęcie i obsłużenie zawodników kończących bieg. Podobno był niezły katering, nie wiem dokładnie, bo zrezygnowałem. Darmowe piwko do oporu dla wszystkich startujących (kurka, ciekawe, kto przyjechał tymi setkami samochodów?? abstynenci?). Ładne koszulki, piękne medale. Podobało mi się aktywne kibicowanie. Coraz więcej jest ludzi aktywnie wspierających biegnących, wspólnie z nimi bawiących się biegiem. Do tego grona oczywiście należał mój team, drący się wniebogłosy, sławiący imię dziadka Czarka, zwracający uwagę transparentami. Serdeczne podziękowania całej rodzince, a dla czytelników dykteryjka: stoi moja ekipa w okolicach naszego domku na Bajecznej, krzyczy i powiewa transparentami. Baner z napisem "Dziadek Czarek wygra" trzymają Michał z Mikołajem, obaj całkiem dorośli. Przebiegają goście i pytają mocno zdziwieni (patrząc na domniemane wnuki): "-To dziadek Czarek jest przed nami??" "-No, a jak?" - pytaniem odpowiadają chłopcy. "-No to, k..wa, grzejemy!!" - odrzekają pytający i odbiegają w stronę Kopca Kościuszki...
Teraz minusy. Fatalne oznakowanie trasy, kilometraż niedokładny i nieczytelny. Kto nie miał GPS, nie był w stanie kontrolować swojego tempa. Mi się udało zauważyć znaki tylko parę razy; pod tym względem Paryż jest bezkonkurencyjny. Błędem było podawanie biegaczom pełnych butelek z Powerade: kończyło się tym, że pierwsi wyrzucali ledwie zaczęte, dla ostatnich brakowało (ale można było podnieść leżące na poboczu ;)). Taka sytuacja zdarzyła się jednak tylko dwa razy, na 20 i 25 kilometrze. I to chyba wszystkie rzeczy, jakie naprawdę przeszkadzały, a na jakie wpływ mieli organizatorzy.
Trasa fajna, choć wymagająca. Przewyższenia niewielkie, ale ich suma znacząca. Nawierzchnia zmienna, był asfalt kiepskiej jakości, był pod koniec odcinek szutru, było trochę bruku. Były też przewężenia, gdzie robiło się ciasno. Kto ma ochotę zrobić jakiś wynik,  nie powinien startować z końca. Ja tak zrobiłem i to był błąd, przez pierwsze kilometry przeciskałem się do przodu.

niedziela, 28 kwietnia 2013

4:01,59

42,2 km
Rodzinna grupa wsparcia w akcji

Cracovia Maraton ukończony z wynikiem jak w tytule postu. To mój drugi czas w maratonie. Mógł być lepszy, pobiegłem trochę zbyt ostrożnie.Najlepiej świadczy o tym 'rozpiska' czasowa biegu, z której jasno wynika, że drugą połowę przebiegłem szybciej, niż pierwszą. Początkowo obawiałem się, że wyjdą jakieś niespodziewane efekty maratonu paryskiego, w końcu nie tak odległego w czasie. Był też tłok na początku trasy, trudno było wyprzedzać na pierwszych dziesięciu kilometrach. Potem zrobił się luz.
Plina i Mati z medalam
Od połowy trasy byłem już pewien, że niespodzianek nie będzie, biegłem równym tempem, nie zdejmując nogi z gazu. Okazało się, że wytrzymałem w dobrej kondycji do samego końca. Drobne problemy pojawiły się na ostatnich dwóch kilometrach, kiedy zacząłem odczuwać ból stóp, a widoczna na Błoniach meta wciąż się wydawała cholernie odległa. Zrezygnowałem z rzucenia się na taśmę i próby 'złamania' czterech godzin. Na dwieście metrów przed metą wręczono mi zresztą Paulinkę i Mateusza, z którymi przetruchtałem resztę trasy i przebiegłem metę. Zadowolone dwa bąki z medalami na szyi więcej są warte, niż złamana "czwórka".
Tym razem bufet po drodze był zaopatrzony właściwie, nie brakowało izotoników. Nie szczypałem się, na każdym punkcie brałem pełną butelkę i niezwłocznie opróżniałem. Jadłem też banany, choć wyjątkowo mi dziś nie smakowały. Dzięki tej diecie sił nie brakło mi ani przez moment, nie było żadnego kryzysu, żadnej ściany. Było dobrze.
Co było w tej torbie, Anetko?
Darek, Artur, Damian i Tomek też dotarli na metę, Artur zrobił rekord życiowy - 4:24 i parę sekund. Darek po wczorajszych 81 km w Rudzie Śląskiej dziś miał w programie złamanie "szótki", czyli zmieszczenie się w limicie. Zmieścił się.

A propos Rudy Śląskiej: Anetka była siódma, nabiegała w 12 godzin 88,9 kilometra, to jej nowy rekord życiowy. Darek występ zakończył po 81 kilometrach, pamiętając o Krakowie.

Tematy rozwinę jutro, pada mi bateria laptopa ;-((

czwartek, 25 kwietnia 2013

Czas na Kraków

8,5 km

No i na razie starczy. Jutro podróż i urodzinowa impreza w Krakowie, w sobotę może się trochę rozciągnę na bulwarach nad Wisłą, w niedzielę maratonik. 
W sobotę odbieram pakiety dla siebie, Darka i Artura. Darek w Rudzie Śląskiej będzie biegał przez 12 godzin (z koleżanką małżonką, oczywiście), potem przywiozę go do Krakowa. Albercik przyjedzie pociągiem być może dopiero w niedzielę rano. 
Jutro ma być u Banacha spotkanie w sprawie bieżni, sprawy techniczne. Oczywiście, mnie nie będzie, ale Piotrek się wybiera. Ciekawe, z jakimi oczekiwaniami przyjdą obywatele z OSiR-u.

środa, 24 kwietnia 2013

Padam

8,5 km

Cały dzień spędzony na przygotowywaniu nowego numeru gazety. Jak zwykle, okazało się, że trzeba na kolanie pisać teksty, bo jest ich za mało. Trzeba pomyśleć o zdjęciach, bo fotoreporter ani nie pomyślał, ani nie zrobił. Trzeba wykłócić się z głupim Z., który nie rozumie, dlaczego nie chcę mu puścić durnego tekstu o zdechłym koziołku leżącym gdzieś na poboczu. Dziad ma upodobanie do leżącej po rowach padliny, nie raz już próbował mi wcisnąć takie gówna. 
Kiedy wróciłem do chaty, walnąłem się na godzinkę, potem jednak dzielnie zebrałem i ruszyłem w las, nieco skracając zwykłą trasę. Jutro jeszcze bardziej ją skrócę. 
Rano razem z Darkiem byliśmy w Nadleśnictwie Kliniska w sprawie maratonu, jaki odbędzie się 28 września. Wszystko wygląda dobrze, jest zrozumienie i wiarygodne deklaracje dobrej współpracy. Na razie jest opcja, że dzika nie będzie, ale nad tym jeszcze popracujemy ;)

wtorek, 23 kwietnia 2013

Czas odpocząć

10 km

Ostatni dzień pełnego treningu. Jutro jakieś 8 km, w czwartek tylko 4-5 km dla rozciągnięcia się, w piątek do Krakowa, więc bez biegania. Trochę ruchu w sobotę, mam wziąć udział w biegu rodzinnym na dystansie jednego kilometra. Parę dni odpoczynku dobrze zrobi, mięśnie odzyskają pełną elastyczność. 
W Krakowie trzeba dobrze sprawdzić, jak będzie wyglądało picie i odżywianie na trasie. Podobno ma być zdecydowanie ciepło, więc tym bardziej ważne jest picie dużych ilości izotoników. Jak nie zapewnią ich organizatorzy, to trzeba będzie zaangażować rodzinę.

W lesie pusto, jedynie w drodze powrotnej natknąłem się na radnego Wojtka z Arkiem. Za to na bieżni po prostu tłumy. Wracając z biegu zahaczyłem o stadion i policzyłem ludki. 26 osób na bieżni, parę kolejnych na asfaltowej ścieżce wokół boiska. O dziwo, połowa to faceci. Dawno tak nie było.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

I jeszcze pan wojewoda

10 km

Moje podejrzenie, że w Gozdowicach było dalej, niż 10,5 km, było słuszne. Rafał biegł z GPS, a ten mu namierzył 12 km. To mniej więcej tyle, co ja wymierzyłem na Google. Wychodzi mi średnie tempo 4:52 i to też mi się zgadza z moimi odczuciami. No i z efektem w postaci wczorajszego totalnego zmęczenia.

Delegacja z Warszawy wróciła w większości zadowolona. Największe zadowolenie panuje w grupie, która przybiegła na metę łamiąc bez trudu barierę sześciu godzin. Zrelaksowani, napojeni, syci wrażeń. Sebastian lekko zjeżony na siebie, bo pojechał nie zabierając ze sobą właściwych butów biegowych, leciał więc w tym, co miał na nogach i zapłacił opuchnięciem stopy i boleściami, a ostatecznie pogrzebaniem szans na dobry czas, do czego był właściwie przygotowany kondycyjnie. 4:16 zdecydowanie go nie zadawala, ale wieszać się nie zamierza. Robert niezadowolony, bo był coś ze 160 na mecie, z czasem 3 godziny i parę sekund. Krótko mówiąc, im lepsze wyniki, tym większe niezadowolenie. Można sobie wyobrazić rozpacz tego, co wygrał...

Następna duszyczka wpisana na listę uczestników biegu 27/27. Po południu wracałem z Maszewa, zajechałem do "Ambrozji" na kawę. Siedzę, popijam, gaworzę ze sprzedawczyniami, a tu wchodzi łysawy gość w stroju motocyklisty - wojewoda Marcin Zydorowicz. O, dobrze się składa - pomyślałem. Dałem mu spokojnie zjeść loda, a kiedy szedł do motocykla - zagadałem. Przedstawiłem się, poznał mnie. W paru zdaniach wyłuszczyłem, co tu knujemy, kogo już namówiliśmy i zaprosiłem do udziału. Uśmiał się z tego biegania pod oknami Roberta, a szczególnie, kiedy usłyszał, że i Robert będzie biegł wokół swojego urzędu. Obiecał, że jeśli tylko będzie miał czas, to chętnie wpadnie, a pomysł bardzo mu się podoba. Przypomnę mu jutro lub pojutrze, dołączę parę zdjęć i krótki opis imprezy. Co na piśmie, to na piśmie. I poproszę Roberta, by nasze zaproszenie poparł swoim własnym. Panowie dobrze się znają, wsparcie Roberta ma znaczenie.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Dało w d...

10 km

Dopiero dziś poczułem, że wczoraj był jednak kawałek wysiłku. Przez prawie cały dzień czułem się osłabiony i senny. Dopiero pod wieczór pozbierałem się i przebiegłem na Górę Lotnika. Raczej z obowiązku, niż dla przyjemności. Ale przynajmniej do kolacji mogłem zasiąść z czystym sumieniem ;)

Transmisja z Warszawy wyjątkowo nędzna. Krótkie scenki z trasy, przeplatane bezładną gadaniną o wszystkim i o niczym, wywiadami z jakimiś gwiazdami Orlen Team, a w tym wszystkim najwięcej było reklam. Odpuściłem sobie, bo szkoda było czasu. Przełączyłem na Eurosport, a tam bezpośrednia relacja z maratonu londyńskiego. Ciekawa, świetnie zrobiona, prawie bez reklam. Obejrzałem do końca.
Czekam teraz na relację naszych z Warszawy. Na metę dotarli wszyscy, czasy może nie są wybitne, ale też nikt chyba tam się nie rwał na przebijanie bariery dźwięku. Chyba też nie wygrali mercedesa, bo by się pochwalili.

sobota, 20 kwietnia 2013

Wystąpiliśmy godnie




Na początek odebraliśmy defiladę. To nam się spodobało
12 km

Nie wiem, jak w tych Gozdowicach mierzono owe 10,5 km. Z Google Maps wychodzi, że to było 11,9 km. Niemożliwe, żebym 10,5 km biegł w czasie 58 minut, a najlepszy zawodnik miał czas rzędu 40 minut. Biegłem dość ostro, z pewnością średni czas nie był na poziomie 5:35. To było coś rzędu 5-5:05.
To my w koszulkach od prezesa
Tak czy owak, wraz z Albercikiem zaprezentowaliśmy się godnie. Prezes klubu "ProGDar Marathon Team" zaopatrzył nas w nowiutkie koszulki klubowe, wprawdzie ciut przyduże, ale zawsze przecież możemy przytyć ;). W koszulkach wyglądaliśmy jak bracia bliźniacy, no i do tego profesjonaliści. Przebiegliśmy bez bólu, na mecie meldowaliśmy się z uśmiechami, jakby ta dyszka+VAT była dla nas malutkim pikusiem. 
Z miny wynika, że zazdrościłem Albercikowi czapeczki
Po biegu zaproszono nas do stosownego namiotu, gdzie przesympatyczne panie najpierw nakryły ładnie do stołu (zastawa prawie porcelanowa), po czym udekorowały go zestawem dóbr konsumpcyjnych, w tym m.in. karkóweczka, drób, sałatki, ciasta różnorodne, kawa, herbata. Zwięźle mówiąc, zostaliśmy podjęci w sposób niebanalny, za co też podziękowaliśmy w ciepłych słowach.
Potem było losowanie nagród. Na około 80 osób biorących udział w biegu było 40 nagród, więc nie zdziwiło nas, że obaj wylosowaliśmy jakieś dobro. Albercik ładną i porządną czapeczkę biegową (bardzo był zadowolony), ja zaś świetną, bardzo porządną torbę podróżną Nike, z metką pokazującą na całkiem niezłą cenę.  
Ale potem dostałem torbę. I już nie zazdrościłem

Podsumowując: bardzo przyzwoita impreza. W małych "dziurach" takie rzeczy traktują bardzo serio, w efekcie lud biegający wyjeżdża ukontentowany i doceniony. Imprezka kameralna, każdy czuje się tam ważny, sporo nagród, niezłe jedzonko, szkoda tylko, że po biegu nie było gdzie się umyć - ale to jedyne zastrzeżenie. Ogólna ocena - 5.

Jutro w Warszawie jakaś drobna impreza biegowa, coś ze 42 km. Ciekawe, jakie wrażenia przywiozą delegaci z Goleniowa i Klinisk.

Prawdziwie poważna impreza dopiero za tydzień: Cracovia Maraton. 

Info dla Darka: Rafał też był, godnie reprezentował. Dobiegł ostatni, ale to nie było ważne. Czekaliśmy i kibicowaliśmy, został doceniony.

piątek, 19 kwietnia 2013

Jutro szturm

9 km

Miało być mniej, bo przed jutrzejszym atakiem na Niemcy trzeba odpocząć. Tak jakoś jednak zeszło, że zrobiłem 9 kilometrów. 
Jestem po długiej rozmowie z wiceburmistrzem na temat biegu 27/27 i tartanu. Wyszedłem wielce zadowolony. Na razie tyle, za dwa miesiące - o ile nic nie pokrzyżuje całkiem realnych planów - to i owo zostanie ogłoszone publicznie. Czekajmy cierpliwie i spokojnie.

Znalazłem w kalendarzu Łobeską Dziesiątkę. Przenieśli ją z końca sierpnia na 30 czerwca. Zobaczy się, w jakim stanie będziemy po dwudniowym biegu w Goleniowie.

czwartek, 18 kwietnia 2013

Grodzisk wabi

10 km

Dziś, za dnia, objawił mi się Piotr Walkowiak i powiedział, że wczoraj anioł mówił do rzeczy. Pochwalił za posłuchanie rozsądnej rady.
Przed południem zamieniłem parę słów z Sebastianem i Robertem, w sobotę rano wyjeżdżają do Warszawy. Zapytałem o mercedesa. Nie zdziwiło mnie gdy usłyszałem, że aby go wygrać, trzeba wziąć udział w dziwnym konkursie i odpowiedzieć na parę niełatwych pytań. Po minach wnioskuję, że nie odpowiedzieli. Znaczy, że mercedes ma już właściciela, a w niedzielę tylko ogłoszą, kto nim został. Przekręt. Tym lżej mi rozstać się z myślą o maratonie Orlenu ;)

A gmina Mieszkowice zaprasza serdecznie. Impreza w Gozdowicach ma być kameralna, w ubiegłym roku wystartowało około 80 biegaczy. Medale podobno są ładne i zamówione specjalnie na tę okazję, żadne tam tandetki ze sklepu "wszystko po 30 groszy". Forsowania Odry w planie nie ma, może i dobrze, bo woda chłodna i szeroko rozlana. Żadna przyjemność. 
Grodzisk zaprezentował pakiety startowe. Ładne koszulki w błękitnym kolorze, do tego zgrabny plecak. Szlafroka w tym roku chyba nie będzie. Ale i tak najważniejsze jest zaplecze gastronomiczne, imponujące różnorodnością i obfitością. No i to niewyczerpane źródło z piwkiem, od którego w tamtym roku Mirek nie mógł się oderwać... Na razie na liście startowej jestem ja, Henio, no i oczywiście Mirek, jakżeby inaczej.

Zrobiłem powtórkę z wczorajszej trasy. Bardzo mi się nie chciało wyruszyć, bo akurat przechodził jakiś front atmosferyczny, ciśnienie spadło na pysk i myślałem, że zaziewam się na śmierć. Przemogłem się, a potem było już świetnie. Na Górze Lotników spotkałem czteroosobową, dobrze mi znaną brygadę kobiecą. Kobitki cztery razy w tygodniu robią rundę mającą 11 kilometrów. Zasuwają zdrowo, tylko podziwiać. Facetów w lesie zero. Pewnie wymarli.

środa, 17 kwietnia 2013

Anioł odradził

10 km

We śnie objawił mi się anioł i rzekł: "-Czaruś, dej se spokój z tą Warszawą. Potrzebne ci to naprawdę?" Przemyślałem, mogę bez Warszawy żyć. Ominą mnie dwie noce w pociągu, noc na jakiejś sali gimnastycznej, nieplanowane zmęczenie. Nie wygram tego mercedesa, ale na cholerę mi wózek marki, której nie lubię? Odpuszczam więc. Może za rok.

Znalazłem za to bieg absolutnie oldskulowy: w Gozdowicach biegiem będą czcić 68 rocznicę forsowania Odry (forsowania w planie biegu nie ma, chwała Bogu). 10,5 km, czyli ćwierćmaraton - ot, dzisiejsza przebieżka. Nie ma wpisowego, jedyny koszt to dojazd. Jakieś medale, jakieś losowanie nagród, imprezę organizuje wojsko, a wojsko z głodu nie da zginąć. Wydaje mi się, że propozycja w sam raz na sobotnie popołudnie, między późnym, leniwym śniadankiem a wieczornym piwkiem. Tak sobie myślę, może by spróbować wyciągnąć do Gozdowic sołtysa Klinisk Wielkich i młodego? Oni do Warszawy nie jadą, a taka dyszka to zabawa w sam raz na tydzień przed Krakowem. No i zawsze można to w prasie sprzedać jako wydarzenie stulecia, przy którym jakiś tam maraton w Warszawie to mały pikuś.

Dziś był dzień obserwacji. W lesie spotkałem parę młodych osób, biegaczy. Zazwyczaj nie czekam na pozdrowienie, odzywam się pierwszy (nie bez powodu). Dziś sprawdzałem, czy ktoś otworzy dziób pierwszy. No i nikt. Przebiegali z wzrokiem wbitym w ziemię, jakby tam, k...wa mać, złoto leżało. Albo z drewnianym wzrokiem gdzieś nade mną. Nikt, psia mać, się nie odezwał. Gdybym ja pozdrowił, zapewne - bo tak jest zawsze - odpowiedzieliby z uśmiechem, jakby nagle zobaczyli anioła (patrz akapit pierwszy dzisiejszego postu). 
Polacy to naprawdę nienormalne społeczeństwo. Skomunizowane do szpiku kości, wszystkie najbardziej parszywe obyczaje z komuny dziedziczone są przez pokolenia, które bolszewizmu nie mają prawa pamiętać. A takie właśnie traktowanie ludzi było (i, jak widać, jest) charakterystyczne dla "kultury socjalistycznej", która, jak wiadomo, z kulturą nie ma nic wspólnego. Krótko mówiąc, Polacy to naród ponurych buraków, albo burych ponuraków. 
Aż mi się miło robi, kiedy pomyślę o tych swoich przodkach, którzy Polakami nie byli. Z szybkiego rachunku wychodzi mi, że byli w większości.

No i załatwione. Albercik zgodził się natychmiast, młody od niego się dowie, że będzie forsował Odrę w Gozdowicach. Ekipa zmontowana, zgłoszenie wysłane.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Zamiast samochodem

15,5 km

Pierwszy trening tylko w koszulce. Tak by mogło być przez całe lato, nie za chłodno, nie za gorąco, słońca też nie za wiele. Miałem do podrzucenia papiery dla kolegi w Marszewie. Po co mam jechać - pomyślałem - skoro mogę się przebiec? Wydłużyłem więc nieco standardową trasę przez Helenów, zahaczyłem o Marszewo i Żółwią Błoć. Wyszła z tego ponadstandardowa przebieżka, 15 kilometrów z ogonkiem. 

Przez cały dzień mówią o Bostonie. Trzy osoby zginęły na miejscu, około 150 rannych. Oglądałem filmy pokazujące sam wybuch. Nie ma złudzeń, spora część poszkodowanych musiała odnieść bardzo ciężkie obrażenia. Zamach wyraźnie skierowany był przeciw publiczności, zdaje się, że nikt z zawodników nie odniósł istotnych obrażeń. Gdyby chodziło o zawodników, ładunki byłyby podłożone na starcie.

Zaczynam nieco żałować, że nie wpisałem się na maraton Orlenu. Bieg zapowiada się atrakcyjnie, jest spora grupa znajomych. Jutro jeszcze się zastanowię. Gdyby pobiec rekreacyjnie, przez tydzień się bym zregenerował i Kraków też dał radę machnąć.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Boston z bombą

13 km

Prawdziwie wiosenna wyprawa do lasu. Cieplutko, miły chłodzący wiaterek (kurka, drugi dzień wiosny i już człowiek wdzięczny za chłodzenie...) i bardzo dobra kondycja, bo już wywietrzały z człowieka miazmaty po srebrnym weselu szwagra. 
Trasa z przeskokiem przez "trójkę". Bez żadnych dzików i stad jeleni, które zniknęły w ostępach goleniowskiej puszczy, nagle zrywając kontakty z ludzkością. Przez park przemysłowy przebiegłem mierząc czas. Średnio wyszło 5,15 na kilometr. Ech, żeby wyszła taka średnia w Krakowie, byłby powód, by otworzyć szampana.

Wieczorem szokująca informacja z Bostonu. Eksplozje w pobliżu mety, wymierzone raczej w widzów, niż zawodników. Podobno są zabici i ranni. Sądząc po sile eksplozji, mogą być zabici, bo bomba wybuchła w tłumie widzów w pobliżu mety. Kompletna szajba, do głowy by mi nie przyszło, że ktoś może wymyśleć coś podobnego.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Zarządzono wiosnę

10 km

Pierwszy dzień prawdziwej wiosny. Temperatura w porze obiadowej powyżej 16 stopni, słońce, tylko lekki wiaterek. W lesie nie ma już śladu po śniegu, pojawiły się za to pierwsze robale: coś skrzydlatego wpadło mi do ust chwilę po wbiegnięciu do lasu.

Ciekawe, że w lesie niewiele śladów biegaczy. W okolicy Góry Lotnika znalazłem odbicia butów tylko dwóch osób. Sporo za to spacerujących.
Lasy pełne syfu. To nieprawdopodobne, jak można zaśmiecić las nie tylko w bezpośrednim sąsiedztwie ludzkich osiedli, ale i tam, gdzie żaden normalny człowiek ze swoimi śmieciami by się nie wybrał. Pod tym względem Polska tkwi w głębokiej komunie, wciąż obowiązuje model bolszewicki: w mieszkaniu porządek, bo to moje, ale tuż za progiem syf i malaria, bo to wspólne, czyli bezpańskie.
A w takiej Francji, proszę publiczności, wsie czyściutkie, bez jednego śmiecia na ulicach, choć nigdzie nie ma koszy na śmieci. Lud po prostu jest inaczej wychowany. Może tak: po prostu wychowany.

sobota, 13 kwietnia 2013

Żubry w Puszczy Goleniowskiej

21 km

Pokaźne, ponad 20 sztuk, stado żubrów, spoczywało dziś spokojnie przy ścieżce dydaktycznej w lesie w pobliżu Zabrodu. Nie czekały na polanie, bo zostały już polane. 
Ciekawostka, bo nie sposób zrozumieć, po kiego czorta jakiś debil taszczył toto w środek lasu. Wiem, że debile mają swoją, debilną logikę, ale za diabła nie mogę choć trochę jej ogarnąć. Przecież te same żubry można było zwalić przy śmietniku na skraju lasu, jakiś amator surowców wtórnych zaraz by je zabrał i spieniężył z pożytkiem swoim i ogólnym. Debil musiał jednak żuberki zaciągnąć w las. Może mu chodziło o to, że miejsce żubra jest w lesie? No, za cholerę nie wiem...

Pogoda zachęciła mnie dziś rano do wyprawy do Łęska. Pogoda potem się skiepściła, ale odwrotu już nie było. W lesie dało się wytrzymać, na łąkach wiało. Prócz żubrów znalazłem też w lesie jakieś stare drzwi i okna, które inne bydlę wywaliło po remoncie. Aż mnie kusi, żeby zrobić drobne śledztwo, bo sprawcę bez większego trudu dałoby się namierzyć. Okno i drzwi niewątpliwie pochodzą z domu wielorodzinnego, na drzwiach jest numer 11, a w mieście niewiele jest budynków mających po jedenaście mieszkań w klatce. 

Podłe ciśnienie, marnie się biegło. 21 kilometrów jednak zrobione, wieczorem można iść na srebrne wesele do szwagra.
Kurka, za rok nasze 25 lat...

piątek, 12 kwietnia 2013

Dziś odbój

Wczoraj 9 km

Zamknęli kładkę dla pieszych na przedłużeniu ul. Kasprowicza, trzeba było zmodyfikować trasę biegu do Helenowa. Teraz konieczny jest powrót na ul. Andersa. 
Wczoraj bieganie wyjątkowo mi nie szło, bo nagle spadło ciśnienie i zrobiłem się ospały. Jakoś się jednak zmusiłem, 9 km zrobiłem. Dziś musiałem odpuścić, bo rano za mocno się przeciągnąłem i coś mi strzyknęło w krzyżu. Zaraz łyknąłem Movalis, ale krzyż nieco pobolewa. Nic to, jutro się odrobi.

Słychać, że przyszła wiosna. Od razu na ulice wylazły stada żuli, drących ryje pod naszymi oknami. I tak będzie przez całe lato.


Jutro z rana chyba zrobię wyprawę do Łęska. Trzeba się przebiec nieco dalej, wszak za dwa tygodnie Kraków.

środa, 10 kwietnia 2013

Dawać, kurka, tę wiosnę!

10 km

Powtórka z wczorajszej trasy. Zdecydowanie cieplej, od wczoraj stopniało sporo śniegu zalegającego po lasach. W prognozie na najlbliższe dni wzrost temperatury o 5 stopni jutro i 10 pojutrze. Wygląda, że to wreszcie koniec tej cholernej zimy. 
W lesie życie już się kotłuje. Spotkałem dziś parę stad saren i jeleni, na łąkach nad Iną hałasują żurawie. Ale dzikie kaczki wciąż koczują przy moście na Szczecińskiej, a one najlepiej wiedzą, kiedy można zrezygnować z diety opartej na suchym chlebie podrzucanym przez ludzi i przejść na pokarm naturalny. Skoro wciąż siedzą, to mają tajemną wiedzę, że jednak jeszcze parę dni lepiej żreć chleb.

Wiosnę widać i na stadionie, panjanek przejechał po bieżni swoim ciągniczkiem, wyrównał trochę. Kiedy ruszałem do lasu, policzyłem ludki kręcące się na żużlu. 17 osób, w tym sporo nowych, nieznanych twarzy. Oczywiście, głównie kobiety.

Pora brać się na poważnie do organizacji biegu 27/27. Wbrew pozorom, czasu niewiele, a spraw do załatwienia sporo, w tym różne zgody i pozwolenia, żeby mi potem nikt nie wypominał, że coś tam jest zrobione na lewo czy nieprofesjonalnie. Będzie profesjonalnie i na prawo!

Anetka z Darkiem łyknęli temat maratonów we Francji. Oferta jest tak duża, że trzeba ją uważnie przestudiować i rozważyć. A potem wskazać coś palcem, zmontować ekipę i po prostu się wybrać. Jutro po południu zabieram się za przeglądanie sterty folderów, jakie przywieźliśmy z Paryża.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Wracam do życia

10 km

Wczorajszy dzień cały w podróży. O dziwo, samopoczucie było świetne, droga zeszła przyjemnie i bezpiecznie. Gorzej było z wysiadaniem z samochodu. Mięśnie jeszcze jak z drewna, przyczep prawego achillesa opuchnięty i bolesny. 
Dziś achilles w stu procentach sprawny, śladu dolegliwości. Mięśnie jeszcze czuję, ale po południu wybiorę się na krótką przebieżkę, to najlepszy sposób na powrót do pełnej sprawności.
Są oficjalne wyniki. Mój czas to 4:13,41. Na mecie byłem 22045, bieg ukończyło 38690 osób, wystartowało 40108. 1418 biegaczy poległo na trasie. Na szczęście, mnie w tej grupce nie było ;) 

Bieg zrobiony. Jestem mocno zdziwiony. Spodziewałem się, że ze dwa-trzy tygodnie będę lizał rany po maratonie w Paryżu. Dziś nie czuję żadnych skutków niedzielnego, w końcu dość poważnego wysiłku. Wszystko w najlepszej kondycji. Nie rozumiem, co jest powodem nagłego ustąpienia wszelkich kłopotów z achillesami, stawami i w ogóle. Ale to miła zmiana.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Zwiedzanie Paryża biegiem




 
Blacha z Paryża
8 rano, jeszcze pustawo
42,195 km

Trasa przepiękna. Start z Champs Elysees, niedaleko l'Arc de Triomphe. Potem koło Luwru, ulicami aż do Lasku Vincennes. Nawrót przy tamtejszym Chateau i powrót do miasta, bieg bulwarem wzdłuż Sekwany, do Lasku Bulońskiego, a stamtąd powrót w kierunku l'Arc, na Avenue Foch, gdzie była meta.
Tak wygląda 50 tys. biegaczy
A teraz mniej bajkowo. Trasa piękna, ale ciężka. Nie wiedziałem, że Paryż leży w górach, teraz wiem. Nie liczyłem podbiegów i zbiegania, było tego od metra. Nawet nad Sekwaną, gdzie spodziewałem się równej trasy, były obniżenia do tuneli, a potem powrót na poziom miasta. Ciężko. W dodatku w wielu miejscach trasa bardzo wąska, co przy 50 tysiącach uczestników powodowało zatory, wyprzedzanie było niemożliwe. Ta trasa przy tak licznej obsadzie stanowczo nie nadaje się do bicia rekordów życiowych.
700 metrów do mety...
Koniec, chwała Bogu
Rozczarowałem się, bo w punktach z piciem serowano tylko wodę Vittel, do tego pioruńsko zimną. Powerade był tylko na półmetku (opiłem się do oporu) i na mecie (olałem). Nie było więc gdzie uzupełnić ubytku elektrolitów, a ja wypociłem z siebie chyba całą sól. Na pewno naruszyłem poważnie równowagę elektrolitów, za co zapłaciłem gwałtownymi skurczami mięśni ud, jakie zaczęły mnie nękać od 22 kilometra. Pewnie dołożyło się do tego przechłodzenie mięśni spowodowane kontaktem z ciuchami kompletnie mokrymi od potu. Powiem tak: było ryzyko, że zejdę z trasy, bo skurcze zaczęły się na 20 km przed metą, trochę daleko. Przystawałem, rozciągałem, masowałem - i dalej. Pomagało na coraz krócej, ostatnia przerwa na masowanie była na pół kilometra przed metą. Najbardziej mnie cieszy, że poradziłem sobie z problemem i wytrzymałem do końca. Czas zdaje się rzędu 4 h i 13 minut, jak na te problemy - i tak nieźle.
Rybne rozpasanie w "La Criee"
Skończone, spadamy do hotelu
Ola sprawiła się idealnie. Robiła za wzorową serwisantkę, czekała w umówionym miejscu, razem przebiegliśmy metę, miała swój udział w radości tego dnia. Na mecie pobraliśmy medale w potrzebnej liczbie, zafasowaliśmy maratońskie koszulki i poncza, po czym nie zwlekając wróciliśmy do hotelu, żebym mógł spłukać z siebie skrystalizowaną sól i odpocząć. Wieczorkiem byliśmy w "La Criee", rybnej restauracji znanej nam z jednego wcześniejszych wyjazdów. Mule, ostrygi, przegrzebki, gambasy, świetne wino - idealne podsumowanie dzisiejszego dnia i całego wyjazdu.
Ostrygi, małże i inne takie
Rozesłałem maile po zaprzyjaźnionych i zainteresowanych. Właśnie dostałem info z Krakowa, gdzie Mateusz (wnuk) zobaczywszy moje zdjęcie z medalem na szyi oznajmił wszystkim, że dziadek wygrał maraton i jest super. Matka małego próbowała mu tłumaczyć, że przecież na zdjęciu i inni ludzie mają medale. Może i mają, ale to dziadek wygrał maraton w Paryżu - twardo trzyma się swojej wersji Mateusz.
I dla takich opinii warto się tłuc 1250 kilometrów i biegać po obcym mieście.

sobota, 6 kwietnia 2013

Dzień przed





Łuk na Placu Gwiazdy
Dzień pogodny, ale chłodny. Około 8 rano wybrałem się na półgodzinną przebieżkę po St Brice, gdzie mieszkamy. Jak zawiało, to sztywniałem. Jak przestało, to się zgrzałem. Cholery można dostać, naprawdę nie wiadomo, jak się ubrać. Chyba jednak lżej, na pewno bez polaru, ew. dwie koszulki pod spód. Czapka, czy opaska? Rano się okaże.
Meta
Poranny trening bardzo dobre mi zrobił. Początkowo zastałe nieco stawy i achillesy dawały o sobie znać, ale po kilometrze przeszło, reszta treningu była bardzo przyjemna, z uczuciem lekkości w poruszaniu się. Dwa dni przerwy naprawdę dobrze zrobiły. Po treningu wyprawa do Paryża, z zadowoleniem zauważyłem, że wszelkie dolegliwości znikły, cały dzień w świetnej kondycji. Odstawiłem już antybiotyk, nie mam żadnych problemów z oskrzelami. Krótko mówiąc, od strony kondycyjnej - jak należy.

To z tyłu nazywa się kwiaty i kwitnie wiosną
Byliśmy obejrzeć metę i start. Na Polach Elizejskich przed południem jeszcze nic się nie działo, ale Avenue Foch (meta) zamknięta, trwały przygotowania. Finisz będzie ładny, ale, niestety, lekko pod górkę przez ostatnie 2 km. Ola ma czekać na mnie na kilometr przed metą, będzie miała numer, więc pozwolą jej przebiec i odebrać medal. Oczywiście, o ile dożyję i dotrę do punktu X. Jest pewna nadzieja ;)

Montmartre
Resztę dnia spędziliśmy na włóczeniu się po Paryżu. Był więc Montmartre i miły obiadek w arabskiej knajpce (gdzie zjadłem arabską pizzę, a Ola całkiem udaną polędwicę z grilla), był cmentarz Pere Lachaise, poszliśmy tam do Chopina, przejechaliśmy się tramwajem (Paryż wraca do tego środka transportu, budują kolejne linie) i na koniec jeszcze raz zajrzeliśmy na Expo. Decyzja, żeby wszystko załatwić w piątek, była trafna. Dziś dzikie tłumy. Nie robiliśmy już rundy po stoiskach maratońskich, dziś się prowadzimy po bożemu, był tylko dzbanek wina do obiadu. 
Wiosna jednak idzie

Wieczorem spakowanie wszystkiego na jutro, przypięcie numerów, pobudka o 5.40, wyjazd pociągiem o 6.36 do Paris Nord, potem metrem do Place d'Etoile, o 8 powinniśmy być na miejscu. Rozgrzewka, a o 8.55 trzeba być w strefie purpurowej.

piątek, 5 kwietnia 2013

Jak biegać, to tylko we Francji





Druga linijka nad 'liste'!!!
Stoisko Medoc
Kapitalny dzień. W hali Expo, gdzie odbieraliśmy numery startowe, spędziliśmy pół dnia. Formalności załatwiliśmy w parę minut, oczywiście nie obyło się bez uroczystego przystawiania pieczęci (Francuzi to kochają), ale pakiet Piotra wyłudziliśmy bez problemu, kontrola tożsamości była fikcją.
Potem było przyjemniej. Poszliśmy mianowicie do części biznesowej, gdzie handlowano różnymi dobrami, ale też namawiano lud biegający na bieganie w określonych miejscach. I to drugie akurat nam się bardzo spodobało. Bo, proszę drogich czytelników, nie dość, że miejsca do biegania piekielnie atrakcyjne, to namawianie było połączone z rozpasaną (jak to we Francji) konsumpcją. Ale po kolei. 
Tak właśnie było...
Piotr znalazł się na liście 6 tysięcy wybranych
Chrupiące bułeczki...
Na początek zaszliśmy na stoisko francuskiej federacji lekkiej atletyki. Lekkoatleci częstowali się wzajemnie łyskaczem i pastisem (świetną anyżówką). Poczęstowano i nas, nie odmówiliśmy. Następnie szliśmy wolniutko od stoiska do stoiska, słuchając z nieudawanym zainteresowaniem serwowanych nam informacji, a przy okazji zażywając substancji płynnych o różnym składzie, ze wspólnym mianownikiem w postaci etylaka, zakąszając przepisowo lokalnymi specjałami. Odwiedziliśmy więc między innymi stoisko maratonu w Metz, Alzacja (musujący Cremant d'Alsace i wódeczka o sympatycznej nazwie 'mirabelka'), stoisko maratonu w Epernay (Szampania, wiadomo, czym częstowano), maratonu w Burgundii (ciężkie, ale świetne czerwone wytrawne), w Beaujolais (podano beaujolais), po drodze w paru innych miejscach, których nazw nie spamiętałem, ale pamiętam smaki. Była też pełna egzotyka: maraton na wyspie Martinique, na francuskich Karaibach. Drogo jak diabli, ale przecież kiedyś trzeba odbyć podróż życia... 
A to wszystko pod niepozornym szyldem...
Model owszem, ale nie biały
Finałem naszej podróży po krainie francuskich maratonów było stoisko Maratonu w Medoc (czerwone, południowe, wytrawne). Najpierw po kieliszeczku, potem po drugim, a skąd państwo są, a z Polski, a to daleko, no to napijmy się, a czemu nie, chętnie... I tak przez dłuższy czas. Winko nam smakowało, więc jak zobaczyliśmy ofertę, że po 9 euro za flaszkę, to się zainteresowaliśmy. A po ile by za "trójpaka"? A 24. A za dwa "trójpaki"? A 40. A to bierzemy. I wzięliśmy, w tym ja dosłownie, na plecy. Zanim odeszliśmy, oczywiście się napiliśmy, bo winko przecież dobre, panowie sympatyczni, a czasu mieliśmy od metra... 

Wyszliśmy w końcu, bo przecież nie można spędzić całego dnia na spijaniu francuskich specjałów. Pół dnia wystarczy. Trzeba umieć się prowadzić!
Reszta dnia spędzona na leniwym szwendaniu się po Paryżu. Jakieś zakupy, jakieś jedzonko w sympatycznej knajpie w Quartier Latin, wcale nie za wielkie pieniądze. I oczywiście wizyta na Square du Vert Galant, miejscu, którego nigdy nie pominę będąc w Paryżu. 

Kwietniczek przed knajpką w Dzielnicy Łacińskiej

Wiadoma katedra

A to Square, dla mnie miejsce ważne od czasów liceum

Wszechświatowa Składnica Kłódek na Moście Artystów

Od razu widać, że zdjęcie zrobiono w Paryżu

A w Paryżu wiosna!
W katakumbach nie byliśmy, bo po za późno wyszliśmy z Expo, podziemny cmentarz już zamykano. Spróbujemy jutro. Obejrzymy też miejsce startu i mety, trzeba opracować taktykę wyłudzenia koszulki i medalu. Ola musi w niedzielę przebiec linię mety z numerem na piersiach i odebrać należne dobra. Może ktoś się zdziwi, że ma kobita Piotr na imię, ale raczej nie, Francuzom to przecież wisi. 

czwartek, 4 kwietnia 2013

Paryż, pierwszy wieczór

1250 km, ale w autku

Dzień za kółkiem, 12 godzin spokojnej i bezpiecznej jazdy. Na miejscu byliśmy o wpół do ósmej, właśnie odpoczywamy. Jutro przed południem atakujemy Expo, wydrzemy Francuzom nasze pakiety. Potem rozejrzymy się po mieście, prawdopodobnie skupimy się na Montmartre, nie byliśmy jeszcze w katakumbach. No i oczywiście trzeba zrobić wszystkie niezbędne (zdaniem kobiet) zakupy: jakieś szale, kubki, dzwonki i inne duperele, bez których życie kobiety nie ma sensu. 
Pogoda na razie mało rajcująca. Wprawdzie cieplej, niż w Polsce i nie ma śniegu, ale za to pochmurnie i coś tam kapie z nieba, na szczęście niezbyt obficie. Jest nadzieja, że w niedzielę będzie ciut lepiej, może nie będzie padać. Owo "lepiej" to według dzisiejszego meteo od-2 do 2 stopni rano, ok. 10 po południu, raczej słonecznie i mało wietrznie. Szczerze mówiąc, dla mnie to nie ma specjalnego znaczenia, po Jastrowiu każde warunki są o niebo lepsze.

środa, 3 kwietnia 2013

Gotowe

7,5 km

Zanosi się najwyraźniej na dość chłodny bieg. Prognozy podobne do naszych, temperatura w porywach do +5, ale i przelotne opady śniegu. Takiego Paryża jeszcze nie widziałem. Ciekawe, czy prognozy się sprawdzą. Jeśli tak, to Francuzi pewnie pobiegną w kożuchach. 
Przebiegłem się, żeby się przymierzyć do stroju na niedzielny występ. Jeśli nie będzie wiatru, a temperatura się potwierdzi, to biegnę bez polaru, ale na długi rękaw. Mam dylemat, co zrobić w razie wietrznej pogody. Drugą połówkę na pewno będę robił w mokrych od potu ciuchach, rzecz w tym, żeby się nie przechłodzić. Ale zarazem nie przegrzać, gdyby zrobiło się cieplej. Zresztą, się zobaczy na miejscu. Biorę pakiet ciuchów na każde warunki, coś się wybierze.

Antybiotyk podziałał. Koniec z kaszlem, dusznością i w ogóle. Na wszelki wypadek biorę dalej, skończę w sobotę przed południem, żeby żołądek odpoczął do biegu i nie robił mi jakichś numerów.
Spotkałem się z Piotrkiem. Pobłogosławił na drogę, kaszląc jakby miał galopujące suchoty. Dał dowód, żeby odebrać za niego pakiet startowy. Pakiet się odbierze, numer przypnie się Oli, pewnie załapie się na ostatni kilometr, na medal i na fanfary. Się należy - wszak zapłacone.

Jak przypuszczałem: nikt się nie zgłosił na wyjazd. Będziemy mieli więc romantyczną wyprawę do Paryża, tous les deux. ;) Start o 7 rano.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Poszukiwany - poszukiwana

8 km

No i ciekawa sytuacja. Piotrek się rozchorował, nie może jechać do Paryża. W Paryżu czeka opłacony przez niego sowicie pakiet startowy, czeka też wolne i opłacone miejsce w pokoju. Wydawałoby się - oferta jak marzenie. A nie można znaleźć kogoś, kto by nie tyle chciał, co mógł z oferty skorzystać. Za mało czasu na ogarnięcie spraw zawodowych przed wyjazdem, miejsce i pakiet wciąż do wzięcia. Ciekawe, czy ktoś się zdecyduje?
Chwalić Boga, dziś zerknąłem w hotelową kartę rezerwacji. I wyczytałem, że hotel mamy zarezerwowany nie od środy, jak byliśmy przekonani, a dopiero od czwartku. Jedziemy więc dzień później, co akurat i mi, i Oli bardzo pasuje. W piątek załatwi się formalności i pozwiedza miasto, sobota cała na wałęsanie się po Paryżu, niedziela - maraton, a poniedziałek to się jeszcze zobaczy, może będziemy wtedy wracać.
Antybiotyk zaczął działać, choróbsko zostało na razie opanowane, mam nadzieję, że finałem będzie zupełne wyzdrowienie. Dlatego dziś zdecydowałem się przebiec, by utrzymać sprawność na właściwym poziomie. Bez ciśnienia, bez zrywów, z szacunkiem dla organizmu, który wycisk ma dostać pięć dni. Wszystko w porządku, żadnych niepokojących objawów. Jutro jakieś 5-6 km, pojutrze dzień w samochodzie, trzeba będzie pilnować, by nie dopuścić do zastoin żylnych. Pamiętam skutki długiej jazdy samochodem w październiku do Krakowa, nie byłem w stanie przebiec się na Kopiec Krakusa. Trzeba będzie robić przystanki i przywracać prawidłowe krążenie w tzw. kończynach dolnych.

Paryż już za chwilę, a następny występ w Krakowie. Z zadowoleniem stwierdzam, że ekipa jest mocna, naliczyłem łącznie 9 osób. Uwaga: z tego 5 z Klinisk Wielkich, z Goleniowa 4. 

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Śnieżny dyngus

Niby się wie, że dyngus, że śnieg na dworze, a i tak da się człowiek zaskoczyć. Koleżanka Aleksandra wracając rano z kościoła, ulepiła solidną, śnieżną kulę, której spory kawałek wpakowała mi pod piżamę, ze słodkim swoim uśmiechem. Na chwilę straciłem oddech, to był prawdziwy szok termiczny: leży sobie człowiek spokojnie pod kocykiem, cieplutko, a tu - bach! śnieg na piersi.
Oczywiście, śniegu starczyło i na dzieciaki, które też miały duże oczy. Młody, okazało się, był przygotowany. Zrewanżował się chluśnięciem wodą, trafiając precyzyjnie małżonkę w oko. Spryciarz, laptopa zabezpieczył gazetami, jak się okazało - słusznie, bo i laptop zaliczył(by) solidnego łyka wody.

D..pa zimna. Bez lekarstwa się nie obejdzie. Nie ma co się męczyć, nie ma co liczyć na cud. Do niedzieli trzeba okrzepnąć. Augmentin na stół.