wtorek, 31 marca 2015

Rekord

Siłownia

Nagły powrót zimy, w typowych ostatnich podrygach. Z rana sypnęło mokrym śniegiem, ale na godzinie białego seansu się skończyło. Stopniało. Wiać nie przestało. Wietrznie i mokro aż do nocy, z krótkimi przerwami w deszczu. Jedną z nich wykorzystałem na wizytę na siłowni Ojca Dyrektora. Dwadzieścia minut wiosłowania, na deser po cztery serie na innych przyrządach rozwijających mięśnie górnej połowy. Przestały już boleć, znaczy - przyzwyczaiły się już do obciążenia. Pora nieco zwiększyć obciążenie. 
Ćwiczyłem z duszą na ramieniu. Sosny nade mną chwiały się na wietrze, skrzypiąc złowieszczo i ostrzegawczo. Wytężałem słuch, by nie przegapić trzasku ostrzegającego o łamiącej się, suchej gałęzi, która po sekundzie czy dwóch wylądowałaby na mojej głowie. Na szczęście, wyobraźnia przerosła rzeczywistość, nic z góry nie poleciało - choć parę kilo chrustu nad głową wisiało.

Załatwione są już zaświadczenia medyczne, bez których można by zapomnieć o starcie w Paryżu. To podstawowy dokument, bez którego nie wydadzą nam numerów startowych i nie pozwolą stanąć w niedzielę rano na Polach Elizejskich, o wpuszczeniu na metę już nawet nie mówiąc. Prędzej człowiek wyłgałby się z braku dokumentu tożsamości (wiem z doświadczenia, bo dwa lata temu wycyganiłem pakiet Piotrka nie mając jego upoważnienia; po prostu się za niego podałem). Ale kwit, że Walkowiak jest zdrów na ciele i umyśle miałem. 

Marzec był rekordowym miesiącem czytelnictwa niniejszego bloga. Wszystkim czytelnikom serdeczne dzięki za wierność :)

poniedziałek, 30 marca 2015

13 dni do Paris Marathon

7 km

Pogoda zachęca do intensywnego ruchu, wieje, gwiździ, od czasu do czasu przycina deszczem, parę razy sypnęło gradem. Miałem kawałek szczęścia, nie przelało mnie i nie stłukło gradem. Wiatr nie przeszkadzał, nie przesadzajmy z wymaganiami. W końcu to jeszcze marzec...
Najpierw rozgrzewka na stadionowej siłowni, trochę ćwiczeń siłowych, trochę rozciągania się. Za długo się nie dało, bo większość przyrządów obsiadła grupka pań, które zaczęły ze sobą dyskutować o przypadłościach, chorobach, operacjach, jajnikach i innych takich. Uznałem się za wystarczająco rozgrzanego i zostawiłem je z tym fascynującym tematem, dając nurka w las. Trochę za tory, potem przeskok w las za szosą, kross do mostu na Inie (S3) i powrót do domu wzdłuż brzegu. 
Cieszy, że po połówce w Jastrowiu problem z prawym achillesem zdecydowanie mniejszy. Teraz trzeba go pooszczędzać, dopieścić i namaścić, żeby do Paryża toto się podgoiło i nie przeszkadzało w zwiedzaniu miasta biegiem. A trasa piękna: Paryż dla biegaczy
Wczoraj spotkanie z państwem MiLK, towarzyszami poświątecznej wyprawy na Schneider Electric Marathon de Paris. Z grubsza ustaliliśmy program pobytu i co będziemy oglądać. Jakoś się nie zdziwiłem, że na liście przyniesionej przez Leszka była na przykład wieża Eiffla, Luwr czy Opera Garnier. Trudno, żeby nie. Ale program wzbogacimy o parę miejsc może nie tak znanych, a cholernie atrakcyjnych, z klimatem i bez kolejek do kasy i zarypiście drogich biletów. No i oczywiście o program gastronomiczny, dla mnie nie mniej ważny, niż program turystyczny...
Przed spotkaniem miałem niezłego stresa. Za cholerę nie mogłem znaleźć potwierdzenia rezerwacji noclegów. Wiem, że rezerwowałem, że na koncie mam zablokowane 600 euro, które pójdzie na opłacenie pobytu - tylko tej cholernej rezerwacji nie ma... Przetrzepałem wszystkie komputery - ni śladu. Na stronie hotelu śladu po rezerwacji. Zacząłem podejrzewać, że mam jakieś omamy, przez chwilę nawiedziła mnie wizja spania pod mostem. W końcu się zebrałem w sobie, zadzwoniłem do hotelu i poprosiłem o potwierdzenie, że rezerwacja jest zrobiona. Jest. Ufff...

A w domu znów zaczyna się klimat przedświąteczny - to, co lubię najbardziej. Bigos, absolutnie rewelacyjny, już gotowy. Pojutrze przyjeżdża najmłodsze dziecię, w piątek rano średnie. Zacznie się niespieszne wiosłowanie w garach, podjadanie tego, co oficjalnie dostępne będzie dopiero na świątecznym stole, ale zawsze najlepiej smakuje podkradzione wcześniej w kuchni. No i posiedzenia z młodymi przy winku i dżinie z tonikiem (bezmięsne i beztłuszczowe, więc jak najbardziej wielkopostne...). A potem dwa dni świątecznego, bezczelnego nieróbstwa :)

sobota, 28 marca 2015

Siódmy jastrowski


21 km

Czwarta wizyta w Jastrowiu zaliczona. Połóweczka, zgodnie z założeniem. Nie szarpałem się na pełen dystans, za krótko do Paryża.
Wyprawa w męskim gronie, panie omal w ostatniej chwili powiedziały, że nie jadą z bardzo ważnych powodów. Załadowaliśmy się więc w jedno autko i o siódmej wystartowaliśmy. Pół godziny przed czasem dotarliśmy na miejsce, spokojnie zapisaliśmy się, pobraliśmy numery, chwila rozgrzewki, a punktualnie o 10 w drogę. Trasę dobrze znam, biegało się w różnych warunkach. Masakra była dwa lata temu, kiedy to przyszło nam biegać w zimę, w trzaskający mróz i zawieję. Dziś lajcik, jakieś +6, lekki wiaterek. Był dylemat jak się ubrać. Zdecydowałem, że na pierwsze kółko strój zimowy, potem się zobaczy. I faktycznie, po pierwszej połowie trzeba było zrobić przerwę, zdjąć ciepłą bluzę i pozostałe 10 km przebiec w dwóch koszulkach.
Najgorszy był początek, wejście w rytm. Z każdym kilometrem biegło się coraz lepiej, coraz sprawniej. Ostatnie 5 km nie męczyło, było wręcz relaksem. Bieg skończony w świetnej kondycji, bez sponiewierania, z dobrym samopoczuciem. Potem kąpiel i powrót na linię startu i mety, żeby chłopakom porobić zdjęcia. Mariusz skończył bieg po trzech kółkach, kłopot z kolanem. Kiedy dobiegli Robert a potem Leszek, poszliśmy z Mariuszem na kluczową część imprezy, czyli konsumpcję sławnego jastrowskiego kotleta schabowego, którym co roku karmieni są biegacze. Kotlet jest jak żywcem przeniesiony z geesowskiej gospody z lat '70: usmażony dzień wcześniej, twardawy, z dziwnymi ziemniakami i niezłą surówką z kapusty, do tego kompot nieokreślonego smaku - taki wyjątkowo wieloowocowy. No i zupa, w tym roku nawet niezły żurek. Wszystko podawane w klimatycznej gospodzie "Pod strzechą", która oczywiście nie jest żadną strzechą kryta. Żeby było jasne: nie krytykuję i nie życzę sobie bynajmniej, żeby kiedykolwiek kotlet znikł z repertuaru atrakcji maratonu jastrowskiego. Dla mnie to symbol maratonu u Mańka :)

Prezes na początek oczywiście musiał się pochwalić
swoją wszystkomającą komórką

Mariusz skończył. Metę chciał przekraczać na kolanach

Zastanawia się, czy nie umrzeć

Postanowił pożyć. Zgarnął medal i pakiet żywnościowo-napojowy

Dochodzenie do siebie nie było łatwe i szybkie

Leszek całe 42 km przebiegł ze spadochronem na plecach.
Spadochron był zwinięty.

Napój energetyzujący przed ostatnim kółkiem:
wódeczka rozcieńczana spirytusem

 Mariusz ciągle nie śmie się wyprostować....

A oto na mecie i don Roberto

Po lewej Maniek, czyli Dariusz M. Jak widać, po tym świecie
chodzą i przyzwoici Dariusze M.

Tegoroczny medal.

Sołtys tysiąclecia, w tle prezes. Kończą trzecie okrążenie.

Chwila na przytulańsko Dariusza z Dariuszem

Oto na mecie wylądował Leszek ze swoim spadochronem...

... i medalem, i pakietem od Mańka

Sławny kotlet a la Jastrowie :))

Wbrew pozorom, pucharek należy do Roberta

Data przydatności... Nadaje się!

Jak się podzielę, zostanie mi tylko jedno....

Prezes poprawia krawat (hipotetyczny)

Robert z pustym pucharkiem

I Mariusz z pucharkiem pełnym




piątek, 27 marca 2015

Rozruszanie

5 km

Lekkie rozruszanie po paru dniach luzu. Jutro wyprawa do Jastrowia, nie było dziś sensu robić niczego więcej. Przeszkodziłaby zresztą pogoda, bo około szóstej nadciągnęły chmury, zrobiło się ciemno i zaczęło padać. Zahaczyłem jeszcze o siłownię, zaliczyłem parę minut machania z obciążeniem. Starczy.

Wcześniej byłem na prezentacji pucharu, który zdobyli polscy siatkarze. Puchar jak puchar, ładny i pewnie trochę warty, ale naprawdę kapitalny był sędzia, który go prezentował dzieciakom. Gość ma naprawdę talent oratorski, mówił ciekawie i z życiem, zrobił prawdziwe wydarzenie. Zasłuchałem się tak, że omal się nie spóźniłem do drugiego sędziego, na procesik wytoczony przez pana gangstera, który nie bacząc na sterty oskarżeń uważa się za krynicę cnót wszelakich. Tym razem było krótko i bez emocji, sąd nie zgodził się na przesłuchanie świadków, którzy mieli potwierdzić, że znają pana gangstera. Zdziwiłbym się, gdyby zaprzeczyli, w końcu - jak nietrudno było mi ustalić - to jego pracownicy. Kolejna rozprawa za miesiąc.

A teraz pora spać, wyjazd o 7.


środa, 25 marca 2015

Jeszcze siłownia

Siłownia

Spóźniłem się nieco, nie zdążyłem na bieg przez las, po ścieżce do GPP biegać mi się nie chciało, więc po prostu bieganie po prostu odpuściłem. Za parę dni wymówka się skończy, od niedzieli czas letni, słońce zachodzić będzie o godzinę później. 
Dziś jednak wymówka była. Ponieważ jednak na kolację zaplanowany był karp, rybka tłustawa, trzeba było odpokutować nieco zawczasu, za grzechy jeszcze niepopełnione. Zbawieniem była ojcowska siłownia, 40 minut naginania dobrze zrobiło. Co ciekawe, przeszedł tam i ćmiący od paru dni ból prawej pięty. Wrócił, kiedy wróciłem do domu i nieróbstwa. 

W ciągu dnia rewelacyjne wieści nt. Grandpriksa wymyślonego 10 lat temu przez prezesa klubu "B". Doniesiono mi, że czasy podane w oficjalnym komunikacie są odjechane jak po wciągnięciu przez autora pięciu kresek białego proszku. Sprawdziłem - faktycznie, ktoś musiał przedawkować zioło. Spieprzono wszystko, co tylko było do spieprzenia. Czasy na pewno błędnie pomierzone, szybkości podane chyba dla biegu z balkonikami, trasa pomierzona chyba w sążniach. Krótko mówiąc, pokaz niebywałego profesjonalizmu w wersji "osir" łamane przez "barnim". Do wyboru: śmiać się lub płakać. Jest też kompromis - płakać ze śmiechu. Polecam ostatnie.
Jako człowiek empatyczny i rozumiejący bliźnich potykających się o własne nogi, nie poszedłem pytać: a czemu to tak było, panowie? Trza mieć serce do ludzi... :)

Dowiedziałem się dziś, że dla niektórych czytelników niniejszego bloga bywa on inspiracją gastronomiczną. Mam nadzieję, że mule w Lubczynie smakowały :)

wtorek, 24 marca 2015

Zbawianie świata

Siłownia

Pół godziny wieczornego wiosłowania, plus trochę ćwiczeń na innych przyrządach rozwijających górę. Zmotywowany, bo dziś z miłym zdziwieniem stwierdziłem, że są efekty paru poprzednich wyjść na plenerową siłownię. Przybyło mięśni. Gdy są efekty, zwyczajnie chce się pójść pomachać. 

Wcześniej wybrałem się na pierwsze posiedzenie nowej Gminnej Rady Sportu. Główny temat - wybory władz: przewodniczącego, zastępcy i sekretarza. Najlepsze były wybory przewodniczącego. Ktoś wskazał na Ojca Dyrektora i zapytał: może on? 
Prowadzący obrady Przemek Joppek spytał więc Ojca D. czy się zgadza kandydować na funkcję przewodniczącego.
Pan Andrzej spoważniał, twarz mu się zasępiła. "-Trudna decyzja, to wielka odpowiedzialność" - rzekł ciężkim półgłosem, z wzrokiem skierowanym w dół, brwiami zmarszczonymi w namyśle.
Namyślał się dłuższą chwilę.
W końcu podniósł wzrok, spojrzał na ludzi chcących go obarczyć tym ogromem odpowiedzialności, odczekał jeszcze chwilę z ogłoszeniem światu swej decyzji.
"-Dobrze - powiedział wolno - zgadzam się".
Świat odetchnął. Ludzkość przetrwa.

A tymczasem Paryż coraz bliżej. Póki co kolejny muzyczny klimat francuski, moja miłość od wielu lat - Patricia Kaas. Francuzka z Alzacji, więc po trosze Niemka. Silna osobowość, piękny głos, piękne piosenki, na przykład ta - "Gdy boję się wszystkiego", czyli Quand j'ai peur de tout . Albo to, tłumaczyć nie trzeba: La liberte. Albo Mademoiselle chante le blues Pięknie też śpiewa po angielsku. Przykład: It's a Man's World. Kurka, muszę w końcu wybrać się na jej koncert, obiecuję to sobie od dawna. 

niedziela, 22 marca 2015

Trasa otwarta

10,5 km

Chyba nic wczoraj nie złapałem, przynajmniej nie czuję nic, co by mogło wskazywać na ryzyko nawrotu jakiegoś paskudztwa. Duży plus.
Po wczorajszej pogodowej kaszanie wyraźna poprawa. Wprawdzie zimno, a rano wręcz mrozik, ale przynajmniej nie pada, nie wieje i cały dzień był słoneczny. Olę podwiozłem do kościoła, sam najpierw ponaginałem nieco na siłowni, potem trzykilometrowa relaksowa runda po lesie. W sam raz na uzasadnienie niedzielnego obiadu.
Kiedy wracałem do domu, miał się zacząć, excusez le mot, Grand Prix Goleniowa - wymyślone przez mojego ulubionego prezesa Jedynie Słusznego Klubu biegi, od dziesięciu chyba lat nie mogące rozwinąć skrzydeł. Mimo nadętej nazwy to był dotąd niszowy bieg o znikomym zainteresowaniu biegaczy i takiejże randze. W tym roku znienacka frekwencja dopisała - i okazało się, że organizatorzy tego nie przewidzieli. Jak mi opowiadali ci, co w tym całym Grandpriksie uczestniczyli - organizacyjna klapa, dwóch panów z klubu "B" potykało się o własne nogi nie mogąc ogarnąć sytuacji. W tej dwójce nie było pana prezesa, ten znów jest na wczasach. Tym razem spędza miesiąc w Kenii. Jakby kto pytał, nadal pracuje w 'osirze'. Ciekawe, czy znów wypracował setki godzin nadliczbowych? 


Po południu Kliniska, oficjalne otwarcie trasy tegorocznego maratonu. Można się było spodziewać, że ludzi będzie sporo, ale aż tylu to się chyba nie spodziewał nikt. W odróżnieniu od niezbornego Grandpriksa, w Kliniskach wszystko było ogarnięte, przygotowane i zabezpieczone. Do wyboru dwie trasy: 2,5 i 10,5 km. Wybrałem dłuższą, pora już była nieco energiczniej się poruszać po dwóch dniach nieróbstwa. Po biegu posiedzenie w wiacie przy ognisku, a w jego trakcie miła niespodzianka: wylosowałem kubek termiczny, duży i porządnie wykonany. Przyda się. Oczywiście, niezawodni koledzy zaraz zaczęli mruczeć, że po znajomości, że ustawka. Zazdraszczają! :)


Słowo wstępne z ogłoszeniami duszpasterskimi...

... i cenne wskazówki przed wyruszeniem w ostępy
(nie wyrywać dębów, nie dusić niedźwiedzi itp.)

Zdjęcie poprosimy!...

Taśmę poszarpano na strzępy, trasa otwarta

Prezes rusza na trasę. Cwaniak: na tę krótszą, 2,5 km :)

Stary Gess i młode Gessiątko

A mieli nie mierzyć czasu, miało być lajtowo!

Meta za parę metrów, kobitki dostały powera

Radość z mety objawiała się w różny sposób...

...Tu na przykład matka (w żółtym) ucieka przed swoim dzieckiem

Wygląda na to, że Mela wygrała.W tle po lewej porzucone
na skraju puszczy dziecię pani ze zdjęcia wyżej

No i clou wieczoru, czyli kiełbacha i piwsko.
Wszystko kaloryczne i niezdrowe,
ale kto na to zważa po biegu? :)

sobota, 21 marca 2015

Siłownia, rower

Siłownia, rower

Diabli nadali dziś tę pogodę. Ledwie wsiadłem na rower, zaczęło padać. Byłem jednak właściwie przygotowany, kurtka wind stopper, rękawice, bluza z golfem, ciepła opaska. Nie zrezygnowałem z wyprawy, choć przesadą byłoby wmawianie sobie, że była to przyjemna przejażdżka. Było do dupy, mokro, pod koniec także cholernie zimno, bo rękawice, legginsy i buty przemokły, a owiew wyziębiał błyskawicznie. Kiedy dojeżdżałem do garażu, palce miałem po prostu przymrożone, zgrabiałe i traciłem w nich czucie. Nie powiem, z przyjemnością wróciłem do domu, do ciepełka, na gorący obiadek (rosół był jak balsam!) i gorącą kawę. 

A wczoraj zafundowałem sobie 40 minut ostrego machania na siłowni, z tego połowa na wioślarzu. Dziś rano poczułem kłucie w kręgosłupie, bałem się, że to początek kolejnego, kilkudniowego ataku korzonków. Zaraz przyjąłem dawkę Movalisu, bardzo ostrożnie się schylałem (żeby nie zostać w tej pozycji na parę dni...). Udało się, przeszło, ataku nie było. Rower odprężył mnie do reszty, żyję i funkcjonuję.

Wnuki się rozwijają. Mateusz, z zadatkami na dobrego matematyka, pisał wczoraj pierwszego w życiu "Kangura", czekamy na wyniki. Paulinka ni z tego, ni z owego nauczyła się czytać. Literuje całkiem sprawnie, co udowodniła seansem czytania nam przez telefon (na szczęście nie zabrała się od razu za Trylogię...). 

A jutro otwarcie trasy w Kliniskach. Przybywać!

czwartek, 19 marca 2015

Wszystko przez te mule

10 km, ale wczoraj

Miło się siedziało w gronie pań, ale nadmiar muli nieco zmulił. Więcej niż nieco. Jeszcze po południu myśli szły wolno, ruchy też były nieruchawe. Tak, to na pewno był nadmiar muli...
Tak czy owak, decyzja o wybraniu się w las była dość desperacka, a wybranie trasy dziesięciokilometrowej też nie świadczyło o specjalnej zborności myśli. Pożałowałem już wbiegając do lasu, ale pomyślałem, że do torów jakoś tam się rozbiegam. Będąc już przy torach pomyślałem, że może rozbiegam się do wiaduktu (jakbym nie wiedział, że to mniej więcej połowa trasy...). Przy wiadukcie wiedziałem już na pewno, że decyzja była głupia, szans na rozbieganie nie ma i rzeźnia będzie trwać do samego końca, do powrotu w pielesze. I tak właśnie było: rzeźnia na własne życzenie. Przeturlałem się jakoś przez park przemysłowy, chwila przerwy na początku ścieżki, potem już w nieco lepszym nastroju start na ostatni etap (kurka, to brzmi jak o drodze do gazu...). I te ostatnie dwa kilometry były względnie możliwe, jak mówi Piotr, szału nie było i d... nie urywało, ale przynajmniej nie była to walka o przeżycie.

Dziś już lepiej, mule przestały działać. Koło południa zaczął mnie jednak pobolewać przyczep achillesa, odpuściłem więc dziś bieganie. Zwabiony pięknym słońcem spróbowałem się przejechać rowerem, ale to nie był dobry pomysł. Tzn. pomysł może i był dobry, ale strój nie bardzo. Rękawice były wskazane - niestety, zostały w domu. Podobnie coś na wierzch, chroniącego od wiatru - też było, ale w domu. Mimo wszystko pokręciłem się nieco po okolicy, by nie ośmieszyć się w oczach Koleżanki Małżonki. Kiedy zdrowo podmarzłem, przestałem zważać na ryzyko ewentualnej uwagi typu "a co tak krótko?". Wróciłem do domu, rozmroziłem się, jest dobrze.

Dobra wiadomość: na bieżni wznowiono prace budowlane. Tak więc w 29. rocznicę obietnicy złożonej przez Wojciechowskiego stanie się wreszcie cud.

wtorek, 17 marca 2015

Maraton Półmariusza

8 km

W cholerę z tymi kilometrami.
Esencją dnia było spotkanie w gronie damskim, czyli tym, w którym czuję się najlepiej. Oleńka, Magda, Mela i Dorotka, plus spore grono muli płci nieokreślonej. Plus kilka butelek niezłego winka. Świetne połączenie.
Przepis na świetny wieczór jest prosty. Najważniejszy składnik to kilka osób, które chce się przy sobie mieć. Parę flaszek niezłego wina. Uzupełnieniem dziś były niezawodne moules a la mariniere, w wykonaniu Oleńki.
Nie ma co specjalnie się rozpisywać. Najlepiej mówią fotki, a te trudno namówić do kłamania. Niech więc mówią.
Zapyta kto pewnie, o co chodzi z tym tytułowym "Maratonem Półmariusza"... Szczerze powiem, że nie bardzo mam pojęcia. Tę kwestię rzuciła urocza Melania, już po którejś tam butelce białego wina (innego do muli się nie pija) mówiąc o jakimś planowanym biegu w Poznaniu. Może w nim pobiegnie tajemniczy Mariusz, może jego połowa, może będzie to maraton, a może pół, może więc będzie to "Półmaraton Mariusza", może "Maraton Półmariusza". Nieważne. Wszystkim paniom, które uczestniczyły dziś w przyrządzaniu i konsumpcji dwóch kilogramów sympatycznych, holenderskich muli składam serdeczne podziękowania, wieczór był zarypisty. Zaproszenie na analogiczny wieczór trafi wkrótce do paru panów. Trzeba dbać o parytety. :)


Mule już w garze. Jak widać, to cieszy

Ola pokazuje, ile w siebie zmieści owych muli

Zmiana. Zmieści aż tyle.Magda zazdrości

Kobitki pilnują, czy wredne mule nie spróbują prysnąć z gara

Jakby próbowały, Magda ma na tę okoliczność wunderwaffe...

A Ola gotowa była lewitować

Mule nie spieprzyły. Miny kobitek wymowne.

Tu jeszcze bardziej wymowne

A tu rozanielone. Nie tylko kobitki. Mule średnio zadowolone,
bo kto lubi być jedzonym?

Kurde, to po prostu zaj...se!

To pomarańczowe jest najlepsze, Magda potwierdzi!

Łyżką, palcami? A w cholerę, ważne, żeby smakowało!

Smakowało! :)



niedziela, 15 marca 2015

Iście zaj..iście

Wczoraj 12, dziś 15 km

Wczoraj wielce pouczająca wyprawa do Wituni, gdzie Rysio od 15 sierpnia roku ostatniego odprawia co dnia rytuał pt. maraton dzień w dzień. I tak ma być do 15 sierpnia 2015. Nie wiem co by się musiało stać, że by Rysio od zamiaru odstąpił. Nie założyłbym się, że pierdyknięcie atomówy gdzieś w okolicy byłoby okolicznością uzasadniającą. Pewnie nie.
Więc przyjechaliśmy do Wituni jako jedni z dość licznego grona (sztuk na oko ze 20) biegaczy zamierzających wystąpić razem z Rysiem. Nie miałem zamiaru przebiec maratonu, zadowoliłem się dwoma kółkami, łącznie coś lekko ponad 12 km. Potem sobie poobserwowałem przebieg codziennego rytuału, obejrzałem zarypisty serial na Polsacie (nie miałem pojęcia, że istnieje równoległa rzeczywistość), powitałem na mecie kończących bieg. Rewelacyjnych czasów nie było, ale też nikomu na czasach nie zależało. Darek, Leszek i Mariusz byli szczęśliwi, że co planowali, to przebiegli. 

A dziś 'piętnastka' w Kołobrzegu. Napieprzał mnie od rana przyczep achillesa, od razu
odpuściłem sobie bieg nastawiony na rezultat. Z zadowoleniem powitałem się z Melą, która startować miała do swojego pierwszego biegu na 15 km. Razem wystartowaliśmy, razem biegliśmy i kończyliśmy. Tyle, że kończyliśmy w tempie zdecydowanie lepszym od początkowego. Na ostatnich dwóch kilometrach wyprzedzaliśmy garściami biegnących, nie było wątpliwości, że mamy dobrą kondycję. Skończyliśmy w dobrych humorach i w dobrym stanie. Gdyby trzeba było biec dalej, nie byłoby sprawy.
Co dla mnie ważne, pod koniec biegliśmy w tempie zdecydowanie lepszym, niż na początku. Szacuję, że końcowe tempo było około dwukrotnie lepsze od szybkości na początku biegu. Oboje mieliśmy spory zapas sił, na końcówce wyprzedziliśmy wiele osób. Miło było! :)