wtorek, 29 grudnia 2015

Kraków minął za szybko

Generalnie, przyjemniej się biegało po Krakowie, niż teraz po goleniowskich dróżkach. 
Wigilijna runda szczególnie udana. Start koło pierwszej po południu, na nadwiślańskich bulwarach już pustawo, choć pogoda przepiękna i jak na koniec grudnia - bardzo ciepło. Podgórze, potem bieg pod górę, wiaduktem nad trasą szybkiego ruchu i podbieg na Kopiec Krakusa. Parę minut poświęcone panoramie miasta, po czym powrót nad Wisłę, dalej bulwarami do Wawelu. Słitfocia ze smokiem, po czym rundka Plantami wokół Starego Miasta. Planty dziwne, bo puste, na alejkach pojedynczy ludzie, a jeśli z rzadka grupki - to obcokrajowców.  Powrót pod Wawel, Starowiślną na ul. Dietla, biegnącą zasypanym 160 lat temu starym korytem Wisły i domek, na kolację. 
W święta biegać się nie chciało. Miło było posiedzieć z dzieciakami, pogadać, pograć w coś, obejrzeć zestaw nieśmiertelnych filmów świątecznych, co roku oglądanych wspólnie całą rodziną. Były wyprawy do Lanckorony, do Kalwarii, do Ojcowskiego Parku Narodowego. W Kalwarii prócz klasztoru bernardynów oczywiście fotka przy domu matki Cumy (tego z Vinci). Domek stoi tuż przy klasztorze, choć łatwo go przeoczyć ;) A, polecam gorąco muzeum w dawnej fabryce Schindlera. Wprawdzie o historii przedstawionej w filmie jest tam niewiele, dwie małe salki pod koniec zwiedzania, ale wystawa poświęcona życiu Krakowa w czasie okupacji jest rewelacyjna: atrakcyjna wizualnie, z przeciekawymi eksponatami i informacjami, pokazanymi w bardzo nowoczesny i sugestywny sposób. Muzeum równie godne polecenia, co nowe muzeum pod płytą Rynku.

A teraz Goleniówek. Wczoraj dyszka, dzisiaj dyszka, jutro odpust, a w czwartek sylwestrowy bieg w Maszewie. Nowa świecka tradycja :)

niedziela, 20 grudnia 2015

W dzikim towarzystwie

10 km

Wieczorem typowa trasa do GPP i dalej do szosy na Modrzewie, powrót tą samą drogą. W ciemnościach, bo zapomniałem zabrać latarki. Mały problem, bo nieczynną jeszcze szosą nic nie jeździ, a przez chmury prześwitywał księżyc, było więc co nieco widać. Stracha napędziło mi stado dzików, które przebiegło w ciemnościach przez jezdnię paręnaście metrów ode mnie. Nieprzyjemna chwila, kiedy człowiek się orientuje, że nie jest sam, a chrząkające towarzystwo jest bardzo blisko. Potem, już blisko szosy do Lubczyny, wypatrzyłem na skraju lasu dwie pary oczu wpatrujące się we mnie. Znów dreszczyk, ale tym razem to były sarny... 
Tak dziś wygląda "droga nr 3 sprzed
dwustu lat" na kilometr przed Miękowem

Za dnia przejechałem się rowerem lasami w okolicę Miękowa, to i owo sprawdzić w terenie. Znalazłem w internecie kopię bardzo ciekawej mapy, pokazującej przebieg dróg w okolicach Goleniowa i Maszewa około roku 1840. Nie ma jeszcze linii kolejowej, ale są już wybudowane w latach trzydziestych bite drogi ze Szczecina w kierunku Wolina i Nowogardu, dzisiejsze drogi nr 3 i 6. Najważniejsze, że są wyraźnie oznaczone wszystkie drogi, które były szlakami komunikacyjnymi przed wybudowaniem wspomnianych dwóch głównych i dziś dróg. Co ciekawe, zdecydowana ich większość istnieje również dziś, i to w stanie niewiele różnym od tego sprzed prawie dwustu lat. Teraz są to mało istotne drogi lokalne, typowe piaszczyste gościńce, często skryte w lasach. Dziś przejechałem odcinek takiej drogi z Goleniowa do Miękowa, pojechałem też kawałek drogą do Babigoszczy. Drogi w rejonie Goleniowa są mniej interesujące, bo dopiero od około 1830 roku Goleniów znalazł się na ważnej trasie komunikującej Szczecin z Gdańskiem, wcześniej była to leśna pipidówka, do której nie było po co jechać. Ale już w okolicy Maszewa mamy drogi, które stanowiły główne trakty komunikacyjne z Berlina do Gdańska i Królewca, na przykład najkrótszą drogę łączącą Darż z Maszewem - najprawdziwszy zabytek drogownictwa jeszcze średniowiecznego. Kusi, żeby przejechać tą drogą z Maszewa do Dąbia.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Spokojnie, bezpiecznie

10 km

Licznik wejść mówi, że zaproponowany wczoraj teledysk wzbudził zainteresowanie. Słusznie, jest niebanalny, a zainteresowanie dobrą sztuką jest zdrowe ;)

Dyszka w dobrym tempie i w dobrej formie. Ścieżka rowerowa, potem pusta nowa droga przez Inę, przy szosie do Modrzewia zwrot na pięcie i powrót tą samą trasą. Spokojnie, bezpiecznie, nikt nie próbuje rozjechać. I psa z kulawą nogą. Tylko czasem coś w lesie zaskrzypi, z rzadka rozedrze dziób jakieś ptaszysko, zakłócając błogą ciszę. I jeszcze przez zimę tak będzie, bo droga będzie udostępniona samochodom za jakieś 3-4 miesiące, a wtedy dzień już będzie dłuższy o parę godzin. 

niedziela, 13 grudnia 2015

Śladem pociągu

17 km

Sobota pod znakiem pieszej wędrówki z Maszewa do Goleniowa, śladem dawnej linii kolejowej. Pod "Biedronką" w Maszewie zebrało się z dziesięć osób zainteresowanych wyprawą. Przejście do Goleniowa, z przerwami na pogaduszki, objaśnienia historyczne i odpoczynek zajęło coś ze cztery godziny. Czas zdecydowanie dobrze wykorzystany, pierwszy raz wybrałem się tą drogą od ostatniego przejazdu koleją, jakoś na początku lat 90. O dziwo, trasa niespecjalnie zarosła, w większości jest do w miarę wygodnego przejścia, a z wyjątkiem bardzo krótkich odcinków da się po niej łatwo przejechać rowerem terenowym. Bez rujnujących nakładów udałoby się tę drogę przystosować do funkcji szlaku rowerowego. Wyciąć trochę chaszczy, wyrównać, miejscami ubić - i proszę bardzo, zapraszamy na wyprawę. Przed Maszewem za bardzo się nie rozpędzać, bo mostu nie ma. Był, ale został rozebrany, oczywiście dla dobra publicznego - w trosce o bezpieczeństwo mieszkańców sympatycznego miasteczka. 

A dziś wietrzna i mokra niedziela. Nie bardzo mi się chce, ale sumienie wygania na dwór. Chyba się przebiegnę, 8-10 km nie powinno zaszkodzić.

Dziś słońce zaszło o 15.40 i na tym koniec, wcześniej nie będzie już zachodzić. Od drugiej połowy tygodnia zachód słońca coraz później. Wiosna idzie :) A, właśnie: leszczyna już kwitnie. 

Się przebiegłem. Miło, ciepło, bezwietrznie. 9 km nową drogą i przez GPP. A teraz relaks.

Miły teledysk. Warto obejrzeć w całości :) Devill Doll 






wtorek, 8 grudnia 2015

Program zrealizowany

21 + 8,5

Czwarty Półmaraton Świętych Mikołajów, czwarty dzwonek w kolekcji. Miał być nieprawdopodobny tłum biegaczy, był tłum, ale mniejszy niż przed rokiem. Ogólna tendencja do spadku liczby uczestników dużych biegów. Toruńskie Mikołaje wyjątkowo podatne, bo co za problem zmontować byle bieg w czerwonych sukmanach z białymi brodami w byle pipidówce? Więc i w Goleniowie, i w Policach, i w Szczecinie i na każdym możliwym zadupiu. Ale prawdziwy bieg mikołajkowy jest w Toruniu i tyle. Fajna trasa, co roku ulepszana, już bez bajor i piaskownic. W tym roku tłok jak zawsze, ale taka uroda tego biegu, kto chce bić rekordy, niech się ustawia na przedzie. Kto wyruszy już w drugiej czy trzeciej setce, będzie przez pierwszą piątkę biec w tłumie, w ścisku, ale za to w sympatycznym towarzystwie, gdzie nie ma parcia na wynik, a jest luźna atmosfera. Bieg bardziej towarzyski, niż sportowy. Takie lubię.

Po biegu tradycyjne odwiedziny w "Gęsiej szyi" na Podmurnej. Rzutem na taśmę udało się załatwić stolik, dzięki czemu można było zasiąść nad talerzami pełnymi dóbr wszelakich, uzupełnić wypocone mikro- i makroelementy, podreperować siły. 
Dzień przed biegiem też rytualna wizyta w knajpce "U Olbrachta", gdzie jedzenie niezłe, a piwo świeże i smaczniejsze, niż te różne "Lechy", "Żubry", "Bosmany" i inne cienkusze różniące się jedynie etykietą. Piwka może nie wybitne, ale dające się wypić i przynajmniej mające smak.

A dziś już goleniowski grunt. Rundka przez ścieżkę do GPP, potem skręt w nową drogę w kierunku Żdżar, Wojska Polskiego i powrót przez miasto do domku, na porterka. Repertuar biegowy na ten rok zrealizowany, w święta trochę truchtania po Krakowie, oczywiście na Kopiec Krakusa, może też na Kościuszki i Piłsudskiego. Czasu będzie sporo, wyluz planowany pełny. 
Na 2016 pewne są Jastrowie i Paryż. Koniecznie też Spreewaldmarathon. Kusi Alzacja, w końcu nie jest to aż tak daleko. No i wymarzona Normandia :) Resztę się zobaczy.






środa, 2 grudnia 2015

Czas naleweczek

8 km,  wczoraj 10, w pn 7,5

No i nastał czas biegania po ciemku, zima idzie. Póki co, na topie jest trasa przez Helenów i potem wokół miasta. Ciemno i nieprzyjemnie jedynie na Spacerowej, cała reszta jest już nieźle oświetlona, a przede wszystkim równa, coraz mniej miejsc, gdzie się można wypieprzyć.
Niestety, Mariusz nie czeka z winem, a niechby i piwem. Przyznać trzeba, że dziś zapytał, czy ma czekać z izotonikiem. Cwaniak, zapytał, kiedy już wybiegłem. Ale zaprosił, żebym któregoś razu przebiegł przez salon, jak w Beaujolais. Dobry pomysł, przebiegniemy z kolegami ;)

A propos ciekawych pomysłów i Mariusza: wygrzebał gdzieś w necie artykuł, chyba napisany z poważną miną, o wpływie ultramaratonów na zdrowie biegaczy. Jakaś pani profesor zapakowała przewoźne urządzenie do badania rezonansem magnetycznym i jechała z jakimś superultrahipermaratonem, badając po drodze tych, co biegli bodaj ze 4 tys. km. Ciekawe wnioski: podobno taki bieg nie ma wpływu na stan chrząstek, na achillesy działa wręcz jak balsam, a ludzka stopa - zdaniem pani profesor - wprost stworzona jest do biegania. Zabawne. Ale jeszcze ciekawsza była obserwacja, że biegaczom w czasie biegu ubyło ponad 6% substancji szarej, związanej z abstrakcyjnym myśleniem. To już zabrzmiało groźnie. Uzgodniliśmy z Mariuszem, że kiedy w czerwcu będzie biegł ze Szczecina do Kołobrzegu (147ultra), będę po drodze go odpytywał z tabliczki mnożenia. Kiedy nadejdzie kryzys i nie wykrztusi ile to jest 2 x 3 - zdejmę go z trasy i będę mu reanimował substancję szarą.
Swoją drogą - jak można takie brednie publikować i jeszcze pod tym się podpisywać?


Ola zlewa nalewki. Wiśniowa - zarypista. Esencja, coś z 50-60 oktanów, słodka, ale nie ulepek. Czarna porzeczka jeszcze lepsza, półsłodka, z piękną barwą. Właśnie testuję w małych kieliszeczkach. :)

sobota, 28 listopada 2015

Choucroute czeka

7 km

Rano wizyta w dziwnym mieście Nowogard. Tam w Święto Niepodległości składa się kwiaty pod pomnikiem ku czci sowietów i ubeków, przemianowanym teraz na pomnik jakichś kombatantów (nie zdziwię się, jak tych samych...), gdzie fontanna stojąca nad jeziorem jest zaopatrywana w wodę przez wozy strażackie, a ze studzienek po każdym większym deszczu tryska fontanna gówna, płynąca potem prosto do jeziora. Jezioro też oryginalne, bo zasyfione ściekami komunalnymi, ale pan burmistrz prowadzi walkę o czystość wód (on o wszystko walczy, tak waleczny jest z natury) przy pomocy... wpuszczania narybku szczupaków. Nie ma sensu pytać o sens tej działalności, bo nie daj Boże, udzielą jakiejś odpowiedzi - a ta mądra być nie może, więc potem problem, co z tym zrobić.
No więc pojeździłem trochę po dziwnym mieście, porobiłem fotek do artykułów, które w najbliższych dniach powstaną. Nowogard to wdzięczny temat, lubię o nim pisać. To łatwe i przyjemne. Średnio rozwijające, to prawda. Nie moja wina.
Jak wróciłem, zaczął padać deszcz, potem śnieg, potem deszcz ze śniegiem, teraz pada śnieg z deszczem. Pogoda jak najbardziej usprawiedliwiała pozostanie w domu, położenie się na kanapie i zagłębienie w lekturę ciekawej książki, która - miły przypadek - za miejsce akcji ma Lyon :) Ale po chwili walki z wrodzonym lenistwem wygrałem, ubrałem się nie za ciepło i zdecydowałem na rundkę po lesie. Rundkę trzeba było skrócić, mrok zaczął zapadać. Jednak 7 kilometrów jest na liczniku, a to już upoważnia, by za godzinkę zasiąść do choucroute, którego miły zapach mniej więcej od godziny snuje się po chatce. :) Wszak jeszcze jest listopad, czas na takie specjały. 

czwartek, 26 listopada 2015

Najzabawniejszy maraton we Francji

42,2
Meta. medal i wypełniacz

Byłem jednym z czworga Polaków biegnących w Marathon International du Beaujolais 2015. W kategorii "Polak" byłem czwarty. Nieźle.
Pewnie mało kto biegł z Fleurie do Villefranche. A szkoda. Warto.
Bieg nietypowy pod każdym względem. Informacji o nim było mnóstwo, ale niewiadomych drugie tyle. Na przykład wiadomo było, że trasa będzie bardzo rustykalna, że wieść będzie przez winnice i 'caves', czyli winiarnie. Ale nigdzie nie można było znaleźć profilu trasy, teraz wiem dlaczego - o tym za moment. Z opisu, na podstawie polskich doświadczeń, można było wnioskować, że organizacja biegu będzie w sporej mierze improwizacją i zdaniem się na los. Nic bardziej mylnego, bieg był przygotowany perfekcyjnie i nie było się o co przyczepić, tylko bić brawo i dziękować.
Jedynym mankamentem był fakt, że baza i biuro zawodów znajdowało się w mieście Villefranche, około 40 km na północ od Lyonu, gdzie mieliśmy bazę. Trzeba było dwukrotnie dojechać do Villefranche - nie problem o tyle, żeśmy sobie wynajęli samochód, byliśmy więc niezależni od komunikacji publicznej. Ale za to uwiązani do samochodu, niestety, co miało swoje duże minusy. 

Biuro zawodów otwarto w piątek o godz. 13. Jak zwykle najważniejszym dokumentem,

Alzacja wabi skutecznie
którego brak eliminowałby z biegu, był 'certificat medical', w którym moja ulubiona pani doktor Brygidka (znajoma jeszcze z podstawówki) potwierdziła, że jestem zdrów i mogę biegać po winnicach. Zdałem certyfikat, dostałem małą karteczkę z ogromną pieczęcią, a dzięki tej ostatniej numer startowy, ładną koszulkę i worek na depozyt. Z tym zestawem gadżetów przeszliśmy do części handlowo-konsumpcyjnej, czyli tzw. expo. Jako kierowca nie mogłem przyjąć proponowanych co krok płynów marki beaujolais, bordeaux, gewurtztraminer i innych, znakomicie reklamujących maratony w różnych regionach przyjaznej Francji. Ola z Agnieszką, wolne od obowiązku kierowania czymkolwiek, przyjmowały winka z przyjemnością. Zakąski były niebanalne, przeważnie sery i lokalne wędliny. Bezkonkurencyjna była Alzacja, częstująca
Plakat zachęca, prawda?
stekami zrobionymi na 'bleu' z delikatnej nieziemsko wołowiny charolais... Umie ktoś sobie wyobrazić prawie surowe mięso rozpływające się w ustach? Jeśli nie, powinien spróbować. Nie jestem miłośnikiem prawie surowych steków, ale tego zjadłbym bez mrugnięcia...

Po dłuższym czasie obie panie, lekko już rozweselone, dały się ewakuować z gościnnego expo. A było ryzyko, że zrobią jeszcze jedną rundkę.

Następnego dnia z Lyonu wyjechaliśmy około 6, ciemno jak w murzyńskiej d... Plus taki, że drogi puste, a na parkingu miejsca w bród. Ale już pół godziny później ogromny parking zapełniony po brzegi, następni szukali miejsca w okolicy, parkując na pałę i nie bacząc na przepisy. Policja przymykała oko na wszystko.
I zaczyna się rewelacyjna część - opis kapitalnej, wzorowej organizacji dużego maratonu. Proszę czytać uważnie :)
Napisane było, że od 7.15 będą kursować autobusy z Villefranche do Fleurie, podwożące
7 rano. Czas w drogę
maratończyków na start. Miałem wizję dwóch busików gnających na złamanie karku, wyrzucania biegaczy gdzieś na wsi i czekania dwie godziny do chwili startu. A w praktyce było tak: 

Punktualnie o 7.15 odjechał pierwszy autobus, potem co parę minut jechał następny. Ostatni, zgodnie z zapowiedzią, pojechał o 8.15. Podróż trwała prawie godzinę, bo droga kręta i stroma. Dojechaliśmy do Fleurie, a tam czekał komitet powitalny (dzieciaki z flagami, była i polska), paręset metrów przejścia do hali sporotwej, a w niej gościna: kawa, herbata, wino, ciasta, sery, kiełbasa regionalna, dla szczególnie wymagających - nawet woda! Wesoło, ciasno, przaśnie. Od razu mi się spodobało. A na zewnątrz nieprzyjemnie zimno, wieje, chwilami zacina deszcz... Miło siedzieć w środku :)
Start punktualnie o 10, w centrum wsi. Sporo kibiców, zimno, siąpi. Na starcie ok. 2,5 tysiąca ludzi, pierwsze kilometry po ciasnych wiejskich drogach. Nie nastawiałem się na żaden wielki wynik, ale od razu widać, że nie ma do niego warunków. Postanawiam więc biec rekreacyjnie, towarzysko. Sprzyja temu poprzebierane towarzystwo tuptające wokół mnie.
Moi dwaj 'szkoci', towarzysze
maratońskiej drogi
Przebrania fantazyjne, czasem bardzo. Już na starcie zaprzyjaźniam się z dwoma "szkotami", z którymi będę co chwila się mijał przez 42 km, ostatecznie wyprzedzając ich na paręset metrów przed metą. No i porąbane kółko miłośników piwa, pchające przed sobą coś w rodzaju baru piwnego na kółkach. Ich też wyprzedzę, już na ostatniej prostej.

Z planu biegu wynikało, że co 5 km będzie jedzenie i napoje. Miał być izotonik. Na pierwszym punkcie izotonika nie było, ale to nie wzbudziło moich podejrzeń: bez przesady, po cholerę izo po 5 km. Ale po dyszce izo również nie było. Biegnąc zacząłem się zastanawiać, o co chodzi? No i, kurka, szybko się domyśliłem. Dowcipni Francuzi pod mianem izotonika rozumieli miejscowe wino, beaujolais. I faktycznie, tego ostatniego było w bród, rzec można, że o wino chwilami było łatwiej, niż o wodę, o izo nawet nie wspominając (pojawiło się raz, niemiłosiernie rozwodnione). 
Narzekać nie można było na jedzenie. W bród bananów, pomarańczy, brzoskwiń, suszonych owoców, czekolady, kostek cukru oraz tradycyjnego jedzenia (sery, kiełbasa, w paru miejscach, nawet na kilometr przed metą - steki z charolais!). I nie tylko na ustalonych regulaminem punktach, ale i częściej, w doraźnych punktach odżywiania organizowanych spontanicznie przez mieszkańców regionu :)
To wszystko to jednak pikuś (mały pikuś) przy samej trasie. Poprowadzona zajebiście. A to w dół, a to w górę - nic dziwnego, że nie podano jej profilu: po cholerę ludzi straszyć? Przeważnie asfalt, ale i szutr, łąka, kompletne bezdroże. W pewnym momencie trasa
Połowa biegaczy była
fantazyjnie poprzebierana
prowadzi na prywatną posesją. Myślę sobie: chcą nam pokazać jakieś 'chateau'. Wbiegamy na podwórko, podbiegamy do jakichś drzwi, a za nimi schody. W dół. Prosto do ogromnej, długiej piwnicy wypełnionej beczkami z beaujolais. A w przejściu między beczkami zastawione stoły, jedzenie, picie, głównie wino. Wstyd nie stanąć i nie wypić łyczka, nie zakąsić. Wypijam, zakąszam, rozmawiam z niebywale przyjaznymi ludźmi, którzy to przyjęcie przygotowali. Bo kiedy znów będę miał okazję znaleźć się w piwnicy takiego chateau?
Wypiwszy, zakąsiwszy i odpocząwszy (proszę zwrócić uwagę na moją wprawę w posługiwaniu się imiesłowami) ruszam w dalszy bieg. Ale po paru kilometrach podobna atrakcja, znów piwnica, gościna, wino z zakąseczką, jakże nie stanąć, nie zadzierzgnąć więzi międzyludzkiej? Staję, zadzierzgam, już bez wyrzutów sumienia. W cholerę z czasem, kiedyś tam się dobiegnie. Żyj, człowieku, chwilą.

Rodzinne wsparcie. Hałasu
robiły na pół miasta
Szczytem jednak była wizyta w zamku leżącym mniej więcej w połowie trasy. Znów wbiegamy na posesję, znów wizyta w piwnicy - myślę. Mylę się, tym razem trasa prowadzi do głównego wejścia do zamku. Wbiegam do sieni, tam rozłożony zielony szeroki chodnik wytyczający drogę biegaczom. Idę dalej, wchodzę... do ogromnego salonu. Tak, do reprezentacyjnego pomieszczenia zamku, pełnego starych mebli, jakichś obrazów. Na środku salonu stół, kieliszki, butelki wina, coś do jedzenia. Jacyś starsi państwo, elegancko ubrani, częstują biegaczy tegorocznym beaujolais. No nie, kurka, stawaj Czaruś, drugi raz cię tu nie zaproszą - myślę. Parę łyków wina, parę okrągłych słów z bardzo miłymi gospodarzami, dziękuję im za gościnę i sam pomysł wpuszczenia dzikiej bandy (2,5 tysiąca ludzi!) do pałacu. Jeszcze łyczek, wybiegam na werandę, z niej do ogrodu, a z ogrodu na drogę - i dalej!
Na 30 kilometrze do tłumu mocno już podmęczonych maratończyków dołączają biegnący w półmaratonie, a potem w biegu na 12 km. Wkurzające, kiedy ty jesteś już zryty jak droga do młyna, a obok ciebie przebiegają prawie świeży, biegnący na krótsze dystanse. Ty już przemieszczasz się z gracją robota R2-D2, no może jego pozłacanego dwunożnego kumpla - a obok hasają wypoczęte panienki, mające za sobą 5 km...
Prawdziwe problemy zaczęły się na 34 kilometrze. Nagłe fale skurczów obu łydek natychmiast zmusiły mnie do zatrzymania się, a potem przejścia do marszu. Następnie skurcze mięśni udowych, już nie tak bolesne, ale ostrzegające przed poważniejszym wysiłkiem. A niby jaki ma być na parę kilometrów przed metą?! Idę więc szybkim marszem, starając się doprowadzić mięśnie do stanu używalności. Udaje to się na 39 kilometrze, przechodzę do
Nadbiegają czciciele piwa
ostrożnego truchtu, a kiedy mięśnie nie reagują skurczami - trochę przyspieszam. Po paruset metrach wiem, że da się dobiec do mety. Kilkaset metrów przed bramą końcową mijam moich dwóch 'szkotów', a krótko przed metą bandę piwoszy, nadal pchających przed sobą bar piwny. Widać, że są nieźle podgotowani, zdaje się, pomieszali piwko z beaujolais nouveau :)
Meta, ulga, wyłączam zegarek. 5:14, żaden wynik, ale co przeżyłem, to moje. Na mecie jeszcze oryginalny medal w kształcie naczyńka do testowania wina i oczywiście butelka tegorocznego beaujolais nouveau, by medal okazał się użyteczny. I dwa kilometry powrotu na parking, do samochodu. Nogi sztywnieją, robi mi się zimno. Nic dziwnego, z wczorajszych 20 stopni zostało raptem 5, wieje i jest w ogóle nieprzyjemnie. Ale cieszy perspektywa wygodnego fotela w samochodzie i miłego ciepełka wewnątrz. Prawie godzinę wyjeżdżamy z totalnie zapchanego samochodami parkingu. Po drugiej godzinie jesteśmy w domu, w Lyonie na ul. Josephin Soulary 9, w Atelier des Canuts. Kto się wybiera do Lyonu, niech zapamięta tę nazwę, kwatera jest rewelacyjna i kosztuje jedynie 120 euro za dobę. Pięć osób mieszka w luksusie, polecam.
Wieczorem z największą przyjemnością otwieram otrzymane na mecie winko, rozpijamy, chwalimy - jest naprawdę niezłe! A skoro niezłe, to zaraz potem rozpracowujemy drugie. :)

A dziś 10 km po ulicach Goleniowa. Rundka przez Złodziejewo, Helenów, Szkolną. Dwa razy przebiegałem w pobliżu chatki Gessów, miałem nadzieję, że będą czekać z winem. Nie czekali. :(



No popijało się, popijało...

Mapa z trasą biegu. Profil trasy utajniono :)

Częstowano, więc popijano ;)


Kościół w centrum Villefranche, w którym można się
było ogrzać, pomodlić, napić grzanego wina.

To zdaje się jacyś zbiegowie z Alcatraz

Już w domu. Widać, że zmęczony



Sił ledwo starczało na podniesienie kieliszka...


piątek, 13 listopada 2015

Jak nie urok...

10 km

Problem z oskrzelami się skończył, to wczoraj przyplątał się jakiś nerwoból. Trudno było wsiąść do samochodu, a zapięcie pasów bezpieczeństwa było kaskaderskim wyczynem. Dziś zdecydowanie lepiej, czasu już nie marnowałem, w porze lasujących mózg Faktów TVN udałem się na bieżnię. 25 kółek z dwiema krótkimi przerwami na rozciąganie. Czuć jeszcze, że oskrzela zawalone śluzem, ale choroba zdecydowanie za mną, bez żadnych antybiotyków i całej innej chemii. Nieważne, do maratonu w Lyonie jeszcze tydzień, jest czas się ogarnąć.

Milę sobie odpuściłem, porobiłem za to trochę zdjęć. Pogadałem z ludźmi, popytałem o wrażenia. Ciekawe, że opinie generalnie były bardzo przychylne. Były oczywiście niedociągnięcia: cztery kible na starcie, skąd wybiegało ponad 1100 ludzi to trochę mało. Na trasie było zdecydowanie ciasno przez pierwsze 2 kilometry, to znaczy że nie ma co na siłę podwyższać limitu startujących, bo trasa kompletnie się zatka. 1200 to maksimum. 
Dopiero po biegu dowiedziałem się, że było wielkie darcie z rodzicami maluchów, których nie pozwolono zapisać do startu tuż przed biegiem (wyczerpany limit startujących), a także z rodzicami tych, co pobiegli, ale bez kartek, więc w konsekwencji nie dostali medali. 
To pokłosie zeszłorocznej mili, kiedy przyjmowano wszystkie dzieciaki, a w efekcie zabrakło medali dla dorosłych, którzy zapłacili nie symboliczne 4 zł, a 50 i odeszli z kwaśnymi minami. W tym roku wyciągnięto wnioski, ogłoszono, że w biegach dzieci wystartuje maksymalnie 2,5 tys. młodych ludków. Karty startowe przez parę tygodni były dostępne w szkołach, przedszkolach i w 'osirze'. Każdy, kto chciał - miał czas i wiele okazji, by o dzieciaka zadbać. I tak wszystkich nie sprzedano, więc około 400 kart było do nabycia jeszcze w środę rano na stadionie. A potem przyszli ci, co się właśnie obudzili i pomyśleli, że ich dzieci też przecież mogą pobiec w Mili. No i było wspomniane wyżej darcie, kiedy się okazało, że nie można się już zapisać, przebiec owszem, ale na medal nie ma co liczyć. 
W przyszłym roku problemu nie powinno być. Duże, ciężkie medale prawdopodobnie będą tylko dla uczestników biegów na milę i 10 km, a dzieciaki dostaną tanie medaliki kupione na tony w sklepie "wszystko po 20 gr". Na medalu nalepka, w razie potrzeby można przynieść z magazynu pięć tysięcy dodatkowych medalików, w try miga nalepić co trzeba i rozdać łebkom, żeby nie ryczały. Jak medale zostaną, nie problem - rozda się za rok. Oczywiście, będzie marudzenie, że czemu dzieci, nasza przyszłość, obdarowywana jest takim badziewiem, a nie prawdziwymi medalami, najlepiej ręcznie rzeźbionymi. Na to odpowiedź prosta: bo za 4 złote nie można wymagać tego, co za 50 czy 70. Logiczne. 

W niedzielę przed południem teleportacja do Lyonu. 

wtorek, 10 listopada 2015

Piąteczka

5 km

Niby zdrowy, ale cóś tam jeszcze zalega w dole oskrzeli, jeszcze pary nie ma potrzebnej do żwawego przebiegnięcia się po winnicach w Beaujolais. Dlatego dziś ledwie piątka, jedynie dla rozciągnięcia mięśni, dla rozgrzewki przed dalszym kurowaniem się.
Na stadionie pusto, zdaje się trwa oczekiwanie na Milę. Kto miał się przygotować, to się przygotował i teraz się regeneruje przed startem. Kto olał Milę (zadziwiłem się jak wielu), po prostu siedzi w domu w listopadowy wieczór. Milę olał Piotrek, który jeszcze niedawno dał by się pociąć za imprezę, której oddał parę lat życia. A życie przekonało go, że nikt nie zamierza być mu wdzięcznym za to, co robił (nie dotyczy mnie, zawsze będę mu pamiętał, jak się przebiegł z zapłakanym Michałem, który się zagubił na starcie biegu dla przedszkolaków, zostawiając na parę minut Milę i wszystko inne, co akurat przestało dla niego być ważne), dobiło go oświadczenie Ojca Dyrektora dwa lata temu, że jak się chce przebiec, to musi zapłacić, a żadne wcześniejsze zasługi znaczenia nie mają. No, i tak to się właśnie buduje obraz sztandarowej imprezy w gminie Goleniów.


Stary kawałek, ale od 25 lat na topie na każdym koncercie Patricii Kaas. La liberte - wolność. 

niedziela, 8 listopada 2015

Oskrzela odchorowane

Maszewskie jezioro
Tydzień kaszlu i wypluwania płuc. Nic zaskakującego, to coroczny listopadowy rytuał. Dwa lata temu rozłożyło mnie 11 listopada, myślałem, że się wykończę biegnąc w Mili. Przed rokiem dopadło mnie wcześniej, do Nicei pojechałem już podleczony. A w tym roku zaczęło się przed tygodniem. Tradycyjnie: bez gorączki, z okrutnym kaszlem, od którego po dwóch dniach przepona bolała tak, że strach było kaszlnąć powtórnie. 
Przeszło w nocy z czwartku na piątek. Można było wreszcie się wybrać na bieżnię, zrobić 20 kółek. 
W sobotę ciąg dalszy piątkowej mżawki, ale zrobiło się zadziwiająco ciepło. Pogoda nie najlepsza, ale nadająca się na dłuższą wyprawę w teren. Lasem do Zabrodzia, potem trawers do Podańska, Danowa, stamtąd dębową aleją do Dobrosławic, potem polnymi drogami do Radzanka i Maszewa. Pokręciłem się trochę po miasteczku, około godziny 14 szykującym się już chyba do spania: wszystko pozamykane, na ulicach pusto, parę osób kręciło się jeszcze przy nowej Biedronce. Zjechałem nad jezioro, akurat zasnutym fotogenicznymi mgłami. Z paru fotek dało się potem wybrać jedną, z niej wykadrować mały fragmencik, parę kliknięć w Photoshopie zmieniło ją w czarno-biały, klimatyczny obrazek, na którym trudno poznać, że to maszewskie jeziorko. 
Powrót z Maszewa również lasami i polami, przez Maciejewo, Burowo, Imno i Marszewo. Na asfalt wyjechałem dopiero tuż pod Goleniowem. W samą porę, bo robiło się już ciemno. 
Dziś senne zalegiwanie z książką. "Matka Makryna", tegoroczna nominacja do Nike, napisana jest dość trudnym językiem, ale sama w sobie wciągająca. Po parunastu stronach staroświecka składnia przestaje sprawiać kłopoty, czyta się świetnie. Więc czytam, z półtoragodzinną przerwą na popołudniowe 30 km wokół Goleniowa - dla rozruszania się jedynie. 
Zapomniana droga w pobliżu Dobrosławic

Stara, średniowieczna droga, odcinek traktu z Berlina do Gdańska

Ten mały domeczek cholernie
mi się podoba.

Na leśnej drodze śladu człowieka.
Szkoda, że nie było słońca.

niedziela, 1 listopada 2015

Dyszka

10 km

Jeszcze mnie trzymał stres po złych wczorajszych wieściach. Wpół do ósmej pobudka, kawa, o ósmej w las. Nikogo, pusto, mgły, pajęczyny w rosie, jakieś zające, jakieś sarny, jakiś jeleń. Sam na sam z przyrodą i myślami. Jesienna przyroda plus solidny wysiłek robią swoje. Odzyskuje się równowagę, fakty da się oceniać bez emocji. Wracam przez park przemysłowy, już w dużo lepszym stanie ducha, niż godzinę wcześniej. Damy radę. 

Po godzinie poprawka rowerem. Niewiele, 20 km po parku przemysłowym i nowej drodze przez Inę. Potrzebne fotki do tekstów gazetowych, a pogoda wymarzona, nawet bez filtra polaryzującego niebo jak żyleta, przepiękny kontrast. 

Po powrocie z cmentarza transmisja z maratonu nowojorskiego. Oczywiście, obejrzana do końca. Świetny pomysł z wypuszczeniem wcześniej biegaczek. Kiedy docierają na metę, są w centrum zainteresowania, podobnie jak dobiegający kilka minut po nich mężczyźni. Pomysł, który łatwo dałoby się zastosować na Mili Goleniowskiej, ale nawet nie zamierzam z nim występować. Jak wiadomo, "to nie takie proste!".

sobota, 31 października 2015

Jesienny rajd

Pół dnia na rowerze, na leśnych ścieżkach. Najpierw Marszewo, potem polną drogą do Imna, skrajem lasu do Mostów Osiedla, przeskok przez asfaltową drogę i zjazd w dolinę, gdzie rośnie przepiękny, stary dąb. Przy nim jakaś altana i krzyż, bo miejsce wymarzone na majowe wieczorne nabożeństwa. Przeskok przez dolinę na stronę Burowa, ale wieś ominąłem skręcając w lewo, w stronę torów. Po drugiej stronie torowiska pobłądziłem i chcąc nie chcąc (nie chcąc!) wyjechałem w Glewicach, zamiast przy starym grodzisku koło Bodzęcina. Nic prostszego, jak to nadrobić, więc szosą w tłumie aut podjechałem półtora kilometra, skręt w leśną przesiekę koło grodziska, potem Krzywice i powrót w stronę Bodzęcina. We wsi zapytałem o leśną drogę do Niewiadowa. Pokazano mi ją nie uprzedzając, że droga się niespostrzeżenie rozwidla. Na rozwidleniu najwidoczniej pojechałem nie tam, gdzie należało i wyjechałem w Biebrówku, 2 km za Łoźnicą. Cóż robić - przyjąć to do wiadomości i sterować w kierunku domu. Z Łoźnicy droga prosta jak strzelił, na końcu prostej zrezygnowałem z asfaltu i trzymając się kierunku południowego pojechałem lasem, nie wiedząc gdzie wyjadę i mając nadzieję, że koło Żółwiej Błoci. Co też się stało, wyjechałem dokładnie tam, gdzie zamierzałem. Jeszcze 5 km - i dom.

Podsumowując - przepiękna, jesienna wycieczka. Wszystkie uroki złotej jesieni zaliczone: piękne słońce, złote liście na drzewach, złote dywany na ziemi, stada saren, zające pryskające omalże spod kół. Wracać się nie chciało :)

piątek, 30 października 2015

Bez szału, ale bez obciachu

1:59:13 w Krakowie. Jak by Piotrek powiedział, dupy nie urywa. Ale jak na tak długą przerwę, czas i tak przyzwoity. Zwłaszcza, że nie kosztował mnie żadnego nadzwyczajnego wysiłku, na mecie byłem w dobrym stanie, jak najbardziej nadający się do życia.
Trasa zmieniona. Start przy Tauron Arenie, więc jakiś kilometr od naszego mieszkania, nie było problemu z dotarciem. Pierwsza piątka ulicami Krakowa, potem nowym mostem na drugi brzeg Wisły, bulwarami w okolice Wawelu, obiegnięcie Błoni, wizyta na Rynku, Grodzką w kierunku Wawelu, potem powrót do Tauron Areny bulwarami nad Wisłą. Meta w hali, oczywiście z Mateuszem i Pauliną, którzy jakoś się przemycili mimo czujnej ochrony i już najzupełniej legalnie pobrali medale - w końcu na metę dotarli. 
Do biegającego grona oficjalnie dołączyła Kasia, czyli mama duetu M&P. Przebiegła pierwszą w życiu piątkę, w dobrej kondycji i w dobrym towarzystwie dwojga przyjaciół. Twierdzi, że nie zakochała się w bieganiu. Wielu tak twierdziło :)

Niedziela spędzona w Krakowie na swobodnym szwendaniu się po mieście - to lubię. Obowiązkowy kopiec Krakusa, bez tego nie ma wizyty w Krakowie. No i knajpeczki. W sobotę kolacja w Bałkanice (polecam!), w niedzielę obiad w jakiejś maleńkiej (trzy stoliki) dziupli z indyjskim jedzeniem na Kazimierzu, tuż przy ratuszu. Absolutna rewelacja, jedzenie przepyszne i w umiarkowanych cenach, polecam gorąco: róg Krakowskiej i Węgłowej. Jedna uwaga: nie domagać się bardzo ostrych przypraw. Wypalają dziury w języku, występuje lepki pot na czoło, a przypomną o sobie jeszcze następnego ranka...

A dziś 2o kółek po bieżni. O dziwo - było prawie pusto. Bardzo porządnie się porozciągałem, od razu bieg był przyjemniejszy, lżejszy i bardziej efektywny. Trzeba się nieco przyłożyć do treningów, za 3 tygodnie Lyon. Na szczęście, maraton będzie na koniec pobytu, więc nawet jeśli da mi w kość, to zwiśnie, następnego dnia będziemy wyjeżdżać. 

Jutro podadzą bardzo przyzwoitą pogodę. Więc dłuższa wyprawa rowerem :)

poniedziałek, 19 października 2015

Jesień idzie...

8 km

No i przyszedł czas wieczornego biegania na stadionie. Coraz trudniej zmieścić się w czasie między pracą a zachodem słońca, na szczęście nie trzeba za wszelką cenę. Oświetlona czy nie, jest bezpieczna. Z oświetleniem nadal cyrk, włączane jest bodajże o 19.45, wyłączane po dwóch godzinach. Skąd te godziny? A diabli wiedzą, to kolejna koncepcja Ojca Dyrektora, oczywiście autorska. Przez parę lat przyzwyczaił ludzi do biegania i światła od 18.30 i tylko po to, by teraz jakiś nowy eksperyment zaprowadzać.
Muszę przyznać, że pomysł z bieżnią sześciotorową był trafiony. Zdaje się, że gdyby miała 4 pasy, to już teraz wydawałaby się ciasnawa. Na sześciu torach jest luźno, choć biega czasami około 30 osób naraz. 
Nie sprawdziły się również przewidywania co do konieczności regulowania batem ruchu na bieżni. Okazuje się, że nie ma najmniejszego problemu z równomiernym obciążeniem wszystkich torów. Są amatorzy biegania tuż przy bandzie, ale większość biegających wybiera tory 2, 3 i dalsze. Osobliwą popularnością cieszą się "czwórka" i "piątka". Mi najbardziej przypasował nr 5. A były początkowo obawy, że wszyscy zechcą biegać po wewnętrznym.

W czwartek było bieganie (dyszka), w piątek basen (1,5 km), w sobotę urodziny Babci Jadzi, w niedzielę do południa tupot białych mew, potem dwie godziny ostrego pedałowania po lasach. Dziś ósemka, jutro pewnie znów pływalnia.
W piątek wcześnie rano ekspedycja do Krakowa, trzeba pozałatwiać formalności, półmaraton w sobotę. Niedziela relaksowa (podobno odkryto jakąś nową, fenomenalną knajpkę na Kaziemierzu...), a w poniedziałek powrót na Dziki Zachód.
Czas szybko leci, kurka...

wtorek, 13 października 2015

Wystarczyło wyrzucić buty

Wczoraj 8 km, dziś relaks

W poniedziałek rano przyjechał minister od sportu. Miał po drodze, przyleciał na posiedzenie rządu w Szczecinie, wcześniej miał wpaść do Koszalina - zahaczył o Goleniów i obejrzał bieżnię wybudowaną ze wsparciem z Ministerstwa Sportu. Podobało mu się, a najbardziej, że bieżnia jest ogólnie dostępna. Mi się spodobało, kiedy Ojciec Dyrektor powiedział ministrowi, że bieżnia jest oświetlona w miarę potrzeb, również amatorskich.

Sprawdziłem to wieczorem, kiedy poszedłem zrobić swoje 20 kółek. I zdziwsko, bo bieżnia... oświetlona. Jeszcze parę dni wcześniej biegać trzeba było po omacku, jedynym źródłem światła były okoliczne latarnie i kapliczka przed bramą stadionu. To mi się spodobało, tego standardu będziemy się, proszę państwa, trzymać :)

W czasie biegu znów trafiłem na szachistę, tym razem innego, dobrze mi znanego z liceum. Szachista zrobił mi wykład o szkodliwości biegania długodystansowego, pouczył jak biegać się powinno. Sam też biegał. Po trzech kółkach poszedł sobie, nie zatrzymywałem. 

A propos szkodliwości tego i owego: ze zdumieniem stwierdzam, że odkąd wyrzuciłem stare buty biegowe i chodzę w nowych Pegasusach, dolegliwości z achillesem praktycznie ustąpiły. Kondycja zaczyna wracać, a z nią chęć do biegania. Stare buty były mocno rozklepane, ale wyglądały przyzwoicie i żal je było wyrzucać. Okazuje się, że nie ma co żałować wysłużonego sprzętu. Gdybym nadal w nich chodził, pewnie bym zaczął snuć się po lekarzach, terapeutach i aptekach. Zapewne bez skutku, bo przyczyna dolegliwości - jak to często się zdarza - była banalna...

niedziela, 11 października 2015

Zimno, kurka...

15 km biegu + 2 godziny rowerem w terenie

Słońce i zacisze balkonu zwodziły. Że niby ciepło i prawie późne lato. Dobrze zrobiłem, że wyszedłem ciepło ubrany, bo wiał zimny wiatr, wyprawa jedynie w koszulce skończyłaby się wizytą w aptece. Przed wiatrem nie chronił nawet las. Optymalne rozwiązanie to nieustanny bieg i żadnych przerw. I taką też sobie wyprawę urządziłem, przygotowanie do średniego dystansu w Krakowie. Za torami wybrałem ścieżki po pagórach, by przy okazji nieco się podmęczyć na podbiegach. Z Góry Lotnika dalej ścieżką wzdłuż Iny, potem skręt w stronę S3, a przy niej na północ, w stronę Goleniowa. Stadion, domek, gorący prysznic i zasłużony obiad....

O 16 powrót do aktywności. Rower i runda po okolicach Goleniowa, generalnie po lasach. I znów dobry wybór: kurtka soft shell i rękawice. A mimo to palce pod koniec podmarzły, miło było wrócić do domu i zwyczajnie się rozgrzać...

OK. Plany do końca roku są sprecyzowane. Za dwa tygodnie, w sobotę 24 października Kraków i Półmaraton Królewski. 21 listopada - Marathon du Beaujolais, Lyon. A 6 grudnia Toruń, Półmaraton Świętych Mikołajów. I na ten rok starczy. W przyszłym roku na razie pewny jest Paris Marathon, początek kwietnia. Pod koniec kwietnia powrót na Spreewald Maraton, oczywiście kajakowy. Zbyt fajna impreza, by odpuszczać - jak w tym roku.

piątek, 9 października 2015

W kwestii światła - ciemnota

8 km

Wczoraj 20 kółek po stadionie. Kiedy przyszedłem, jacyś kopacze kopali na głównym boisku, wszystkie światła zapalone. Kiedy skończyli, zapadł już mrok. Mimo to przyszedł młodszy klon Panjanka i światło zgasił, jasno pokazując, kto na światełko zasługuje. Potem zgasło światło na euroboisku, potem zgasły też światła po drugiej stronie. Klon Panjanka przyszedł i włączył... 1 (słownie: jedno) światełko na bieżni. I tak już było do końca. Fakt, nawet w ciemnościach linie są widoczne i trudno się pogubić, nie można też wpaść do rowu albo na awangardowo zaparkowany walec do trawy. Oszczędność to oszczędność, choćby miało być zaoszczędzone 5 groszy. A jeśli można przy tym pokazać biegaczom gdzie się ich ma - to czemu nie skorzystać? Ojciec D. korzysta.
20 kółek bez żadnego problemu, bez przerwy. Siły zachowane do końca, ostatnie trzy kółka zdecydowanie szybciej niż wszystkie przedtem. Nie jest źle, nie powinno być obciachu w Krakowie.

A dziś dwie godziny jazdy po lesie. Wyprawa za tory, po ścieżkach górzystych - takich nie brak. Trochę się utyrałem, ale przecież o to chodziło. Sprzętem jestem zachwycony, nie podejrzewałem, że jazda terenowa może być taką przyjemnością, jeśli się jedzie rowerem świetnie amortyzowanym, z wyczynowymi terenowymi gumami. Nie ma miejsca, przez które nie da się przejechać.

Wracając na chwilę do bieżni: schodząc z niej po treningu byłem świadkiem ciekawej rozmowy między Julką a pewnym goleniowskim szachistą, który - nie wiedzieć po co - przyjechał z synem (też szachistą - to wielu wyjaśni o kim mowa) rowerem na stadion.
-To jest do niczego. Ta nawierzchnia jest jak linoleum - zawyrokował szachista.
-Biegałeś? - pyta Julka.
-Nie, nie mam odpowiednich butów. Ale słyszę, jak ludzie biegają. Klapią jak po linoleum, więc wiem, że to za twarda nawierzchnia. Jest do niczego - uparł się szachista.
Julka próbowała mu tłumaczyć, że nie ma racji. Nie udało się. Nie biegał, ale wie, że do dupy.
Szachistę znam, człowiek co najmniej dziwny. Żadna dyskusja z nim nie ma sensu. Julka może o tym nie wiedziała.

poniedziałek, 5 października 2015

Powrót

15 km

Aż się chciało. Żadnych dolegliwości, więc nieco wydłużona trasa, wszak za dwa tygodnie półmaraton w Krakowie - czas się nieco rozbiegać. Runda spory kawałek za Górę Lotnika. No i wszystko fajnie, zapas sił, żadnych problemów po drodze - do pewnej chwili, już w okolicy "jeziorka". Potknąłem się i przewróciłem na leśną drogę, diabli nadali - akurat w miejscu, gdzie była sama próchnica. Dodać trzeba, że wystroiłem się w białą koszulkę, a ta po drodze się bardzo konkretnie przepociła. No więc kiedy się przeturlałem, biel koszulki stała się dość trudno dostrzegalna. Wyglądałem jak negatyw rafaello - w panierce z igliwia, piachu i czarnej próchnicy. Co się dało, to strzepnąłem, ale nic to nie zmieniło w ogólnej ocenie. Przemknąłem do domu starając się zanadto nie rzucać ludziom w oczy - nie wiem, czy to się udało ;)

Trzy dni w Karkonoszach. Piękna, jesienna pogoda, sympatyczne towarzystwo, samych Karkonoszy zachwalać nie ma potrzeby. Pierwszego dnia Śnieżka, drugiego Szrenica i Śnieżne Kotły, obie wędrówki po ok. 20 km. W niedzielę już bardziej rekreacyjnie, tylko Chojnik, jakieś 7 km. Wieczorami rekreacja gastronomiczna, choć tu dość przykre zaskoczenie: Karpacz nie jest żadnym gastronomicznym zagłębiem. Dało się jednak codziennie znaleźć jakiś przyjemny kąt z dobrym jedzeniem.
Zresztą, niech mówią fotografie ;)

Pierwsze schronisko, przerwa na FB

Szymon biegł pod górę, paniom specjalnie się nie spieszyło

Było zresztą na co popatrzeć, krajobrazy jak z landszaftu

Grupka dziewcząt za Olą z jednym pytaniem:
"Daleko jeszcze??"

A do Śnieżki wciąż daleko ;)

-Mariusz, daleko jeszcze?
-Cholernie.                         

-Magda, daleko jeszcze?
-Nie pytaj...                      

Śnieżka. Już nikt nie pyta, czy daleko.

Stacja kosmiczna. Podobno to baza burmistrza Czapli

-A wiesz, Olu, widziałam piękną torebkę. Koniecznie muszę kupić!
-Oczywiście, Madziu, życie bez torebki nie ma sensu...                     

Takie jest życie bez torebki. Puste.

Przy wodospadzie Kamieńczyka. Tam taka moda.

Wodospadu nie widać, ale miejsce ładne

Drugi dzień. Panie jeszcze idą, my z Mariuszem już zrelaksowani
pod schroniskiem.

A oto zrelaksowana Magda. Publiczność proszona o policzenie
pustych szklanek...

Zwyczajnie: zimno.

Cieplej

Szrenica. Cholera wie, co to za rury. Pewnie bimbrownia.

Śnieżne Kotły i śnieżny człowiek (ale nie Yeti)

Mariusz szedł pierwszy, trochę zdemolował ścieżkę.

Mostkowi dał spokój.

Próbował wypić strumień

O, ktoś mi zrobił zdjęcie.

Niedziela. Relaks w wózku.

Jak Mariusz, to czemu nie ja?

Magdzie wiatr rozwiewał włosy. Mariusz też by tak chciał :)

Panie pół godziny spędziły wybierając między torebką
niebieską a niebieską...

Mariusz w tym czasie dobrał sobie efektowną czapeczkę

W końcu Magda wyszła ze sklepu z torebką. Z niebieską.

Szymon pęka z przejedzenia, a tu jeszcze torcik zabajone, torcik serowy,
ciacho owocowe, dwie kawy... Bohater!

Ola rozpycha skały. Faktycznie, ciasno było

Zarypista złota jesień

Jesieni cd.

Tak na serio: panoramy przepiękne

Chojnik.

O tę urwaną barierkę kilka minut potem
próbowała się oprzeć Magda. Przeżyła.

Chwila zadumy...

Ten selfik  na zarządzenie kol. małżonki

W tle Śnieżka. Miła górka

Czarno to widzę...

Mariusz niespecjalnie ufał tym trefnym barierkom.

Pierwszy selfik....

drugi....

trzeci....

O, trzeci chyba nie wyszedł, musimy poprawić!

Czwarty, a co!

Wycieczka wokół zamku, pod murami obronnymi.

I lekki posmak wspinaczki, bo miejscami
było stromo

Ostatni rzut oka na zamek, czas wracać :(