niedziela, 12 kwietnia 2015

Paris - dzień ostatni

42,2 km
Przed biegiem

Powróciła piękna pogoda. Rano było prawie bezwietrznie, około 8 stopni, w ciągu dnia podskoczyło do około 20. Pogodowe warunki do biegu bardzo dobre. Wręcz idealne. Rano nie było wątpliwości, że trzeba biec na krótko, dwie koszulki nałożyłem raczej tylko dlatego, żeby lepiej był wchłaniany pot. 
Przed 9, kiedy maraton się rozpoczynał, myśmy dopiero wysiadali z metra. Wokół Łuku Triumfalnego tysiące ludzi, biegacze przygotowywali się do startu. Spokojnie zdaliśmy worki z ciuchami do depozytu i nie spiesząc się poszliśmy na start, na Pola Elizejskie. Co parę minut wypuszczano kolejną grupę na trasę, myśmy czekali prawie do godziny 10 - a i tak nie byliśmy ostatni, którzy startowali. 
Pierwsze kilometry bezproblemowe, pierwsza dycha była relaksowa. Pod koniec drugiej zacząłem odczuwać narastające problemy z kondycją mięśni, zaczęły sygnalizować, że będą skurcze. Po pierwszej połowie maratonu rozstaliśmy się, ja nieco zwolniłem, żeby w miarę możliwości uniknąć skurczów. I to się prawie udało, parę razy mnie próbowały łapać, ale pomagało rozmasowanie, rozciągnięcie i 2-3 minuty szybkiego marszu zamiast biegu. Problem się zaczął po 30 kilometrze, kiedy znienacka zaczął mnie boleć prawy staw biodrowy. Ból narastał do tego stopnia, że nie dawało się biec. Musiałem przechodzić do marszu i czekać, aż ból nieco zelżeje. Potem bieg, znów ból, znów marsz. Zły byłem, bo siły były, achilles nic nie sygnalizował, a przez to cholerne biodro musiałem iść zamiast biec. Prawda, że szedłem szybciej, niż niektórzy biegli, ale ostatecznie na metę dotarłem z czasem 4:45. Leszek był pół godziny wcześniej. Nawet, gdyby nic nie przeszkadzało biec, i tak trudno było marzyć o jakimś rewelacyjnym wyniku. Biegła taka masa ludzi, że wyprzedzanie i lawirowanie w tłumie byłoby podstawową czynnością, nie zaś ciśnięcie w oczekiwaniu rezultatu.
Medal jest, piękna koszulka z dużym napisem "42.195 km Finisher Paris 2015" również. Zadanie wykonane, można wracać do domu.
Pod wieczór wizyta w rybnej restauracji La Criee. Sardynki z grilla, mule w sosie śmietanowym i niezłe wino były naturalnym zakończeniem dzisiejszego dnia. Zaraz kładę się spać, jutro pobudka o siódmej, godzinę później ruszamy. :)

Sorry, dziś bez zdjęć. Francuski internet jest koszmarem, nie ma mowy o ich przesłaniu. Jutro.
I po pięciu godzinach już z medalami :)



Przed biegiem. Prawie jak tytani... 

Spokojnym krokiem na start

Start na  Champs Elysees

Nastrój jak najbardziej pogodny :))

To tylko część ludzkiej rzeki, która przez parę godzin
płynęła ulicami Paryża

Ta sama rzeka widziana w drugą stronę

Z lewej u góry widać bramę startową

Ruszamy!

Tak to wyglądało z perspektywy Moniki

200 metrów do mety... Wreszcie...

Leszek, jak widać, zadowolony

La Criee - ostatnia kolacja w Paryżu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".