niedziela, 6 kwietnia 2014

Rodzinnie

21,1 km

Do wyboru było wzięcie przykładu z Mariusza i powalczenie o dobry wynik na niezłej trasie, albo przebiegnięcie poznańskiej połówki wraz z Michałem. W wyborze pomogły okoliczności,
mianowicie niekoniecznie idealne samopoczucie po wieczornym posiedzeniu w rodzinnym gronie, które odbywało się przy niezłym winie. Nie żeby była klęska i "tupot białych mew" w głowie, ale bywało, że czułem się lepiej. Dlatego bez problemu zrezygnowałem ze sportowych ambicji i pobiegłem towarzysząc Michałowi. Dwa pierwsze kilometry w strasznym ścisku, nie szło podkręcić czasu poniżej 6:30. Potem złapaliśmy równe tempo 6:00 na kilometr i tak sobie biegliśmy prawie do końca; dopiero na jakieś 2 km przed metą
Miny nie kłamią: to było najgorsze
'pastaparty' w historii. Nigdy więcej!
Michał poczuł zmęczenie i nieco zwolniliśmy. Chciał pobiec w czasie 2:10-2:15, na mecie mieliśmy dokładnie 2:09:38. Michał z wyniku zadowolony, bo to pierwszy półmaraton, więc życiówka, którą bez większego problemu poprawi następnym razem. Ja, prócz satysfakcji z dobrze wykonanej asysty, mam zadowolenie z kondycji: na mecie oddech zupełnie w normie, tętno ok. 90, po dwóch minutach wróciło do normy. Dawno nie przebiegłem półmaratonu w tak relaksowym tempie i praktycznie bez śladów zmęczenia.

Mariusz podkręcił swój życiowy rekord, jest lepszy o około 2 minuty. Ile dokładnie - nie pamiętam; zdaje się, że jest jakiś błąd na stronie wyników, póki co nieoficjalnych, więc nie ma sensu podawać tych danych. Błąd jest też w przypadku mnie i Michała, na pewno nie ja pierwszy przekroczyłem metę. (Uzupełnienie: Mariusz dobiegł w czasie 1:34:42)
A po południu oczywiście atak na knajpkę, bodajże "Chatkę Babuni" na Wrocławskiej. Jedzonko na 6, ceny przyjazne, piwko zimne, w ofercie porter. Do kompletu dobre towarzystwo: prócz Michała, Patrycji, Magdy, Mariusza i Szymona oczywiście spora grupa poznańskich kuzynów, których nigdy na dobre jedzonko dwa razy nie trzeba wołać, a że młodzi są przemiłym towarzystwem - woła się ich zawsze. 
Te pobiegowe biesiady coraz bardziej mi się podobają. Sam start to rzecz przyjemna, dająca satysfakcję. Równie miły jest moment, kiedy wchodzi się pod prysznic i spłukuje z siebie całą Wieliczkę wypoconą w czasie biegu. No i wreszcie ten miły moment, kiedy siada się przy stole w sympatycznym gronie i odpoczywa, odbudowując zapas energii i oczywiście uzupełniając ubytek elektrolitów. 

A w Dębnie Lubuskim druga ekipa w żółtych koszulkach zaatakowała tamtejszy maraton. Darek, Albercik, Damian i Robert cali i żywi dotarli na metę. Kąpiel zaliczyli, ale o biesiadzie nie słychać. Znaczy, mieli gorzej niż my ;)


Parę minut przed startem

Na mecie cień Mariusza był pół sekundy później
od jego właściciela :)

Chatka Babuni i prawdziwy finał półmaratonu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".