wtorek, 1 maja 2012

Pingwin rwie się do lotu...

6 km w plenerze

Wczoraj nie było mowy o bieganiu, skutki niedzielnego maratonu były zbyt odczuwalne. Pobolewały stawy i te mięśnie, w których pod koniec biegu zaczynały się skurcze. Dziś, na szczęście, samopoczucie już doskonałe, a stawy nie dokuczają. Mimo wszystko pierwsze sto metrów biegu z boku wyglądało pewnie dość rozpaczliwie, potem stopniowo się rozruszałem. Tylko lekki trucht po lesie, a potem w kierunku wiaduktu na szosie lubczyńskiej. Zmęczenia nie poczułem, ale cały byłem zlany potem - znak, że w pełni do siebie jeszcze nie doszedłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".