poniedziałek, 5 maja 2014

The day after

Odpoczynek

Wczoraj czułem się zdecydowanie lepiej, niż dziś. Mięśnie zdrewniałe, prawa pięta pobolewa, czuję zmęczenie. Nie jest jednak tak tragicznie, jak być mogło. Żadnych poważniejszych urazów, jutro zapewne będę na chodzie. Pęcherz na lewej stopie i jeden paznokieć, który zejdzie - to pikuś. 

Warunki w Hamburgu były zdecydowanie dobre. Temperatura odpowiednia, kilka stopni powyżej zera, bez słońca, wiatr odczuwalny, ale nieprzeszkadzający w biegu. Mocniej wiało jedynie na otwartej przestrzeni nad wodą, ale tych odcinków nie było wiele. Główna część biegu była na przestrzeni osłoniętej od wiatru.
Przeszkadzał mi tłok. Miałem wrażenie, że biegaczy było jakby więcej, niż 2 lata temu. Trudno było wyprzedzać, sporo sił traciło się na omijanie grupek biegnących w jednym
tempie, szeroką ławą. Sił i czasu, bo trzeba było zwalniać, szukać okazji, przemieszczać się z lewej na prawą i odwrotnie. Przez prawie 4 godziny nazbierało się tego z parę minut. 
Na 38 kilometrze złapały mnie skurcze mięśni udowych. Rozmasowanie pomogło, ale trzeba już było zapomnieć o dociśnięciu gazu, by nie wyeliminować się z biegu na parę kilometrów przed metą. Szkoda, bo sił zdecydowanie mi nie brakowało, bieg skończyłem z dużym zapasem energii. Bałem się jednak, że zmuszenie do wydajniejszej pracy zmęczonych już mięśni zakończy się klapą.
Przez pierwsze pół trasy bałem się z kolei o achillesa. Dawał, skubany, o sobie znać. Pamiętałem, by w miarę możliwości biec prawą stroną drogi i korzystać ze sprzyjającego nachylenia nawierzchni. Gdzieś koło dwudziestego kilometra ból zaczął zanikać, nie wiedziałem jednak, czy to naprawdę dobry znak, czy też sygnał nadchodzącej katastrofy (niewykluczonego przecież do końca zerwania ścięgna). Nie przekraczałem więc tempa 5:15-5:20, by zwiększonym obciążeniem nie powiększać i ryzyka. Już w połowie biegu postanowiłem, że celem będzie wynik o
minutę-dwie lepszy od dotychczasowej życiówki. I tak by się stało, gdyby nie problemy ze skurczami. Walka ze skurczem zajęła mi z dobrą minutę. Ale rezultat biegu do końca był pod kontrolą, nie brałem pod uwagę obsuwu, czyli wyniku gorszego od dotychczasowego.
Catering był na poziomie. Na pierwszym wodopoju tylko woda (ominąłem), od 10 km także izotonik (nie Powerade, jakieś siki innej firmy), banany, od połowy biegu pojawiła się cola i żele energetyczne. Na 10 km łyknąłem banana, popiłem cienkim izo, ale że było chłodno - picia nie potrzebowałem za dużo. Na 25 km chwyciłem dwa żele, by je na sobie wypróbować. Sraczki nie wywołały, dały przypływ energii; zrezygnowałem więc z bananów, tylko nieco piłem i brałem w garść pakiety żelowe. Łykałem jeden co kilometr, na 40 km w ogóle ominąłem wodopój, byłem pewien, że ostatnie dwa km wytrzymam bez problemu. 
Po drodze, gdzieś po 30 kilometrze, stał przy drodze gościu z butelką coli i płynem w kubeczkach. Wziąłem jeden, żeby przepłukać usta. Przepłukałem, ale szybko wyplułem: cola była rozmieszana z jakimś "płynem energetycznym", miało toto dobre parę procent. W innych okolicznościach pewnie bym łyknął, ale na 10 km przed metą wizyta w barze to kiepski pomysł...


Strefa mety ładnie zrobiona: czerwony dywan miał ze sto metrów, trybuny pełne ludzi,
doping wspaniały, finisz był prawdziwą satysfakcją po 42 km tułaczki po Hamburgu. Widać to zresztą na filmiku, który albo już jest pod tym tekstem, albo lada moment się pojawi.
Jeśli już o dopingu - jestem pod wrażeniem. Hamburczycy jak zwykle byli wspaniali, na całej trasie byli ludzie, czuło się zainteresowanie i życzliwość. Bardzo fajnie też Niemcy reagowali na moją koszulkę z napisem "Polska", było pozdrawianie i zachęcanie do biegu. Jeśli miałbym oceniać hamburski maraton - ocena byłaby bardzo wysoka. Organizacja bardzo sprawna, mankamenty drobne i mało istotne, atmosfera wzorowa. Polecam wszystkim, którzy jeszcze nie byli.
Było chłodno, więc nie mieliśmy ochoty na biwakowanie z piwem (Krombacher za darmo) pod chmurką. Piotrek czuł się fatalnie, więc się zebraliśmy i skierowaliśmy w stronę domu. Metro złapaliśmy od razu, z ulgą usiedliśmy. Potem był przykry moment, kiedy przyszło wstać, wysiąść z pociągu, zejść po schodach, a na koniec wykonać dramatyczny, dwudziestometrowy bieg do autobusu stojącego na przystanku. Obserwatorzy mogli się posikać ze śmiechu widząc dwa pingwiny rwące się do lotu... Na szczęście, Ola autobus przytrzymała na przystanku, zdążyliśmy - że tak to górnolotnie, poetycko wręcz nazwę - dobiec...



Nasze skojarzenia z Hamburgiem są przyjemne także ze względu na naszą gospodynię, panią Lilianę Walkowiak, która jak zwykle przygarnęła maratońskie bractwo, goszcząc z polską serdecznością i karmiąc tak, że grzechem byłoby nie zjeść. Wprawdzie w sobotę musiałem się oszczędzać, by nie zapłacić problemami gastrycznymi w niedzielę, ale po biegu hamulców już nie było: golonkę wciągałem bez skrupułów i wyrzutów sumienia. A zupa pieczarkowa, podana przed golonką, była istnym balsamem na żołądek przez 4 godziny napełniany tylko bananami, paskudnym izotonikiem i żelami energetycznymi. 
Miny wskazują na brak entuzjazmu
dla sportowego wydarzenia następnego dnia

Pani Ola natomiast zawsze ma entuzjazm

Start i meta były pod wieżą telewizyjną. Czasem
było do niej cholernie daleko...

Krombacher w przeddzień. Za darmo

Jak za darmo, to czemu nie?

Te schody w niedzielę po biegu miały ogromne powodzenie.
Mało kto chciał pokonać 9 stopni idąc...

Meta jest daleko w tle

Czekanie na start

Worek na zwłoki...

Ostatnie pożegnanie...

Jak gołe cycki, to znaczy, że Hamburg

My na trasie, Ola zaś w pięknym ogrodzie

Żyję, dlatego już jestem bez worka na zwłoki

Piotrek też żyje

A tu trochę nie żyje

Idziemy do metra. Powoli.

Blumen i coś tam, niewątpliwie ładnie

Piękno przyrody, jak widać, nas wzruszyło

A to zbliżenie na pomaratoński obiadek u pani Liliany.
On nas naprawdę wzruszył!
I na deser filmik nakręcony przez panią Olę
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie jesteś zalogowany, możesz komentować jako "anonimowy".