0 km, odpoczynek
|
15 kilometr. Rozstajemy się |
Sam się nie mogę nadziwić, z jaką dokładnością udało się zrealizować zakładany plan biegu. Chciałem, by średnie tempo wyniosło 5:30 na kilometr, co by dało czas 3:52:06 na całym dystansie. W rzeczywistości osiągnąłem wynik 3:52:47, czyli o 41 sekund gorszy. Jak nietrudno policzyć, to średnio 1 sekunda więcej na każdym kilometrze trasy. 41 sekund na 42 kilometrach biegu, 0,3% różnicy...
Przypadek? Darek i Piotrek zgodnie twierdzą, że nie. To efekt mozolnych, codziennych przygotowań, przebiegniętych łącznie prawie 1,5 tys. km. Ich rezultatem jest kondycja i wytrzymałość, które zaprocentowały na trasie. Jeśli prześledzić zapis biegu dostępny na stronie internetowej maratonu hamburskiego, przez cały czas miałem równe tempo w okolicy 5:25-5:27 na kilometr. Do samego końca je trzymałem, choć nie da się ukryć, że ostatnie cztery kilometry zdecydowanie poczułem: zaczynały mi się skurcze mięśni i trzeba było biec bardzo ostrożnie, by nie paść jak kawka kilkaset metrów od mety.
|
Ola na 40. kilometrze |
|
Trzeba przyznać, że bardzo sprzyjała mi pogoda. Była taka, jaka najlepiej mi służy: chłodno, z umiarkowanym wiatrem. Dzięki temu nie przegrzewałem się i nie musiałem pić tyle, co przed rokiem. Prawda: jestem o 14 kg lżejszy, to też miało znaczenie. Dobre warunki nic by jednak nie dały, gdyby nie praca i bardzo dobre przygotowanie. Dzięki temu ubiegłoroczny wynik poprawiłem o godzinę i 24 minuty, czyli o prawie 30 procent!
Bardzo sprawdził się tegoroczny sprzęt. Darek doradził mi bieliznę firmy Brubeck - strzał w dziesiątkę. Spełniła wszystkie wymagania, skutkiem jest całkowity brak otarć w pachwinach. Najmniejszego śladu. Z kolei buty firmy Brooks w połączeniu ze skarpetami biegowymi otrzymanymi rok temu od Piotra stuprocentowo zabezpieczyły mi stopy. Żadnych bąbli, otarć, pęcherzy. Aż się nie chce wierzyć, pamiętając o masakrze rok temu.
|
Maratońskie menu |
Padł kompletnie mit dotyczący żywienia przed maratonem. Nie po to człowiek jechał do Hamburga w gościnę do pani Lili Walkowiak, żeby wciągać jakiś makaron. Pani Lila gotuje przednie i nikt nie śmiałby obrazić jej odmową spożycia tego, co przygotowała z myślą o gościach. Dlatego zamiast "pasta party" był miły wieczór z menu składającym się z: absolutnie rewelacyjnej zupy pomidorowej, indyka pieczonego z pieczarkami, w sosie, w towarzystwie delikatnych ziemniaczków, fasolki szparagowej, modrej kapusty,sałaty z pomidorkami koktajlowymi w sosie balsamicznym, szparagów polanych masełkiem, z deserem z melona, na koniec ciasta. Do tego wszystkiego butelka wina. Moi drodzy, makaron wyrzucić do kibla, przed solidnym biegiem trzeba się solidnie pożywić. Przysięgam: żadnych negatywnych skutków na trasie, a po maratonie z największą przyjemnością została powitana powtórka z tego zestawu. Krótko mówiąc: podstawą sukcesu maratońskiego jest dobra kuchnia. Niestety, nie każdy może gościć u Matki Boskiej Maratońskiej, którą niewątpliwie jest mama Piotra.
|
Meta: koniec!!! |
Głęboko skłonić się chcę przed dwoma patronami tego, co udało mi się wczoraj zrobić. Darek posłużył mi swoim doświadczeniem z 60 przebiegniętych maratonów, które potrafił przekazać tak, że okazało się przydatne nawet dla takiego sceptyka, jak ja. Darek wie, że ma u mnie ogromne poważanie, ale to za mało, by to, co mówi, przyjmować jak Ewangelię. To, co mi mówił, na szczęście dawało się weryfikować i uzasadnić, a więc w efekcie i przyjąć. Rady były proste i przekonujące. No i, jak pokazało życie, skuteczne. Bez nich nie dałbym rady, nie ma wątpliwości.
Drugim autorem sukcesu niewątpliwie był Piotr. Nie pchał się z doradzaniem: "co ja tam wiem, mam ledwie 6 maratonów na koncie, sukces, że żyję" - mawiał. Kiedy go pytałem o radę, kazał mi słuchać Gapińskiego, bo "jak on przebiegł 60 razy, a ja 6, to on wie 10 razy lepiej...". Natomiast Piotr okazał się absolutnym mistrzem wsparcia logistycznego. Nie było sprawy, której by nie załatwił. Nie było problemu, dla którego by nie zaproponował rozwiązania.
|
Ola z Piotrem na mecie |
Absolutnym mistrzostwem świata było to, co zrobił wczoraj i przedwczoraj w Hamburgu z myślą o Oli. Szczególnie wczoraj: biegł ze mną pierwsze 15 km, a kiedy dobiegliśmy do miejsca, gdzie Ola czekała na nas na wózku, przepchnął ją o kilometr w następne miejsce, gdzie mogła nas widzieć na 40 kilometrze biegu. Mało: pobiegł dalej, a od 40 kilometra pchał Olę na wózku przed sobą, aż do samej mety, wzbudzając entuzjazm i podziw (trochę bajerował; kiedy go pytali, czy biegł tak 42 km, odpowiadał: oczywiście!). Krótko mówiąc, Piotr był autorem niepowtarzalnej atmosfery, jaka towarzyszyła wczorajszemu biegowi.
Są jeszcze dwie muzy, o których też pamiętam i chcę napisać. Anetka wierzyła bardziej ode mnie, że uda się zrobić to, co się w końcu udało zrobić. Czułem jej duchowe wsparcie. A Ola? Ze skręconą, fioletową od krwawych wylewów nogą pojechała do Hamburga tylko po to, by siedzieć w wózku kilka godzin na wietrze, kibicować mi i Piotrowi, a na koniec przeżyć to, co było i naszym udziałem: przekroczyć linię mety przy gorącym dopingu kibiców, a na koniec poczuć zawieszenie medalu na szyi i widzieć to, co działo się na mecie...
OK. To w zasadzie koniec projektu. Cel zrealizowany.
Na szczęście, można stawiać sobie cele kolejne. I taki został już wyznaczony. W połowie kwietnia przyszłego roku - maraton w Paryżu. Piękna trasa, od Champs Elysee, przez lasek Vincennes, następnie bulwarami nad Sekwaną przez środek miasta, z finałem w Lasku Bulońskim. Piotr deklaruje, że jedzie. Darka i Anetę namawiam. Zwiedzanie Paryża w trakcie maratonu? Pourquoi pas?
Miło się czytało, gratuluję sukcesu, na który mnie samego nie stać.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, nie kończy Pan z pisaniem bloga.
Brawo Czarek! Nie miałem wątpliwości, że uda ci się złamać te 4 h. Mysle, że mogłeś pobieć nawet w granicach 03:45:00, ale rozumiem że pobiegłeś po prostu swoje. Skurcze to najprawdopodobniej skutek odwodnienia. A Piotrek to po prostu....Gość!
OdpowiedzUsuńNie, nie mogłem. To się tak wydaje: skubnę jeszcze 7 minut. Guzik, jeśli nie pomyślisz o tym pół roku wcześniej, prędzej popełnisz harakiri niż przyspieszysz o te 7 minut. Plan był na 3:52, należało go zrealizować, Bogu dziękować, że to się udało. A wystarczyła jedna sraczka po drodze - i po marzeniach.
OdpowiedzUsuń